Rozdział 32

Veronica nie próbowała zatrzymać Victora. Siedziała wciąż w bezruchu na zimnej posadzce, wśród porozrzucanych w nieładzie dokumentów i opadającego ze ścian pyłu. Nie zważała na odłamki szkła raniące jej ciało. Wiedziała, że skaleczenia prędko zamienią się w blizny. Wiedziała już, skąd wzięła się jej zbliżona do nieśmiertelności moc. Trwała, patrząc w nicość kilka chwil, może wiele godzin – nie wiedziała. Straciła poczucie czasu i kolejny raz w niedługim czasie kompletnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie znalazła sposobu na przywrócenie Specullo, zastanawiała się nawet, czy szukając prawy, postąpiła słusznie.
Może lepiej byłoby nic nie wiedzieć?”
Siedziała tak długo, aż tupiące wściekle kroki dotarły na sam dół budynku. Dziewczyna nie wiedziała nawet, dokąd i w jaki sposób ulotnił się Mistrz Przyboczny. Przybyłym oświadczyła, że od początku przebywała w budynku sama. Nie wspomniała o spotkaniu Mistrza, nie powiedziała ani słowa o tym, że była z nią pustka, którą Victor zasiał w jej sztucznie wyhodowanej duszy. Dziwne, jak ciężka może okazać się prawda, wypowiedziana przez zaledwie kilka słów, jak wiele może wypełnić nicość.
- Vera?
- Doznała wstrząsu, zajmiemy się nią w bazie.
- Jakiego wstrząsu, o czym pieprzysz?
- Nie widzisz śladu wybuchu? Musiała znaleźć się za blisko huku.
- Veronica?
- Jakbyś kiedykolwiek znał się na medycynie.
Patrick potrząsnął ramionami dziewczyny. Ocknęła się z zamyślania, spojrzała w orzechowe oczy przyjaciela.
- Co ty tutaj robisz? - zapytała, nadając wypowiedzi sztucznie gniewny ton.
Nie chciała patrzeć przyjacielowi w twarz.
Ktoś taki jak ja? Potwór? H y b r y d a?”
- Nie ma żadnego wstrząsu, głupcy.
- Po co ich przyprowadziłeś? Na egzekucję dezertera?
Podniosła się ciężko.
- Pamiętaj, że sam też nim jesteś.
- Witaj, Ridney - odezwał się jeden z mężczyzn. - Kadet... Patrick dotarł do nas i poinformował o tym, że omyłkowo odłączyliście się od wojska podczas burzy. Chcemy eskortować was do schronu.
- Ale...
- Nic nie wiemy o żadnej dezercji.
Mrugnął do niej porozumiewawczo jeden z mężczyzn.
- Cennym ptakom na sucho uchodzi chwilowa ucieczka z klatki? - zapytała z przekąsem. - O to właśnie chodzi?
- O ile do niej wrócą - pokiwał gniewnie głową.
Na zewnątrz czekały na nich konie. W sumie do eskorty byłej dezerterki przeznaczono dwójkę dorosłych mistrzów - wojownika i magiczkę, a także Patricka, który miał doprowadzić ich na miejsce. W czwórkę jechali przez opustoszałe ulice, zmagając się z myślami i porywczym wiatrem. Oba te zjawiska targały podróżnymi w różne zakątki umysłu i miasta.
- Co tam znalazłaś, Vera?
Patrick odważył się odezwać, gdy oddalili się już o kilka przecznic od budynku Departamentu Rozwoju. Mówił szeptem, bo nie chciał wzbudzać podejrzliwości mistrzów. Veronica natomiast słyszała go doskonale, ponieważ jechali na jednym koniu.
- Pytasz, bo masz dość niezręcznej ciszy?
- Nie. Ja...
- Więc wsłuchaj się w wiatr. Coś się zbliża, nie czujesz tego?
Chłopak zmarszczył brwi. Nie zdążył odpowiedzieć, gdy z dachu spadł na ziemię duży, ciemny przedmiot. Z początku wyglądał na stertę szmat, lecz wichura szybko rozwiała pył. Przed podróżnymi stała wielka bestia o łysej głowie i jednym oku, łypiącym na jeźdźców w grymasie bynajmniej inteligentnym.
- Tartalo - wyszeptała magiczka.
- Zostawcie to nam - dodał wojownik. - Nie jest groźny, choć żywi się wszystkim, co się rusza. Wystarczy go dobrze nastraszyć, by odszedł, skąd przybył.
Veronica wpatrywała się w monstrum jak zahipnotyzowana. Zanim jeszcze koń zatrzymał się, zeskoczyła z jego grzbietu. Lądując, zachwiała się. Nie zważając na ostrzegawcze krzyki eskortujących ją mistrzów, pozwoliła ponieść się mocy. Nienawidziła swoich umiejętności bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Pozwoliła niebieskim iskrom wybuchnąć w całej okazałości, choć było to całkowicie niepotrzebne. Z dachów zaczęły sypać się dachówki, gdzieś obok pękła szyba w oknie. Veronica utworzyła wielką kulę mocy, którą dosłownie zmiotła potwora z ziemi. Monstrum nie zdążyło nawet zawyć. Wiatr niemal natychmiast rozwiał pył i rzucił w przestrzeń krzyk Patricka. Chłopak podbiegł do koleżanki, by złapać ją, gdy upadała bezwładnie na ziemię.
- Co ty do cholery robisz?
- Masz mnie za głupią i słusznie. Naiwna... - powiedziała, zamykając już oczy.
- Nie musiałaś tego robić! - krzyknął do niej.
Veronica nie słuchała już. Ułożono ją na grzbiecie konia, pozwolono Patrickowi prowadzić wierzchowca. Szatyn zbliżył twarz do oblicza wojowniczki, gdy usłyszał, jak przyjaciółka szepcze jego imię.
- "Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie".
Wyjechali z miasta. Veronica zapadła w niespokojny sen. Nie widziała więc, jak ponury widok opuszczonego miasta zmienił się z jednym krokiem w rozległe krajobrazy nadchodzącej wiosny. Za sobą zostawili nawiedzone miasto okolone wysokim murem. Szczyty górskich drzew iglastych wciąż przyprószone były śniegiem. Puch jednak stawał się coraz cięższy, silny wiatr zwalał go na ziemię z nieprzyjemnym dźwiękiem. Na drodze zalegały połamane gałęzie, ścieląc ścieżkę gałązkami. W cichnącej pod wieczór wichurze milkły ptaki. Wygrywana przez nie, co zachód słońca, zimowa piosenka nie zabrzmiała. Schowały się przed przybyciem wiosny, chłodne zwierzęce oddechy, szukając gdzieś indziej wytchnienia od zimna, lub gnając w nieznane w ratunku własnej skóry. Natura czuć miała to, co się zdarzy i gdyby człowiek umiał z niej czytać, zawróciłby konia, zamiast gnać ku nieuniknionej potyczce.

***

Cała piątka łuczników była wyczerpana po kolejnym biegu z przeszkodami. Ostatnimi czasy każdy trening wieńczył właśnie taki morderczy wyścig z obciążeniem. Susan przeszła na drugi koniec sali treningowej, bliżej wyjścia. Doszła do drzwi prowadzących do magazynku, mechanicznym ruchem, który miał odwzorowywać jej nadąsanie, rzuciła pod półki plecaki pełen ekwipunku. Swój oraz podała podobny, należący do Collina. Kiedy wracała na salę, przez otwarte drzwi, na korytarzu, mignęła jej twarz Veronicy. Była pewna, że zauważyła koleżankę, bo choć dziewczyna, którą widziała miała krótkie, białe włosy, z pewnością posiadała rysy jej przyjaciółki. Wybiegła na korytarz. Nie zdążyła nawet nabrać powietrza w płuca, by zawołać wojowniczkę, gdy ta wraz z eskortą zniknęła za zakrętem, a z sali rozległ się krzyk Mistrza Lucasa. Zrezygnowana dziewczyna wróciła na salę. Dołączyła do reszty kadetów. W jej oczach wciąż jednak jawił się błysk podekscytowania, co nie uszło uwadze Mistrza.
- Co tam zobaczyłaś, Clutterly? Nadzieję dla swoich koślawych umiejętności?
- Nie... To moja przyjaciółka wróciła po długich miesiącach misji...
- Cokolwiek to było: stoisko z darmowym żarciem, czy łuk, który automatycznie strzela... Nie opuścisz sali, dopóki ci na to nie pozwolę.
- Przecież skończyliśmy zajęcia - wtrącił się Collin. - To zbiórka końcowa...
- Nie dla was - oburzył się Lucas. - Ysabel, Mortiz, Julian - wymienił starszych kadetów - odmaszerować!
Łucznicy pośpiesznie odłożyli swoje plecaki, niemal wybiegając z sali. Chcieli jak najszybciej rozpocząć wolne popołudnie, prędko zjeść obiad, lub po prostu uniknąć wybuchu furii Lucasa.
- Wasza dwójka zawita tu dłużej. Mądralo...
Wskazał na Collina.
- Leć do magazynku po wasze torby.
- Ale Mistrzu... - sprzeciwiła się Susan. - Proszę chociaż mnie wysłuchać!
Lucas niechętnie zamilkł, a właściwie zamknął ledwo uchylone usta, z których miała wydobyć się reprymenda w kierunku łuczniczki. Uniósł równe brwi lekko w górę, za nimi powędrował jeden z kącików warg. Uśmiech ten nie emanował złośliwością, jak jego postawa przed chwilą, ale dodawał jego właścicielowi nieopisanej pewności siebie.
- Wybroń się, Susan - zwrócił się do niej wyjątkowo po imieniu. - Jeśli powiesz coś mądrego, nie pobiegniesz.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Wyprostowawszy się, zaczęła tłumaczyć.
- Mistrzu! Mojej najlepszej przyjaciółki nie widziałam od kilku miesięcy. Ale to nie tylko sprawa znajomości, czuję, że stało się coś złego... Nie, ja to wiem! Potrzebuje mojej pomocy i muszę ją zaoferować, tak jak ona kiedyś pomogła mi.
Lucas badał jej twarz czujnym spojrzeniem, przez które dziewczyna nie mogła odgadnąć jego myśli. Wciąż jednak skupiała się na uśmieszku, który - może nie ma pierwszy rzut oka - wydał się mimo wszystko życzliwy.
- Możesz zacząć biec - powiedział, nie odrywając wzroku od oblicza czarnowłosej, które z sekundy na sekundę, po usłyszeniu wyroku coraz to bardziej posępniało.
W milczeniu sięgnęła po przyniesiony przez Collina ciężki plecak, zarzuciła go sobie na plecy.
- Nie ty - zaśmiał się mężczyzna.
Wciąż chichocząc, podszedł bliżej do łuczniczki, zdjął z jej ramienia pasek torby. Ujął ekwipunek w jedną dłoń, jakby ważył kilka gramów i rzucił go pod nogi Collina.
- Twój przyjaciel pobiegnie pełne okrążenie za lekceważenie mojego stanowiska. Dojdź tam, gdzie ja i to w takim tempie, a będziesz mógł kwestionować moje decyzje - wylewał jad na chłopaka. - A że czasem tak się zdarza, że towarzysz jest niezdolny do drogi i potrzebuje pomocy... Trzeba mu ofiarować pomocną dłoń, prawda?
Kątem oka zerknął na Susan.
- Nie o tym teraz dyskutujemy? Właśnie dlatego twój przyjaciel, Conny, przeniesie twój plecak za Ciebie.
- Collin – poprawił go.
- Możesz zacząć swój mały maraton, Conny – puścił uwagę mimo uszu. - Masz w końcu przed sobą dobre kilka kilometrów tuneli, przeszkód i miłe kilogramy na plecach.
Chłopak nic nie odpowiedział. Zebrał ekwipunek, ulokował go, najwygodniej jak mógł, na ramionach. Skrzywił się przy tym.
- Nie chcę tego - wyszeptała Susan. - Nie chcę, aby ktoś odpowiadał za moje błędy - dodała po chwili, głośniej i pewniej.
Podeszła przy tym do łucznika, wyciągając rękę po jedną z toreb.
- Daj, Collin. Pobiegniemy razem. Veronica poczeka.
- Nie takie jest moje polecenie. Kadet odbywa ćwiczenie pod tytułem pomoc bliźniemu nie za twoje błędy, a swoją ignorancję. Pozwól mu więc biec w spokoju. Ale skoro mówisz, że koleżanka poczeka, mam dla ciebie specjalne zadanie.
Collin ruszył wgłąb korytarzy, wypełnionych hologramowymi przeszkodami.
- W tych torbach są kamienie, Collin - rzuciła za nim czarnowłosa. - Wyrzuć po drodze ten posrany pomysł nadętego buca!
Chłopak, zanim zniknął za zakrętem, zdążył się jeszcze obrócić przez ramię i błysnąć zębami w uśmiechu. Początkowo dziewczyna bała się obrócić w stronę Mistrza, którego właśnie specjalnie obraziła. Nigdy wcześniej nie dopuściła się takiego aktu. Mogła za to zostać wyrzucona z grupy. Na pewno poniesie karę. Nie dopuszczą ją do walki. Nie musiała się obracać. Lucas stanął przed nią z rękoma na biodrach. Był wyprostowany, górował wzrostem nad czarnowłosą łuczniczką. Nic nie mówił przez przerażająco długą chwilę. Potem zaczął się śmiać. Susan wciąż nie patrzyła mu w oczy, choć korciło ją, by upewnić się, jakich emocji powinna spodziewać się po tym chichocie.
- Oj, Susan. Ratuję ci dupę, gdy dopuszczasz się ataku na jakiegoś kadeta i funduję zajęcia indywidualne zamiast kary, a ty tak się do mnie odzywasz?
- Pobiegnę, Mistrzu. Wezmę dwa plecaki, jak Collin i wyrobię okrążenie...
- Nie chcę, abyś gdziekolwiek biegła, spójrz na mnie.
Łuczniczka uniosła twarz ku górze. Oddychała szybko, ze zmęczenia i obawy, którą starała się maskować. Lucas dostrzegł najwyraźniej jej błysk w niebieskich oczach Susan.
- Dlaczego masz mnie za wroga?
Uśmiechnął się.
- To znaczy, że mogę...
- Nie sądź, że tak po prostu cię puszczę.
- Przepraszam, Mistrzu.
Wbiła wzrok w podłogę.
- Nie powinnam...
- Zapomnę o sprawie i zwolnię cię z najbliższego biegu, jeśli zdołasz pokonać mnie w strzelaniu.
- To niemożliwe!
- Dobry początek, Susan. Pewność siebie to podstawa.
- Nie mam szans... Przecież to oczywiste! Co, jak już przegram?
Lucas uśmiechnął się.
- Opowiesz mi o swoim przeczuciu, że stało się coś złego. Chyba wiem o tym więcej, niż ci się wydaje...
Nie dokończywszy myśli, mężczyzna oddalił się. Przygotował tarcze, wybrał kilka strzał. Przyszykowawszy ekwipunek, gestem dłoni przywołał do siebie Susan.
- Kobiety mają pierwszeństwo.
Uśmiechnął się, podając jej pociski. Susan zważyła w dłoni swój łuk. Uplasowała się na linii, przyjęła pozycję strzelca, po czym zaczęła mierzyć do celu.
- Pamiętaj, co mówiłem - szepnął Lucas. - Pewność siebie i skupienie są najważniejsze.
- Jak mam się skupić, jeśli ktoś wciąż patrzy mi na ręce i dodatkowo wygaduje głupoty tuż nad uchem?
- Jesteś bardo zdenerwowana.
- Owszem.
Opuściła w końcu łuk, przestając mierzyć do tarczy.
- To aż takie dziwne?
- Myślałem, że doceniasz swoje umiejętności. Chcesz w końcu dostać się w szeregi wojska.
- Jak mam wygrać z kimś, o kim mówią „młody geniusz”?
Pokręciła głową, wzburzając krótkie, czarne włosy.
- Jestem realistką.
- Jesteś ambitna. A ambitni ludzie muszą wygrywać.
- Nie da się cały czas wygrywać i dziś...
- Jestem szczerze zaskoczony, że poddajesz się bez walki.
- Wcale tego nie robię.
- Czyżby? Wiem, jak bardzo nienawidzisz przegrywać, ale nie wiem, czy wynika to tylko z upartego charakteru, czy stoi za tym coś jeszcze...
Susan nie odpowiedziała.
- No? Czy może chcesz, abym strzelił pierwszy?
- Proszę bardzo.
Nie okazała ulgi, z którą zeszła z toru. Lucas chwycił swój łuk, pewnie podniósł go wysoko, naciągając strzałę na cięciwę. Wymierzył, wziął wdech, mięśnie jego twarzy stężały.
- Ojciec - odezwała się Susan w momencie, gdy mężczyzna wypuszczał strzałę. Pocisk powędrował kilka centymetrów od środka.
- To niesprawiedliwe! - zaśmiał się nerwowo.
- To przez ojca... - wyrzuciła z siebie. - Przez niego zawsze muszę być najlepsza.
- Może dzięki niemu?
- Nie rozumiesz, Mistrzu. On zawsze...
- Mów mi Lucas. Nie jestem aż tak stary.
- Niech będzie, Lucas - urwała.
- Masz rację, nie mam pojęcia, jakie są twoje stosunki z ojcem, ale znałem kiedyś podobny przypadek i wierz mi, że mimo krzywd jakie potrafi wyrządzić zbyt ambitny rodzic... To on jest jednym z elementów, które prowadzą do sukcesu.
- Czy ty...
- Twoja kolej.
Dziewczyna pokręciła barkami kilka razy w przód, następnie w tył, jakby ta krótka rozgrzewka miała dodać jej otuchy. Stanęła na początku toru, na wprost tarczy. Gdy nakładała strzałę na cięciwę, była pewna, że przy samym wystrzale także usłyszy rozpraszający głos Mistrza. Niemniej, nic takiego nie miało miejsca. Nie zmienia to faktu, że sam strach przed utratą skupienia nie pozwolił Susan skoncentrować się dostatecznie, aby wycelować w sam środek. Lotki jej pocisku widoczne były więc bliżej idealnego celu niż strzała Lucasa, wciąż nie dosięgały jednak samego środka.
Susan przypomniała sobie zakład, który kiedyś podjęła z Collinem. Miała napisać za niego pracę domową, jeśli strzeliłby lepiej niż ona. Tak się stało. Natomiast w tej chwili Collin wyduszał z siebie ostatnie poty tylko dlatego, że chciał jej pomóc, ona natomiast nie potrafiła nawet skupić się ostatecznie, by wygrać z Mistrzem.
- Masz jeszcze jedną szansę. Odwrócę się i nie będę patrzył, abyś strzeliła najlepiej, jak potrafisz...
- Jakby to twoja obecność mnie rozpraszała, Mistrzu - prychnęła.
Mimo jej docinki, Lucas obrócił się na pięcie i odszedł do panelu kontrolnego, aby zobaczyć, jak radzi sobie Collin. Susan nie traciła czasu. Odetchnęła głęboko kilka razy, by następnie wypuścić strzałę. Odległość od środka ponownie wynosiła tyle samo - za dużo, by wygrać, za mało, by całkowicie odebrać nadzieję.
- Jeśli trafię w sam środek - zaczął, powróciwszy do wnęk strzeleckich - wygram.
Susan przełknęła ślinę.
- Już za późno, by cokolwiek zmienić - rzuciła, niby od niechcenia. - Tym razem nie będę się wtrącać...
Nie zdążyła dokończyć zdania, zanim Lucas wystrzelił pocisk, trafiając idealnie w centrum tarczy.
- Nie rozproszyłaś mnie wzmianką o ojcu ani tym, że patrzyłaś mi na ręce. Spudłowałem specjalnie, abyś się bardziej starała, choć widzę, że coś, lub k t o ś, zaprząta twoje myśli... Mnie nic nie rozprasza, bo jestem przygotowany na wszystko. Pytanie brzmi, czy ty jesteś przygotowana, by po gongu oznaczającym koniec obiadu przyjść do mojego gabinetu i opowiedzieć mi, co cię martwi?
- A mam wybór?
Lucas uśmiechnął się. Dokładnie, gdy rozbrzmiewał jego śmiech, na salę z powrotem wybiegł Collin. Rzucił na ziemię oba plecaki. Jedna z toreb otworzyła się i z hukiem wyleciały z niej kamienie.
- Nie potrzebuję taryfy ulgowej - wysapał wściekle Collin prosto w twarz Mistrza. - Dałbym radę nawet z trzema plecakami, wypełnionymi twoimi gównianymi obietnicami.
- To nie jest zły pomysł, możemy się kiedyś o tym przekonać.
- Dlaczego nie puściłeś Susan? Miała pójść, jeśli pobiegnę. Oto jestem i to z fantastycznym czasem, więc na co jeszcze czekasz?
- Czy przez te kilka kilometrów układałeś w głowie ripostę, czy może zbierałeś się na odwagę, aby odezwać się do mnie per ty?
Collin rzucił okiem na tarczę, w której środku widniała strzała wygranego.
- Szlachetnie... Wyzwać własną uczennicę na pojedynek, w którym nie ma szans, Mistrzu - tytuł dodał po chwili zwłoki, jakby od niechcenia.
- Koniec na dziś - wtrąciła się Susan.
Nie mówiąc ani słowa więcej, wyszła. Collin podążył za nią, mierząc złowrogim spojrzeniem Lucasa.
- Co to miało być?
- Obrona twoich interesów - odpowiedział jej łucznik, gdy znaleźli się już poza salą.
Stanęła jak wryta na środku korytarza.
- Nazwałeś mnie beztalenciem.
- Nie nakręcaj się... Stwierdziłem, że nie miałaś szans z n i m. Sama mówiłaś, że jesteś realistką.
- Dziękuję za wsparcie i ciepłe słowa, na które zawsze mogę od ciebie liczyć.
- Nie ma za co, to była przyjemna przebieżka.
Chłopak skierował się do łaźni.
- Collin... Nie chcę się z tobą kłócić. Wyzwał mnie na pojedynek, co miałam zrobić?
- Olać to. Bawi się moim kosztem, a to chyba nie mieści się w granicach jego kompetencji. Mówiłem, że się uwziął.
- Może tobie nie zależy tak bardzo, aby dostać się do armii, ale mi tak. Nie chcę wylecieć z grupy tylko dlatego, że pokłócę się z prowadzącym.
- Nie miałaś przypadkiem znaleźć Veronicy? Czy tak dobrze rozmawiało ci się z Lucasem, że zapomniałaś, po co ten cały maraton i pojedynek?
- Collin - Susan położyła rękę na ramieniu kolegi. - To...
- Nie gniewam się, ale lepiej mnie nie ściskaj z wielkiej wdzięczności, jaką do mnie czujesz, bo jestem okropnie spocony.
- Czuję - zaśmiała się.
- Spotkajmy się na obiedzie. Może później gdzieś się przejdziemy - rzucił łucznik, znikając w drzwiach łaźni.
- Na obiedzie... świetnie - mruknęła do siebie, przypominając sobie o planach na popołudnie.
Collin zniknął już za drzwiami, a ona sama szła w kierunku dormitoriów wojowników, gdzie spodziewała się zastać Veronicę. Stanęła przed pomieszczeniem, zastanawiając się, co powie niewidzianej od tak dawna przyjaciółce.
Od czego zacząć? Jak powiedzieć jej o swoich obawach? Jak Veronica zareaguje, gdy usłyszy, że Philip został przez nią uderzony?”
Uśmiechnęła się do siebie. To był dla Susan trudny czas rozstania, teraz jednak była rad, że znów może odnaleźć wsparcie w przyjaciółce. Z tymi myślami, nacisnęła na klamkę. Poczuła, że jakaś siła, pcha drzwi w jej stronę na tyle gwałtownie, że sama nie musiała przyciągać ich do siebie, aby uchylić wejście. Ktoś wychodził z pokoju. Veronica. Susan stanęła tuż przed nią - zmęczoną, z innymi włosami i zmienionym kolorem oczu. Uśmiech prędko zszedł z twarzy Susan i wiedziała już, że jej obawy potwierdziły się. Nie chodziło wcale o powierzchowne zmiany w aparycji dziewczyny. Zmieniła się jej dusza.
- Vera... - wydusiła z siebie, widząc jej mroczną twarz bez wyrazu.
Została zmierzona chłodnym spojrzeniem i całkiem zignorowana. Chciała zaproponować wsparcie, została jednak wyminięta przez wojowniczkę, która odeszła bez słowa. Susan zawołała za nią. Stała jak wryta, nie mogąc zmusić się, by ruszyć za przyjaciółką.


***

Plan był prosty, a to najprostsze plany bywają często najbardziej ryzykowne. Finn i Rita uplasowali wygodniej ciężką beczki pełną trunku na chwiejącym się wozie. Korzystając z chwili przerwy, dziewczyna otarła krople potu wstępujące na jej czoło. Z każdym następnym krokiem czuła, jak napięte mięśnie zaczynają drgać, wołają o wytchnienie, a wilgotna koszula zaczyna przylegać do ciała, odbierając komfort ruchów i zapachu.
- Już niedaleko - zapewniał ją chłopak, który także wyciskał z siebie siódme poty.
- Sądzę, że na złość wybrali lokację na wzgórku.
- Myślisz, że nie będą nic podejrzewać?
- Mam szczerą nadzieję, że okażą się na tyle głupi...
Finn zaśmiał się gorzko, z trudem łapiąc oddech.
W końcu dotarli pod sam namiot, gdzie pociągnęli za specjalny sznurek, do którego przymocowany był dzwonek.
Usłyszeli charakterystyczny, metaliczny dźwięk, lecz z początku nikt nie kwapił się, aby wyjść im naprzeciw. Z wnętrza namiotu wydobywały się głośne rozmowy, na ziemi, w ciemności rysowała się cienka linia światła. Dopiero po nieznośnie długiej chwili oczekiwania, poły namiotu odchyliły się, ukazując na krótką chwilę jego wnętrze. Zaraz potem pomieszczenie zostało zasłonięte przez masywną, barczystą sylwetkę mężczyzny. Stotańczyk zlustrował wzrokiem najpierw przybyszów, potem przywieziony przez nich towar.
- Co to ma być? - zapytał z akcentem.
- Mieliśmy dostarczyć tu dwie beczki piwa.
Mężczyzna przyjrzał się podejrzliwym wzrokiem Finnowi.
- Nie wyglądasz mi na staruszka Aloise.
- Mam na imię Finn...
- Co jest? - przerwał mu, gniewnie.
Rita próbowała załagodzić sytuację, rozkładając ręce w pokojowym geście.
- Aloise poprosił nas o pomoc, to w końcu wcale nie było takie lekkie...
Twarz strażnika rozchmurzyła się nieco. Po chwili jednak znów zmarszczył brwi.
- Mamy problem.
Żołądek podszedł Ricie do gardła.
- Zamawialiśmy jedną beczkę.
- Nie przyjmiecie dwóch? - zapytał chłopak, z ledwością wyduszając z siebie słowa.
- Wyglądam na głupiego?
Strażnik odepchnął go, przedostając się tym samym bliżej beczek.
Trunek dostali od jednego z kupców. Dzień wcześniej Finn podsłuchał na targu, jak jeden z handlarzy został zobligowany do dostarczenia patrolowi beczki piwa. Skontaktował się z nim i spróbował przeciągnąć na swoją stronę. Namówienie kupca do buntu nie należało do najtrudniejszych wyzwań, gdyż mężczyzna był wiele razy zastraszany i okradany przez natrętnych strażników. Nie chciał się jednak wychylać. Pozwolił więc chłopakowi zanieść przesyłkę do okupantów, dając mu swoje błogosławieństwo i ryglując solidnie drzwi do domu.
- Nie wydaje mi się, aby tak łatwo było mnie przechytrzyć.
Otworzył pierwszą z beczek i zajrzał do środka.
- My mieliśmy tylko dostarczyć... - chłopak zaczął się jąkać.
- Stul pysk!
Mężczyzna podszedł do drugiego pakunku. Kiedy tylko uchylił jego wieko, krótkie ostrze wbiło się w jego tchawicę, zabierając mu ostatni oddech. Jonas prędko wyskoczył z beczki.
- Jesteś okropnie ciężki, stary - narzekał Finn.
- Następnym razem to ja wsiądę do beczki - dodała Rita.
- Nie ma teraz na to czasu - zganił ich wojownik. - Plan z koniem trojańskim nie wypalił. Musimy...
W namiocie rozległy się podniecone głosy.
- Wsadźmy go do środka!
Kiedy ciało strażnika wylądowało w pustej beczce, kadeci popchnęli je w dół wzgórza. Hałasy wzmogły się, cienie w namiocie niespokojnie wiercąc się, miały zaraz wyjść na zewnątrz.
- Co robimy? - wysyczała Rita.
- Plan B - szepnął Jonas, pociągając za sobą Finna i Ritę, znikając w zaroślach dokładnie wtedy, gdy poły namiotu rozsunęły się na boki, oświetlając rażącym światłem sfatygowany wózek z beczką piwa.
Rita walczyła z odruchem, aby wziąć nogi za pas i oddalić się od namiotu wroga jak najdalej. Zamiast tego siedziała spokojnie w krzakach patrząc, jak niepodejrzliwy, solidnie podchmielony już strażnik zabiera trunek do środka. Oprócz głosu męskich w środku rozlegały się się jeszcze dźwięki kobiece, należące najprawdopodobniej do mieszkanek wioski. Rita podejrzewała, że zostały zaproszone na wieczór, lub same zgłosiły się do strażników, przyciągnięte przez perspektywę posiadania namiastki władzy. Magiczka modliła się jednocześnie, aby Aurore, kryjąca ich nieobecność przed Zielarzem spełniła swoje zadanie. Siedziała spięta, wsłuchując się w dzikie wrzaski pijących Stotańczyków. Spoconą dłonią ściskała szklaną fiolkę, którą zabrała z domu Znachora, gdy sprzątała. Nie miała pojęcia, czy trzymała w ręce buteleczkę po silnej truciźnie, środku usypiającym, czy proszku na swędzenie skalpu. Mimo że od tej misji zależało bardzo wiele, miał nią pokierować los. Nie minęło wiele czasu, gdy poły namiotu znów rozchyliły się, a dźwięki wydawane przez obcych przybrały na sile. Kadeci słyszeli nieludzkie wręcz krzyki, uderzenia, odgłosy łamanych mebli.
- Co im dosypałaś? - wyszeptał Finn.
- Sama chciałabym wiedzieć...
Jonas uciszył ich lekkim kuksańcem. Wskazał brodą w kierunku łuny światła coś zaczęło się dziać.
Z obozowiska wytoczyły się dwie roznegliżowane kobiety. Piszczały, miały problemy z prostym chodem. Z przestrachem oglądając się za siebie, wbiegły między budynki mieszkalne.
- To wina piwa, czy...
Zaraz potem na dwór wydostał się jeden ze strażników. Miotał się po ziemi, szukał czegoś wśród trawy. Wykrzykując niezrozumiałe słowa, cały trząsł się z przerażenia. Błyskawicznie obok niego pojawił się jego towarzysz. Wymachiwał toporem, jakby walczył z niewidzialną siłą. Brał zamachy, z okrzykiem nacierał na postaci swoich halucynacji. Rozdarł część namiotu. W pole widzenia wróciły kobiety. Jedna z nich powtarzała w kółko, że u stóp pagórka spotkała trupa, druga z nich wybuchła płaczem, prosząc o przebudzenie z koszmaru. Odstąpiły od cudzoziemców, gdy tylko zobaczyły, że ich także dręczą halucynacje. Każdy z nich mamiony był jednak przez inne koszmary. Kadeci mogli się tylko domyślać, jaki specyfik dodali do trunku skoro największe lęki, prześladujące, złowrogie sny stały się dla ofiar rzeczywistości. Przy kolejnym zamachu Stotańczyk trafił toporem swojego towarzysza. Ten zawył wściekle, kobiety rozpierzchły się na dobre. Drugi ze strażników został sprawnie uciszony przez Jonasa, zanim jeszcze zdążył podnieść się z klęczek.
- Co myśmy zrobili...
- Ludzie z wioski pomyślą, że po pijaku zarżnęli się nawzajem.
- Nie zmienia to faktu, że...
- Tak trzeba. To było konieczne.
- J-ja... nie mogę tak.
- Chodź już, nie patrz, nie patrz.
Przeszli nad zakrwawionymi ciałami, oblanymi zachwianą poświatą lampy naftowej wiszącej w namiocie. Jonas po chwili namysłu zawrócił, by zgasić światło, grzebiąc trupy w ciemności.
Z łatwością wyważyli drzwi prowadzące do domu Znachora. Zastali go siedzącego przed kominkiem z nogami na stole, kłócącego się z Aurore, która miała za wszelką cenę zatrzymać zielarza w domu. W innym wypadku mógłby on wzburzyć przeciwko kadetom ludność wioski. Gospodarz oburzył się na wejście kadetów. Nie miał jednak okazji na sprzeciw, ponieważ Jonas podszedł do niego pewnym krokiem, wstrzymując gestem dłoni bliźniaczki.
- Pozwólcie mi.
Zamachnął się, ciosem pięści strącając pół krasnoluda ze stołka.
- To za Lię.
Następnie podniósł go za szatę i, ciągnąc za sobą po ziemi, zaprowadził na główny plac wioski. Rzucił pół krasnoludem o podest szubienicy, zmuszając go do zgięcia kolan. Pojmany upadł. Zanim zdążył się podnieść, na szyję Aurore zarzuciła mu węzeł. Z początku Znachor motał się, próbując zdjąć uwierający go supeł. Dyszał ciężko, charczał. Uciszony kopniakiem, zamilkł. Kiedy lina została naprężona, musiał wspiąć się na palce, aby móc nadal oddychać. Znajdował się nad zapadnią. Jego los zależał od jednego pociągnięcia dźwigni. Wtedy na rynek zaczęły wbiegać pojedyncze osoby. W pobliskich domach zapalały się światła, rozświetlając okolicę, niczym pożar. Rozległy się krzyki, ostrzegawcze i informujące wrzaski. Na plac wlewały się kolejne dziesiątki osób. Zaspani mieszkańcy, w narzuconych pospiesznie ubraniach, podążali za sąsiadami, zmierzając do centrum wioski. Tam mieszali się z tłumem, wykrzykiwali niezrozumiałe słowa, podążając za innymi. W końcu ktoś przedostał się przez tę zbitą masę. Wysoki, postawny mężczyzna o szerokich barkach i długiej brodzie, poruszającej się w rytm jego okrzyków. Brodacz podparłszy się ręką, sprawnie wskoczył na podest, zrównując się z Jonasem. Chwycił chłopaka za przegub, przystawił wyszczerzone zęby blisko jego ucha:
- Wstrzymaj się, chłoptasiu.
Aurore wciąż czekała w gotowości na rozkaz, mogąc w każdej chwili opuścić klapę i skazać nieznośnego zielarza na uduszenie. Dziewczyna z trudem próbowała ukryć drżenie kolan. Po chwili dołączyła do niej siostra. Obok stanął także Finn.
W tym czasie brodacz, traktowany z respektem przez mieszkańców, względnie uciszył rozgniewany tłum gestem dłoni.
- Zebraliśmy się tu, aby powstrzymać atak na naszą wioskę! - jego donośny głos poniósł się po placu. - Naszym obowiązkiem powstrzymać jest atak na naszego znachora...
- Przecież to dupek! - wtrąciła Rita.
- Są tu nowi, a wtrącają się w nasze sprawy!
- Wykorzystywał was!
- Pewnie zaraz potem uciekną!
- Doił was z pieniędzy!
- Łatwo wam mówić, to nie wy zostaniecie bez znachora - wtrącił ktoś z tłumu.
- Moja żona będzie niedługo rodzić, jak mamy sobie bez niego poradzić?
- Ludzie! - przerwał Jonas. - Chwytając się kamienia, nie unikniecie utonięcia!
- Na śmierć z nim - potwierdził Finn.
- Tylko spróbuj! - ostrzegł brodacz, wyjmując zza skórzanego paska zakrzywiony nóż i grożąc nim wojownikowi. - Spróbuj go tknąć, a...
Purpurowy na twarzy pół krasnolud zacharczał, nie próbując nawet poluzować pętli na swojej szyi. Niewyraźne odgłosy skazańca przekształciły się w pełen opętania śmiech. Nie zmywając cynicznego uśmieszku z twarzy, zielarz wysyczał:
- Na co liczyliście? Przecież oni mnie w życiu nie wydadzą.
Spojrzał z ukosa na tłum, badając jego reakcję. Mieszkańcy nadal domagali się uwolnienia ich lekarza.
- Spróbuj mnie tknąć, a wykrzyknę, że w moim mieszkaniu znajduje się mara - zagroził tym razem niemal niesłyszalnie.
Jonas przybliżył się do niego.
- Stratują waszą przyjaciółkę i rozerwą ją na strzępy żywcem.
- Nie rozśmieszaj mnie.
- Przecież są gotowi uwierzyć we wszystko, co im powiem.
- Ty potworze - syknęła Aurore.
- Oj nie ja tu jestem potworem.
Nadął czerwone policzki.
- Wypuśćcie mnie, natychmiast!
Brodacz zamachał groźnie nożem.
- Odsuńcie się od niego.
- Bezduszni! - wrzasnęła jakaś kobieta z tłumu. - Pozbawiają nas lekarza, a sami uciekną.
- Tchórze! - zawtórował jej zbitek ludzkich ciał.
- Gdzie wasz honor!
Aurore poleciła siostrze stanąć przy dźwigni. Sama przeszła kilka kroków do przodu podestu, stając pewnie przed zgromadzonymi.
- Nie odejdę stąd!
Kadeci spojrzeli na nią roztrzęsionym wzrokiem.
- Aurore...
- Zostanę tu i będę was leczyć...
- Taka smarkula jak ty?
- Nie żartuj sobie!
- Uczyłam się magii na Uniwersytecie w Anuki... - próbowała przekrzyczeć tłum.
- Obcy!
- Wynocha!
- I ja!
Do siostry dołączyła Rita.
- Ja także zostanę!
- Jak możemy wam wierzyć?
Brodacz prychnął, opuszczając nóż.
- Wpadliście tu do nas, nikt was nie zna...
- Mogę za nich ręczyć - wtrącił Finn, stając między bliźniaczkami. - Miałem okazję ich poznać, to dobrzy ludzie.
- Co ty pieprzysz? Sam wiesz, jak było wcześniej!
- Zabili naszych obrońców!
- Chyba oprawców - krzyknął Jonas.
- Finn, co z pamięcią o twojej matce?
- Mojej matce?
W oczach chłopaka wezbrały łzy. Zacisnął dłonie w pięści. Zeskoczywszy z podestu, wyszedł do tłumu. Kiedy przechodził między ludźmi, rozsuwano się przed nim.
- Moja matka nie chciałaby, abym żył w ciągłym strachu, nigdy nie chciała być poniżana. Ludzie! Przecież mamy wybór!
- Nie mydl nam oczu.
- A może ma rację?
- Czemu stajesz po ich stronie?
- Uważa, że za zioła może mieć wszystko za darmo!
- Rozkazał mi oddać mój rodowy gobelin!
- Ode mnie zażądał nieludzkiej zapłaty!
- Skąd mamy wiedzieć, że możemy wam zaufać? - zapytał brodacz.
- Ucieka!
- Ludzie! Ten oszust!
- Łapać go!
Zostawiony sam sobie Zielarz, zsunął ostrożnie pętlę z szyi. Wysłuchując coraz głośniejszych komentarzy przeciwko swojej osobie, próbował niewidocznie ulotnić się z placu. Został jednak przyuważony. Gdy tylko rozległy się pierwsze okrzyki pełne grozy, puścił się biegiem na krótkich nóżkach. Prędko dogonił go wściekły tłum, fala ciał zasłoniła pół krasnoluda, rzucając się na niego z żądnymi krwi okrzykami na ustach. Rita wstrząsnęła się. Skuliwszy ramiona, usiłowała odwrócić wzrok od ogarniętej furią chmary. Było w niej jednak coś hipnotyzującego. Zdawała sobie sprawę, że krzyki te i widoki będą ją prześladować do końca życia, niemniej nie mogła się od nich uwolnić już teraz. Poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Finn chwycił ją za rękę, delikatnie pociągnął za sobą, zmuszając do przekręcenia głowy w przeciwnym kierunku. Rita z wdzięcznością odetchnęła, uśmiechając się krzywo do znajomego. Nawet w świecie, w którym magia jest na porządku dziennym, Rita nie potrafiła dokładnie zdefiniować, czego właśnie doświadczyła. Poczuła się trochę, jakby to ktoś inny sterował jej umysłem i wszystko, co było uporządkowane do tej pory, ład, który tak uwielbiała uległ pomieszaniu, przez delikatne drgnienie serca. Było to coś zdecydowanie magicznego, lub po prostu doznała lekkich palpitacji serca.
- Naprawdę zamierzacie tu zostać?
Jonas i Aurore dołączyli do towarzyszy.
- Mam tak zostawić tych ludzi?
- Co z armią? Potrzebują naszych sił - wtrącił wojownik.
- Prawdziwa walka o przetrwanie nie zawsze toczy się na polu bitwy - wytłumaczyła Aurore. - Wodzowie biją się żołnierzami jak pionkami, nie bacząc na szkody takie jak tu.
- Zostawili nas samych - potwierdził Finn.
- Nie musisz się poświęcać, same damy sobie jakoś radę...
- Jeśli dojdziesz do wojska...
- Bądź poważna, Aurore. Wiesz, w jakim stanie jest Lia.
- Ten dupek ją podtruwał, dam głowę, że niedługo stanie na nogi.
- Mimo wszystko... Mam pchać się z nią w wir wojny? Póki co, jest tu bezpieczniej, a ludzie wioski potrzebują wojownika.
Ostatnia krwawa plama została wdeptana w żwir, ludzie zaczęli rozchodzić się do domów. Światła w oknach gasły jedne po drugich, nikt jednak nie mógł zmrużyć oka. Co uważniejsi usłyszeć mogli ciche sapanie wielu ludzkich dusz, niespokojne uderzenia ich serc. Serc wolnych lecz wciąż pełnych trwogi.

***

Po przybyciu do schronu, Veronica wzięła kąpiel, przebrała ubrania na szaty wojownika. Przeszukując swoje stare odzienie, odnalazła w jednej z kieszeni wymiętą kartkę, wyrwaną dawno temu z tomiku wierszy, w lochach uniwersytetu. Atrament miejscami był całkiem zamazany przez wodę, w kilku fragmentach pergamin został doszczętnie podarty. Był to ostatni poemat, jaki Veronica zdołała zabrać ze sobą przed wyprawą do świata Aliudów. Nie przeczytała go, bo kartki zlepiły się i sądziła, że na wyspie zapoznała się z całym dorobkiem poezji, jaki przy sobie miała. Teraz jednak, siedząc sama w dormitorium, na łóżku, które kiedyś było jej, czekając na audiencję u Dowódcy, miała przed sobą tragicznie zniszczone słowa dawno martwego już twórcy. Jednak jego przekaz pozostać miał wiecznie żywy.

Razem z listopadowym niebem -
najsamotniejszym widokiem na świecie -
kamuflujemy się szarością i ziąbem,
idziemy pod prąd w naszym tupecie.
I żadne wichry, ni deszcze
chmur naszych nie rozproszą,
tajemnicy nie odkryłem jeszcze
ludzi, którzy o cierpienie się proszą.
Sam do nich należę, więc wołam:
Nie zabierajcie mi tego nieba!
Po okładce wymęczonej oceniam
każdego napotkanego człowieka,
co nie widzę szarego, pustego,
a ostatnie czego mi trzeba -
zabijać sobowtóra mego,
co w trumnie już dawno zalega.
Zabrali mój błękit królewski,
gdy w raju wrotach już stałem.
W zamian mi dali celi kreski,
zniewolenia tatuaż nad czołem;
z napisem głoszącym: uważaj, trąd.
Stać muszę i patrzeć na nieba agonię,
choćbym próbował uciekać stąd,
topię we łzach własną utopię.
Obłuda! - krzyczę obłudy potomstwo
zaślepia mnie i nić z dłoni wyrywa.
Złote oferty to brudne kłamstwo,
Ariadny więź na wietrze się zrywa.
I błądź dalej, wędrowcu strudzony,
nie wiedząc, co myśleć lub czynić,
przed sobą samym będziesz sądzony
za to, czego nie potrafiłeś ożywić.
Przywróć do świata myśl nieskalaną,
co w swej słabości mocną była,
choć tęskno do uczuć w cierpieniu utkaną
piosenkę dostaniesz prosto od życia.
Prostego człowieka, co z niebem
się zbratał i szukał natchnienia,
i sam jak palec zostaje niebawem,
błądzi, żebrząc o grosz wybawienia.
A ty masz miliony, fortunę!
Jednego obola mi skąpisz.
Delikatnie szarpiesz strunę -
pizzicato śmiertelne zastąpisz
na chwilę jednym szeptem drobnym,
co wzbudzi i obdarzy siłą.
Wieczność w kondukcie żałobnym
spędzę przez to, nie wiedząc czyją
stronę mam obrać. Czy serca,
rozumu? Czy myśleć prawdę,
czy iść do kobierca?
Obłudo, zabijasz Ariadnę!
Niczym więcej jesteś, drogi,
jak sprzecznością wieków - tak cię zwę.
Ból mój przez to ogromnie srogi,
duszę rozrywasz mi na połowę.
Opowiem ci to serce na pamięć.
Obłudo, podążaj! Ucisku myślowy!
Na cmentarz dawnych pęknięć,
a każdy nagrobek tam jednakowy.

Przeczytała poemat kilka razy. Początkowo trudno jej było odszyfrować zamazane słowa, papier niemal rozkruszał jej się w dłoniach. Za każdym kolejnym przeczytaniem, odkrywała więcej siebie w plamach atramentu na starym pergaminie. W końcu, tak długo mieląc papier, wielokrotnie powtarzając tekst, aż nauczyła się go na pamięć, jego rytm wybrzmiewał w jej myślach, rozdarła kartkę w dłoniach, jej resztki wciąż ściskała, gdy wychodziła na korytarz. Nie mogła dłużej czekać na spotkanie z Dowódcą. On mógł czekać z powiadomieniem jej o sprawie jej życia przez kilkanaście lat, ale on nie była zdolna poczekać ani minuty dłużej, by spojrzeć mu w twarz i dowiedzieć się, co było tak ważne, by nie wspomnieć ani razu o eksperymentach. Z takim uczuciem, stanęła w progu twarzą w twarz z Susan. Nie od razu ją poznała. Koleżanka była rozpromieniona, w jej oczach błyszczały iskierki podekscytowania, włosy były w nieładzie. Przez krótką chwilę, podczas której mierzyły się wzrokiem, zdawało jej się, że mimo otwartych drzwi, dzieli je ściana. Nie mogła nic powiedzieć, nie chciała burzyć tej bariery, by nie dopuścić do osoby, na której jej zależało tego swądu. Smrodu tego, kim okazała się być. Wypuściwszy z przejęcia fragmenty pergaminu, wyminęła Susan, kierując się do Dowódcy.
Veronica użyła minimum siły, by odepchnąć strażnika odbywającego wartę u wejścia do gabinetu Dowódcy. Utorowała sobie przejście, pewnie krocząc w kierunku drzwi i nie wahając się ani chwilę w użyciu przemocy. Szarpnęła za drzwi, które - o dziwo - ustąpiły bez problemu, uderzając z rozmachem o ścianę. Dowódca siedział w głębokim fotelu, obitym brązowym materiałem, tyłem do wejścia. Wpatrywał się w imponujących rozmiarów, lekko zadymione lustro, wiszące naprzeciwko drzwi, zajmujące prawie całą ścianę. Mężczyzna dostrzegł w tafli odbicie nieproszonego gościa, lecz nie wstał.
- Zastanawiałem się, kiedy przyjdziesz - oznajmił cicho.
Jego głos wydał się zmęczony, był lekko zachrypnięty. Veronica kipiała ze złości. Jej pięści były zaciśnięte, szczęka drżała. Podeszła bliżej do biurka, za którym spokojnie siedział przywódca. Z wściekłością uderzyła dłońmi o blat. W tej samej chwili do pomieszczenia weszło kilku strażników, którzy wymierzyli w nią swoje bronie. Dziewczyna nie obawiała się ich. Widząc jej pewną postawę, zawahali się.
- Dowódco? - zapytali o rozkaz.
- Zostawcie nas samych - zarządził staruszek, unosząc prawą dłoń ku górze.
Strażnicy popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Nie chcąc jednak naginać poleceń przywódcy, odeszli bez słowa sprzeciwu. Gdy zamknęli za sobą drzwi, zapanowała cisza, mącona jedynie niespokojnym oddechem Veronicy. Dziewczyna uniosła rozbiegany wzrok, utkwiła go w swoim odbiciu. Wydawało jej się przez chwilę, że widzi siebie. Odbicie prezentowało przecież ten sam układ oczu, nosa, ten sam kształt ust i osadzenie uszu, który zdążyła zapamiętać i do którego się przyzwyczaiła. Stała jednak przed nią całkiem inna osoba, niż ta, którą oglądała w akademiku, lub nawet wcześniej - w świecie Aliudów. Istota, która jawiła się przed nią była niebezpieczna. W pierwszym odruchu Veronica wystraszyłaby się sama siebie, gdyby nie rodzaj skorupy, który zalegał na jej uczuciach. Przeszkadzał jej, pod spodem swędziała ją skóra, jakby ona sama przejawiała odruch odskoczenia o krok, chciała odpuścić i odejść, jednak jej nogi przyrosły do podłogi. Bluszcz - pancerz owijał się wokół jej ciała i powoli dochodził do serca, aby w końcu zadusić je całkowicie i pozbawić dostępu do światła.
- Musimy porozmawiać - odparła zimnym tonem, który swoim brzmieniem zaskoczył ją samą.
- Słucham.
Dowódca wciąż wpatrywał się jedynie w odbicie wojowniczki. Drażniło ją to.
- To ja słucham! - Wybuchła. - Chcę usłyszeć całą prawdę.
- Twój gniew mówi mi, że dowiedziałaś się już wiele.
- Gdzie jest Victor?
- Myślałem, że mi to powiesz...
- Od teraz, do cholery, żadnych wykrętów!
Ponownie uderzyła w blat biurka. Na podłogę stoczyły się ołówki i kilka zwojów.
- Zasługuję na prawdę, nie sądzisz?
Cedząc słowa pełne jadu, bała się spojrzeć przed siebie, na swoją podobiznę.
- Victora tu nie ma.
- Tyle wiem. Spotkałam go w Anuki.
- Sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż myślisz.
- Piękna wymówka jak na kogoś, kto pozwalał wykonywać eksperymenty na żywych istotach.
- Byłem im przeciwny.
- Oh, tak! Słyszałam, że co jakiś czas powtarzałeś, jakie to nieetyczne - sarkastycznie zaakcentowała ostatni wyraz. - Żałosne... Słowa może i mają wielką moc, ale puste deklaracje już nie bardzo.
- Czyli jednak nie wiesz zbyt wiele...
- Zamieniam się więc w słuch.
Splotła ręce na piersi. Usiadła na blacie, strącając uprzednio na podłogę lampkę oraz notatki. Dowódca obrócił się w fotelu. Siedział teraz twarzą do rozmówczyni, wciąż przedstawiając irytująco spokojną postawę.
- To było dawno temu... Byłem świeżo upieczonym Dowódcą i któryś z naukowców opracował genialny pomysł. Łatwo jest być teoretykiem. Nikt nie wierzył, że jego idea może się ziścić. On jednak podołał. Sam zebrał fundusze i za naszymi plecami stworzył pierwszą hybrydę. Znalazł ochotnika, w którego duszę wszczepił elementy dziecka piekła.
- Ochotnik nie przeżył.
- Owszem, ale naukowiec dowiódł, że pomysł jest realny, należy go tylko odpowiednio opracować.
- Więc pozwoliliście mu zabijać...
- Podobno miałaś zamienić się w słuch?
Dowódca kręcił się niecierpliwie w wygodnym fotelu. Veronica zacisnęła usta.
- Obiecał nam rezultaty. Mówili o moście między światami, możliwości przejścia w inne Wszechświaty. Nie mogliśmy się nie zgodzić, by choć spróbował. Znalazł zespół, ochotników... Zaczęli prowadzić poważne badania i po pewnym czasie, gdy eksperymentowali już na gametach, zaczęli otrzymywać pozytywne wyniki. Odseparował duszę! Nie byłem jednak takim optymistą jak inni członkowie zarządu, a wiele osób popierało moje stanowisko. Mimo że naukowcy byli blisko sukcesu, może nawet już go osiągnęli, ryzyko było zbyt duże.
- Obiecywali wam niepokonanych wojowników, mogących podbić inne światy. Mam myśleć, że tak po prostu im odmówiliście?
- Nie zmuszę cię, abyś mi uwierzyła.
Westchnął.
- Przestali otrzymywać środki, zakazałem dalszych badań i tak się stało... na pewien czas. Nie miałem pojęcia, że za moimi plecami...
- Czyżby? - przerwała mu. - Mając takie piękne lustro można patrzeć we wszystkich kierunkach.
Staruszek zwilżył usta językiem.
- Domyślałem się, że nie przestali, ale nie miałem z tym nic wspólnego.
- "Wołam kata i umywam ręce".
- Wysłaliśmy z zarządem patrol, wykurzyliśmy ich. Zakończono eksperymenty.
- Nie wyłapano jednak wszystkich naukowców, prawda?
- Mówiłem, że popierała mnie większość zarządu, nie wszyscy. Ktoś musiał ich ostrzec. Zabrano więc najbardziej obiecujące projekty oraz notatki i kilku naukowców nam umknęło. Nigdzie ich nie znaleźliśmy.
- I nie przyszło wam na myśl, żeby szukać ich w świecie Aliudów?
- To groziłoby ujawnieniem. Ba! Byłoby wręcz jednoznaczne ze zdemaskowaniem się. Nie mogliśmy ryzykować. W tamtym świecie byliśmy w macie! Jednak masz rację, właśnie tam ulokował się jeden z naukowców. Dokończył ostatnią hybrydę...
- Jak ładnie mnie nazywasz, dziękuję - odparła sucho.
- Nie wiń mnie za to, co ci zrobili! Czego oczekujesz? Że miałbym nie dopuścić do twojego powstania? Byłabyś wtedy zadowolona?! - po pierwszy raz podniósł głos.
- A co z innymi obiektami? - zapytała z przekąsem.
- Miałem je zabić?
- Podobno stanowimy zagrożenie.
Zmarszczyła gniewnie twarz.
- Spójrz w lustro i sama sobie odpowiedz. Ja tylko chciałem wciąż móc patrzeć w s w o j e odbicie.
- Wyhodowano więc kolejnych Atriów tylko po to, by później nas wyszukiwać i mordować. Szlachetnie!
- Z zabójstwami nie mam nic wspólnego. Nie powinienem był nigdy dopuszczać do tych eksperymentów, ale to nie jest styl, w jakim po sobie sprzątam.
- Ale ich śmierć jest ci na rękę. A przynajmniej była, dopóki nie rozpętała się wojna. Więc kto?
- Jeszcze się nie domyśliłaś?
- Victor... Wiedziałeś?
- Myślisz, że pozwoliłbym mu na to? Przez długi czas nie miałem pojęcia, sprytnie to uknuł.
- Dlaczego ich mordował?
- Myślałem, że ci powiedział.
Oparł się wygodniej, umieszczając pomarszczone dłonie na podłokietnikach.
- "Kto nie z nami, nie jest od razu przeciwko nam. Ale może być. Prędzej, czy później" - zacytowała słowa Mistrza Przybocznego. - Myślałam, że namawia mnie do współpracy z wami!
- Tak powiedział?
- Stwierdził, że jest po tej stronie, która nie jest ślepa na sukces i postęp.
- Piękne ma o nas mniemanie, prawda?
Pokręcił głową.
- Byłem ślepy. Wykorzystał pochodzenie Danny'ego i zrobił z niego zdrajcę.
- Danny pochodzi ze Stotanu?
- Był ich szpiegiem...
- I dlatego pozwoliłeś mu obrać jedno z ważniejszych stanowisk w królestwie?
- Przebaczyłem mu i zaufałem.
- Wspaniałomyślnie... Dzięki temu nie ma już bariery nad miastem, Anuki pustoszeje i przegrywacie wojnę.
- To nie on opuścił barierę nad miastem.
- Czyli...
- Sama sobie odpowiedz.
- Nie obchodzi mnie to już. Sprawy Anuki nigdy więcej nie będą moimi. Wracam do domu.
Wstała.
- Myślałem, że opanowałaś moc, by pomóc w walce.
- Opanowałam moc, by nie zabijać więcej moich przyjaciół.
- Ale pozwolisz im ginąć na wojnie? "Wołam kata i umywam ręce" - powtórzył jej słowa.
- Wolę żyć do końca świata gdzieś daleko, między obcymi Aliudami, niż bić się dla kogoś, kto zniszczył mi życie. To, co mówisz, jest podłe. Dobrze wiesz, ile wycierpiałam, zdajesz sobie sprawę, że także ty się do tego przyczyniłeś, a jednak masz czelność wypominać mi, że nie idę bić się za ciebie.
- Widzę to inaczej. Dostałaś szansę.
- Jak łatwo jest wypowiadać się o mrozie, siedząc w fotelu, przy kominku...
Obeszła biurko dookoła. Stanęła tuż przez starym lustrem, podniosła dłoń, dotykając jego tafli.
- Przydałby mi się portret, by sprać te wszystkie brudy.
Pokiwała powoli głową, mówiąc bardziej do siebie, niż do mężczyzny.
- Niedługo to i tak będzie bez znaczenia.
Dowódca spojrzał na nią.
- Choć nie jest jeszcze za późno.
- Dorian też przez chwilę sądził, że istnieje odwrót. Ale, gdy zaprzeda się duszę...
Mężczyzna spuścił wzrok, gdy Veronica kończyła zdanie.
- By zaprzedać duszę, trzeba ją posiadać. W przeciwnym wypadku, nie ma się nic do stracenia.
Dowódca milczał.
- Dlaczego właściwie kazałeś mnie tu sprowadzić? I nie pieprz o bezpieczeństwie Aliudów, bo widzę, jak bardzo ci na nich zależy...
- Już mówiłem. Może siedzę w ciepłym fotelu, gdy ty zmagasz się z mrozem, ale chciałem dać ci szansę.
Veronica po raz ostatni spojrzała we wściekłe, niebieskie oczy w lustrze. W tej chwili jedyne, czego pragnęła, to aby odbicie okazało się nie być jej. Zanim wyszła, strumieniem mocy skruszyła taflę lustra na miliardy maleńkich kawałeczków.

***

- Wyjątkowo się postarali - stwierdził Collin, biorąc łapczywy haust wody .
- Masz rację, to mięso dało się przeżuć łatwiej niż twoje nieśmieszne żarty - odparła Susan.
- Szykuj się, to dopiero początek!
- W takim razie nigdzie nie idę - zaśmiała się. - Wolę już dostać dokładkę rozgotowanych ziemniaków.
- Oh, nie żartuj! Tobie tylko jedzenie w głowie. Wstawaj!
Podniósł się ze stołówkowej ławki i wyciągnął rękę do koleżanki.
- Znalazłem opcję wyjścia na zewnątrz. Jeśli jesteś gotowa poświęcić się i wysłuchać kilku moich żałosnych żartów, to mogę ci ją wskazać
Uśmiechnął się.
- Collin, mówię serio.
- Przecież wiesz, że kucharki prędzej zatłuką cię patelnią, niż pozwolą wziąć dodatkową porcję.
- Nie mogę teraz nigdzie z tobą iść.
- Nie łudź się, to nie randka.
- Nie śmiałabym tak myśleć.
Chwyciła swoją tacę i skierowała się do okienka, aby oddać naczynia.
- Pójdziemy kiedy indziej, pasuje?
- Chodzi o Veronicę? Widziałaś się z nią? Nie? To o co? Jesteś zmęczona, jakbyś biegła dwa razy przez tor przeszkód z dodatkowym balastem? Kto by pomyślał!
- Nie zaczynaj - ucięła.
- Susan...
- Nie pierwszy raz odwołuję jakieś spotkanie na ostatnią chwilę, chciałam obrócić to w żart, ale widzę, że nie mogę. Drażni cię to?
- Wiesz... - odłożył swoją tacę. - Szczerze to tak. Myślałem, że jesteś po mojej stronie.
- Przegrałam zakład, nie rozumiesz? Honor...
- Każe się trzymać z przyjaciółmi. Ale skoro my nie jesteśmy przyjaciółmi, to idź!
Susan przeczesała włosy palcami. Potruchtała za Collinem, który szybkim krokiem ruszył do wyjścia ze stołówki.
- Pójdziemy jutro, muszę odbębnić tę karę, inaczej będę miała problem, przecież wiesz.
- Czyli ja za karę muszę biegać kilometry z kamieniami na plecach, a ty idziesz na randkę z Lucasem.
- Collin! - krzyknęła, zasadzając mu kuksańca w bok. - To nie jest...
- Ktoś tu jest stronniczy.
- Ktoś tu jest zazdrosny - poprawiła go.
- Miłej zabawy, Susan - odszedł ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy, wcisnąwszy ręce głęboko w kieszenie. Dziewczyna prychnęła tylko, by następnie, obróciwszy się na pięcie, skierować się do gabinetu Mistrza Lucasa. Z każdym krokiem miała coraz mniejszą ochotę na odbycie rozmowy z przełożonym. Była nawet bliska zawróceniu. Oczami wyobraźni widziała, jak biegnie do Collina i razem wychodzą z tej przeklętej kamiennej klatki. Chciała opowiedzieć mu o spotkaniu Veronicy, o złych przeczuciach. Przeżywała uczucie, jakby się dusiła, odczuwała każdy kamyczek nad swoją głową. Jakże cudownie byłoby wyjść na chociaż krótki spacer... Nie odwróciła się jednak, nie poszła do dormitorium łuczników. Zamiast tego zapukała kilka razy do drzwi gabinetu, po czym niepewnie weszła do środka. Lucas siedział w środku pochłonięty lekturą jakiejś książki. Na jego biurku stały dwa kubki z parującą kawą.
- Siadaj - zarządził, nie patrząc nawet na przybyłą. - Tu masz kawę.
- Nie lubię kawy - odparła, zajmując miejsce po przeciwnej stronie stołu.
- A ja nie lubię, gdy kadeci myślą, że są mi równi - odparł, zatrzaskując książkę. Rzucił ją na blat, wywołując głośny huk. - Krótko mówiąc, mam gdzieś, czy lubisz kawę i kruche ciasteczka, bo jesteś tu w innej sprawie.
Dziewczyna zacisnęła zęby.
- Opowiesz mi o swoich przeczuciach, o których mówiłaś rano?
- Teraz? Po tym jak...
- Chyba, że wolisz się spotkać jeszcze jutro?
- Coś się stało, Mistrzu?
Lucas wstał, wziął książkę, którą wcześniej czytał, odłożył ją na odpowiednie miejsce na półce.
- Podszedł przed chwilą do mnie jeden z Mistrzów i zarzucił mi, że nie zająłem się odpowiednio ukaraniem pewnej agresywnej kadetki.
- Chodzi o mnie? To był przypadek...
- I wiesz, co? Wziąłem to na siebie. Coś zmyśliłem, nakręciłem i nie ma już problemu... A ta kawa, żebyś się nie łudziła, nie jest dla ciebie. Zostawił ją ten Mistrz i mógł do niej napluć, więc nie radzę ci jej pić.
Po chwili jego stężone mięśnie zaczęły się rozluźniać. Usiadł ponownie, uśmiechnął się, potarłszy twarz rękoma.
- To był ciężki dzień, Susan.
- Szczególnie dla kogoś, kto musiał biec kilka kilometrów z kamieniami na plecach.
- Albo dla kogoś, kto chronił twoją dupę.
- Kadeci biją się codziennie, a to był jeden przypadkowy liść!
- O ile wiem, w takich sytuacjach, kiedy ktoś, mimo że nie musi, chroni cię, zazwyczaj mówi się "dziękuję".
Susan wydukała z siebie całkiem nieszczere podziękowania. Nastała długa chwila uporczywego milczenia, podczas której Susan walczyła z ochotą, by wyjść i trzasnąć drzwiami. Lucas popijał w tym czasie kawę, świdrując wzrokiem swojego gościa. Badał jej reakcję.
- Kiedy usłyszałem o twoich przeczuciach, zastanawiałem się, czy mówimy o takim samym uczuciu, jakie dotyczy mnie.
Odezwał się w końcu wywołując nieopisaną ulgę u łuczniczki, choć z drugiej strony Susan wcale nie miała ochoty go słuchać. Wyobrażała sobie siebie spacerującą wraz z Collinem po powierzchni. Dlaczego nie miała na tyle odwagi, by zignorować rozkaz Mistrza?
- Na kilka tygodni przed upadkiem bariery nad Anuki odczuwałem pewne zawirowania i nie chodziło tylko o anomalie pogodowe. Kiedy się skupiłem, czułem...
- Ciemność.
- Kłopoty - pokiwał głową, biorąc łyk czarnego napoju. - Ale tylko wtedy, kiedy byłem skoncentrowany. Myślę, że to nie...
To gabinetu wpadł posłaniec, nie pukając nawet w drzwi.
- Przepraszam, Mistrzu, ale mam pilną wiadomość.
- Słucham - odstawił kubek.
- Wyruszamy - oznajmił krótko. - Teraz. Wojska zebrały się, nie ma chwili do stracenia.
- To wszystko?
Kiedy posłaniec, potwierdziwszy ruchem głowy, zamknął za sobą drzwi, Lucas przeszedł bliżej łuczniczki.
- Chciałaś dołączyć do armii, Susan. Teraz masz okazję!
- Tak nagle? A inni kadeci?
- Mówione było, że możemy zabrać kilku ochotników, jeśli spełniają odpowiednie wymagania, a ty masz, moim zdaniem, wystarczające zdolności.
Dziewczyna zawahała się.
- Jesteś lepsza od niejednego Mistrza - położył jej ręce na ramionach. - Chodź ze mną, nie możemy tracić czasu!
- A Collin?
Lucas odsunął się.
- Zdecyduj się, Susan. Chcesz dołączyć do armii, czy bawić się w dom?
Dziewczyna zagryzła wargę, zastanawiając się, co powinna zrobić i jaka decyzja postawi ją po odpowiedniej stronie barykady.

***

Veronica przeciskała się przez zatłoczony korytarz. Szła pod prąd, w przeciwnym kierunku do wszystkich innych osób. Ludzie przypatrywali się jej, niektórzy schodzili jej z drogi, ze wstrętem zaglądając w jej wnętrze, które bezpowrotnie wylało na zewnątrz jak zawartość przelanej czary zgorzknienia. Przedostała się w końcu do dormitorium wojowników, chwyciła za swoją torbę. Chciała wyjść, lecz ktoś złapał ją za nadgarstek.
- Nieładnie tak nie przywitać się ze starym znajomym...
Veronica przekręciła głowę.
- Raphael...
- Jak miło, że pamiętasz jeszcze moje imię.
Nie czekając na reakcję koleżanki, przyciągnął ją do siebie i zamknął w silnym uścisku.
- Kopę lat, młoda!
Veronica skamieniała. Nie wiedziała, co powiedzieć; okropnie bała się spojrzeć w oczy przyjacielowi.
- Dokąd wszyscy tak spieszą? - zapytała głosem pozbawionym emocji.
- Nic nie wiesz?
Odsunął się od dziewczyny, dokładnie przypatrując się jej twarzy ze zmartwieniem wypisanym na sowim obliczu.
- Wojna się rozpoczęła.
Wojowniczka otworzyła usta ze zdziwienia.
- A wsparcie od Wschodniego Królestwa?
- Dotrą za jakieś pół dnia. Ale kawałek stąd zebrało się od cholery Stotańczyków. Nie wydaje mi się, żeby chcieli negocjacji.
- Posyłamy kadetów do walki?
- Władze mają nadzieję, że nie. Póki co, zabierają tylko wybitnych ochotników. Właśnie idę się zgłosić. Myślałem, że ty też...
- Wracam do domu.
- C-co? Żartujesz?
- Nie, Raphael
Zaczęła wkładać drobiazgi do torby.
- Odchodzę tam, skąd przyszłam.
- Jak możesz? Teraz, gdy my będziemy ginąć?
- Jakie "my"? To nie moja wojna.
- Nie prosiłem się o nią, ale nie uciekam z podkulonym ogonem, gdy tylko robi się gorąco.
- To nie jest mój dom.
- Nie?
Stanął nad pakującą się dziewczyną.
- Ile dla ciebie zrobiliśmy, pomyśl!
- Oj wiele zrobiliście! - krzyknęła, rzucając ze złości torbę.
- Vera...
Chwycił ją rękę.
- Co się stało przez te kilka tygodni?
- Zbyt wiele.
Wyrwała się z jego uścisku.
- Powiedz, może...
- Nic nie możesz pomóc! Nie chcesz nawet o tym słuchać.
- Wygląda na to, że to ty nie chcesz o tym mówić.
- Wiesz co? Masz rację. Nie chcę o tym, kurwa nigdy więcej mówić, ani myśleć. Mam nadzieję, że zgniję ze starości na jakimś zadupiu i prędzej zeżre mnie jakaś pieprzona choroba, niż będę jeszcze raz użalać się nad sobą.
Ścisnęła mocno pasek torby. Z nadgarstka zerwała Lapi i rzuciła je na łóżko.
- Veronica...
Zatrzymała się na progu, gdy jej buty nastąpiły na podarte fragmenty papieru z tomiku poezji.

I błądź dalej, wędrowcu strudzony,
nie wiedząc, co myśleć lub czynić,
przed sobą samym będziesz sądzony
za to, czego nie potrafiłeś ożywić.

- Susan zgłosiła się na ochotniczkę.
Wojowniczka zamarła.

I żadne wichry, ni deszcze
chmur naszych nie rozproszą,
tajemnicy nie odkryłem jeszcze
ludzi, którzy o cierpienie się proszą.

- Jako jedna z pierwszych. Właśnie idzie na pole bitwy.

Sam do nich należę, więc wołam:
Nie zabierajcie mi tego nieba!
Po okładce wymęczonej oceniam
każdego napotkanego człowieka,

- Rozumiem, że możesz być zła na nasz świat za to... cokolwiek się wydarzyło. Ale nie udawaj, że nie znalazłaś wśród nas domu!

Prostego człowieka, co z niebem
się zbratał i szukał natchnienia,
i sam jak palec zostaje niebawem,
błądzi, żebrząc o grosz wybawienia.

- Wiem, że nigdy nie będzie, jak dawniej. Ale możemy chociaż o to zawalczyć, albo zginąć, próbując.

Przywróć do świata myśl nieskalaną,
co w swej słabości mocną była,
choć tęskno do uczuć w cierpieniu utkaną
piosenkę dostaniesz prosto od życia.

Veronica upuściła trzymany w dłoni plecak, zacisnęła pięści tak mocno, że pobielały jej kłykcie. Wciąż stała tyłem do Raphaela, tocząc w myślach bitwę. Choć miała kilka rozwiązań, sytuacja wydawała się być bez wyjścia.
- Naprawdę chciałabym, żeby było jak kiedyś. Ale wiesz, Raphael...
Obróciła się na pięcie.
- To by niczego nie zmieniło. Bomba tykała dla mnie od samego początku, choć wpierw nikt jej nie słyszał i to, co robiłam nie miało żadnego znaczenia! Ktoś zdecydował za mnie, kim będę. Zaprogramował moją przeszłość i przyszłość. Nie lepiej byłoby... nie istnieć?
- Ale teraz masz wybór! I wierz mi, że uciekniesz od wojny. Uciekniesz od nas. Ale, Vera... od siebie nie uciekniesz. Spotykać się będziesz na każdym rogu, co dzień rano i w za każdym rogiem. Nieistotne, jak szybko pobiegniesz...
- Więc coś zmienię!
- Dlaczego nie zmienisz więc tego tu?! - przekrzyknął ją. - Tu, gdzie cię potrzebujemy? Nie wiem, o co chodzi, Vera. Ale widzę, że największy problem jest tu.
Dźgnął ją palcem w czoło. Wyciągnął do niej dłoń z Lapi.
- Coś pani zgubiła.
Veronica bez słowa wyciągnęła po nie rękę. Zawiązała mocno rzemyk u nadgarstka. Zarzuciła torbę na plecy, przywołała miecz i ulokowała go przy pasie.
- Więc jak?

Opowiem ci to serce na pamięć.
Obłudo, podążaj! Ucisku myślowy!
Na cmentarz dawnych pęknięć,
a każdy nagrobek tam jednakowy.

- Spróbuję.
Raphael uśmiechnął się. Zabrawszy swój ekwipunek, wyszedł przed Veronicą na korytarz i poprowadził ją do miejsca zbiórki ochotników. Na progu zdeptał raz na zawsze niezauważone przez siebie strzępki papieru. Raphael zaprowadził Veronicę do sali, w której zwykle obywały się apele. Panował tam tłok i rządził chaos. Kadeci ustawiali się w grupkach, Mistrzowie próbowali nad nimi zapanować. Z tego, co dziewczyna dowiedziała się po drodze, pierwsze oddziały wyruszyły już, by po drodze na pole bitwy połączyć się z posiłkami ze Wschodniego Królestwa. Jednostki te składały się z mistrzów, zawodowych żołnierzy, chętnych do walki dorosłych, którzy ukończyli uniwersytet, a także kilkunastu wybitnych kadetów. W tej ostatniej podgrupie znalazła się Susan. Veronica postanowiła, że razem z Raphaelem zgłosi się do następnej transzy walczących, by móc na polu bitwy odnaleźć Susan. Wiedziała, że zraniła przyjaciółkę, zbywając ją, gdy ta przyszła pod drzwi jej dormitorium, bała się jednak, że szczera rozmowa mogła zaszkodzić bardziej ich relacjom, niż zerwanie kontaktu. Gdy jednak wojowniczka wyobraziła sobie, jak Susan idzie na pierwszy ognień walki, wiedziała, że nie może pozwolić jej umrzeć. Pośród krzyków i poleceń, ustawiła się wraz z kolegą w grupie osób chętnych do walki. Była stosunkowo niewielka, bez trudu rozpoznała więc w niej Patricka, z którym nie rozmawiała, od kiedy dotarli do schronienia. Chciała podejść do niego i zapytać, od kiedy tak śpieszno mu do śmierci, wykonała nawet w jego kierunku kilka kroków, lecz uprzedziła ją inna postać. Dziewczyna z długim, jasnym warkoczem podeszła do Patricka, objęła go delikatnie, uważnie przyglądając się zniekształconym pozostałościom po odciętym uchu. Coś do niego mówiła, rozmawiali, lecz zagłuszał ich wszechobecny gwar i szum krwi w głowie wojowniczki. Potem Stella wspięła się na palce i musnęła wargami usta Patricka.
- Pamiętasz, jak mówiłeś, że nic już nie będzie takie, jak dawniej? - zapytała Raphaela, wracając do niego.
- Przecież powiedziałem to kilka minut temu...
- Masz rację, że nie będzie - puściła jego uwagę mimo uszu. - Nie dla mnie. Ale są tu osoby, które mają jeszcze drogę odwrotu. Ty też.
- Mamy się poddać? Ja bez ciebie się nie ruszam na tę bitwę!
Nie otrzymał jednak odpowiedzi, bo Veronica odsunęła się od niego, próbując przedostać się bliżej szatyna.
- Vera!
Patrick uśmiechnął się na widok przyjaciółki. Stelli już przy nim nie było. Zdążyła przejść do grupki kadetów niezainteresowanych walką, gdy wojowniczka zamieniała kilka zdań z Raphaelem.
- Daruj sobie - ostudziła jego entuzjazm. - Nie jestem tu po to, aby prawić ci morały. Twoje życie to nie moja sprawa. Chcę ci tylko otworzyć oczy.
- O co chodzi?
- Po co zgłaszasz się na bitwę?
- Prędzej czy później i tak nas zaangażują.
- Tak śpieszno ci do śmierci? Posłuchaj, Patrick... Ja nie mam nic do stracenia, ale ty możesz sobie jeszcze jakoś życie ułożyć. Masz Stellę...
- Ale o czym ty mówisz?! - oburzył się.
- Może i dzieją się ze mną dziwne rzeczy, ale to tylko wyostrza mi wzrok i inne zmysły.
- Jesteś zazdrosna?
- Żartujesz sobie?! Mówię, że nie obchodzi mnie twoje życie...
- A jednak przychodzisz tu dawać mi rady. Posłuchaj. Jestem tu, bo sądziłem, że także się zgłosisz. Myślisz, że puściłbym cię na bitwę samą?
- Nie pieprz mi tu. Zdecydowałam tylko dać ci dobrą radę, ale widzę, że sam nie możesz się zdecydować, czy chcesz wróbla, czy gównianego gołębia! - krzyknęła. - Więc ci powiem, że masz iść do Stelli, nie pchać się na bitwę tak długo, jak to tylko możliwe i próbować wykorzystać tę szansę, że nikt nie spierdolił ci życia zanim się jeszcze urodziłeś!
Ledwo zdążyła wykrzyczeć ostatnie słowa, Patrick objął ją w pasie i mocno pocałował.
- Nie jestem ze Stellą - powiedział po długiej chwili, nieznacznie odsuwając się od dziewczyny. Wciąż obejmował ją i gładził po plecach.
- Widziałam przecież... - nie miała siły ani szczerej ochoty wyrywać się mu.
- Wiesz, który to Frank z twojej jednostki.
Potwierdziła skinieniem głowy.
- Ja teraz już też - dodał z westchnieniem. - Stella stwierdziła, że to miało trwać tylko do mojego powrotu, ale chyba nie spodobała jej się moja dziura w głowie...
Wskazał na ranę po utraconym uchu.
- Co zamierzasz z tym zrobić?
Uśmiechnął się lekko.
- Tak jak powiedziałaś. Zdecyduję, czego chcę i wierz mi, że nie wybiorę tanich gierek za moimi plecami.
"A co?" - chciała zapytać, lecz w głowie usłyszała prawdopodobną odpowiedź. Gdy Patrick pochylił się, by znów ją pocałować, odsunęła się i wymknęła z jego objęć.
"Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich." - tak nazwał ją Victor. I miał rację. Bo czym innym była, jak nie Niebieskim Diabłem?
- Co się stało? - szatyn uniósł zmarszczone brwi. Próbował dotknąć jej twarzy, ona jednak odeszła kilka kroków w tył, wpadając na nieznanego kadeta.
- Nie mogę pozwolić ci dokonać tak złego wyboru.
- Vera! - krzyknął za nią, gdy odchodziła.
- Przepraszam - wyszeptała, lecz gwar połknął łapczywie jej słowa.

Niczym więcej jesteś, drogi,
jak sprzecznością wieków - tak cię zwę.
Ból mój przez to ogromnie srogi,
duszę rozrywasz mi na połowę.

- Ustawić się zgodnie z profesjami! Wojownicy po mojej prawej, dalej łucznicy i magiczki... Pogrupujcie się w jednostki! Spokój, kadeci! Wychodzimy na bitwę, to już nie ćwiczenia!
Mistrzyni, która została wyznaczona do pogrupowania kadetów, zaprowadziła względny porządek wśród kilkunastu chętnych do walki.
- Wychodzimy, podążacie za mną i pamiętajcie, że niesubordynacja karana jest śmiercią!
Veronica szła ramię w ramię z Raphaelem. Nie odzywali się do siebie, z przejęciem myśląc, co zastają na linii frontu.
- Cześć, złotko - niespodziewanie obok Veronicy pojawił się Poul. - Nie sądziłem, że jeszcze się spotkamy, miałem nadzieję, że zdechłaś.
- Cóż... jeszcze nie.
- Ale zamierzasz, jak widzę.
- Zostaw ją - wtrącił się Raphael.
- Spokojnie, nic mi nie zrobi. Jak twoja ręka, Poul?
- Wyśmienicie.
Uśmiechnął się z przekąsem.
- Mam nadzieję, że tam, na zewnątrz, znajdziesz się w końcu wśród swoich - wtrącił Raphael. - Ludzie na wojnie stają się bestiami.
Veronica zagryzła policzek od środka, nic nie mówiąc.
- Ale to chyba dobrze, co? - ciągnął dalej ciemnowłosy. - W końcu diabli złego nie biorą!
- Mylisz się.
Złowieszczy uśmiech pełen szaleństwa na moment rozświetlił twarz Poula.
- Diabli biorą złego wyjątkowo chętnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz