Rozdział 33

Clara wstała okrutnie wcześnie. Szczerze mówiąc, tej nocy nie zmrużyła nawet oka. Zastanawiała się wciąż nad zbliżającą się potyczką i tym, że Atriowie z pewnością okażą się czynnikiem, który zaważy na wygranej jednej ze stron. Wpadła na pomysł, który zamierzała zrealizować, zanim rozlegnie się gong wołający na śniadanie. Spakowała swój plecak, zabierając wszystkie niezbędne rzeczy. Stąpała po zroszonej trawie, gdy oddychała, widziała rysujący się w szarym powietrzu własny oddech. Zimne powietrze orzeźwiło ją. Nie zamierzała jechać konno - koniuszy czuwali nawet w nocy. Zakradła się do kuchni w celu podprowadzenia odpowiedniej ilości prowiantu. Odchyliła poły namiotu spiżarnianego, schyliła się, aby dostać się do jego wnętrza. Kiedy wyprostowała się, jej oczom ukazał się wysoki chłopak siedzący pewnie na jednej ze skrzyń. Jego ciemne włosy zalizane były do tyłu, ponacinane brwi - zmarszczone. W jednej z wytatuowanych, umięśnionych rąk trzymał skręta, z którego wydobywał się zielonkawy dym o mdłym zapachu.
- Castor... - wydukała zbita z tropu Clara. - Co tu robisz?
- Mógłbym zapytać o to samo.

Chłopak wstał.
- Gdyby nie to, że doskonale znam odpowiedź na to pytanie.
Białowłosa podparła ręce na biodrach.
Co zamierzasz z tym zrobić? Powstrzymasz mnie?
Uniosła lekko podbródek.
- Będę musiał, jeśli... - zaciągnął się.
- Jeśli co?
- Nie weźmiesz mnie ze sobą.
- To absurd.
Zaśmiała się.
- Skąd ty...
- Nie bądź naiwna. Od razu widać, gdy coś knujesz.
Wstał i podszedł kilka kroków do Clary. Zaoferował jej skręta, ona jednak popatrzyła na niego wrogo.
- Od kilku dni unikasz towarzystwa, gromadzisz zapasy, pytałaś się o termin naszej podróży i wachty przy koniach. Wiem, że zamierzasz iść pieszo, domyślam się też, po co...
Uciszyła go gestem palca.
- Nie jesteś więc głupi i dobrze wiesz, dlaczego wolę nie rozpowiadać o moim planie.
Castor uśmiechnął się, przejeżdżając językiem po białych zębach.
- Więc jak będzie? - zapytał.
Clara w odpowiedzi skinęła na zawiniątko, trzymane przez chłopaka.
- A co mi tam.
Chwyciwszy skręta, zaciągnęła się. Przyjemnie ciepły, gryzący dym wypełnił jej wnętrze, by następnie wylecieć z lekko rozchylonych warg.
- Co to jest? - zaniosła się kaszlem.
Wojownik przechyliwszy lekko głowę, uniósł jeden z kącików ust ku górze.
- Ach...
Westchnęła.
- Cokolwiek. Wolę nie wiedzieć...
Chłopak, odebrawszy swoją własność, włożył ją do ust. Przytrzymując zwiniętą bibułkę wargami, obrócił się na pięcie, by chwycić pakunki, leżące za skrzynią. Jeden z nich włożył do plecaka, drugi rzucił w ramiona Clary.
- Będziesz potrzebowała tego.
Dziewczyna zajrzała do środka. Znalazła tam doskonale porcjowany prowiant i trochę czystej wody.
- Wiedziałeś.
Podrapała się po karku.
- Po tym, co przeszedłem, wiedzieć to mój obowiązek.
- Nawet nie wiesz, co jeszcze cię czeka.
- I to jest w tym wszystkim najlepsze!

***

Kiedy Susan wyszła na zewnątrz, owionął ją bardzo przyjemny, wiosenny wiatr. Dzień nie należał do najcieplejszych, lecz przedpołudniowe słońce robiło wszystko, co w jego mocy, aby ogrzać swoimi promieniami mieszkańców ziemi. Dziewczyna wzięła głęboki wdech. Czuła zapach odchodzącej zimy, mieszający się z uzależniającą świeżością wiosny. Taki stan przyrody można zastać zaledwie kilka razy w roku. Gdy ptaki śpiewem witają nową porę roku, na drzewach pojawiają się pierwsze pąki młodych liści, a ostatnie połacie śniegu ustępują miejsca jasnej zieleni. Pogodne cienie tańczyły na smukłych drzewach, budzących się po długim śnie. Cały świat wyglądał, jakby powracał do życia. Zdaniem Susan był to najmniej odpowiedni dzień do rozpoczęcia wojny i przez krótką chwilę miała nadzieję, że bitwa zostanie przełożona. Potem jednak usłyszała rozkaz zbiórki i musiała opuścić zaciszny zagajnik. Idąc w kierunku placu, zadarła głowę wysoko do góry, podziwiając przemykające między gałęziami niebo - jasnoniebieskie, zasnute gdzieniegdzie cienką warstwą białych chmur. Dziewczyna uśmiechnęła się, mimo trudnej sytuacji, w jakiej się znajdowali. W taki dzień nie można było się nie uśmiechać. Bóg stworzył takie poranki, aby pokazać strapionym, że życie jest piękne i nawet sroga zima ma swój kres. Przyspieszyła. Pędząc, słyszała pod nogami chrzęst łamanych gałązek. Ruszało jej się wyjątkowo lekko. Wybiegła na plac, ustawiła się w szeregu razem z innymi żołnierzami. Wczoraj popołudniu razem razem z Mistrzem Lucasem dołączyli do armii. Wręczono im wojskowe szaty w ziemistym kolorze, zapoznano z działającym porządkiem i zasadami. Dziewczyna słuchała porannego apelu z zaburzoną koncentracją. Wciąż bardziej skupiała się na orzeźwiającym wietrze i wesołym świergocie ptaków. Dziś będą ginąć ludzie. I, choć śmierć pracuje codziennie, dziś będzie miała wyjątkowo dużo do roboty. Perspektywa śmierci w tak piękny dzień wydała się Susan jednocześnie piękna i zarazem niezwykle smutna. Gdyby jej ostatnim wdechem miało być tak czyste powietrze, młody wiatr miał ją kołysać do snu, mogłaby słyszeć ostatni repertuar leśnych ptaków i wpatrywać się w błękitne, niewinne niebo, palcami wodząc po miękkiej trawie, byłyby to najpiękniejsze ostatnie chwile, jakie była sobie w stanie wyobrazić. Równocześnie czułaby nieopisany smutek, będąc zmuszoną zostawić to wszystko i wyruszyć w nieznane. Promienie słońca raziły ją po oczach, lecz była za to wdzięczna. Tyle czasu spędziła ostatnio pod ziemią, że te przebłyski dawały jej łagodzące poczucie wolności.
- Nie ma czasu do stracenia! Pierwsze starcie będzie miało miejsce najpewniej około południa!
Susan żałowała, że nie może pokazać Collinowi tego łagodnego stanu przyrody. Zakuło ją w piersi na myśl o przyjacielu, którego zostawiła w schronie. Lucas postawił przed nią ultimatum. Mogła spełnić swoje marzenie, lub poczekać na łucznika. Przymknęła lekko powieki, mając nadzieję, że Collin nie czuje do niej urazy i będzie w stanie wybaczyć jej pośpiech i niepoinformowanie go o wymarszu. Sam przecież dołączy niedługo razem z posiłkami.
Po apelu rozeszli się każdy w swoją stronę. Mieli dla siebie kilka godzin. Tylko tyle, by oswoić się z myślą walki na śmierć i życie. Susan, aby zapomnieć o zbliżającym się starciu, ruszyła ponownie między drzewa. Usiadła na trawie, oparła się o drzewo. Zamknęła oczy, wsłuchiwała się w odgłosy natury... i czyjeś nieudolne skradanie się. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie. Przypomniała sobie, jak razem z Collinem walczyła przeciw volacom na arenie. Chłopak miał wielkie trudności z zachowaniem ciszy. Jednak tym razem to nie on podchodził do dziewczyny. Kiedy to sobie uświadomiła, uśmiech powoli spełzł z jej twarzy.
- Susan!
- Głośniej się nie dało?
- Nie przygotowujesz się do bitwy?
Lucas usiadł obok niej, krzyżując nogi. Zerwał po drodze młode liście, rwał je teraz na kawałki.
On zdenerwowany?”
- Właśnie to robię.
- Tutaj?
- Nie znam lepszego miejsca.
Ale znała. W tajemnym wyjściu na powierzchnię ze schronu. Miejsce, które miał jej pokazać Collin. Choć pluła na to. Nie miejsce, a towarzystwo liczyło się przed wyzwaniami najbardziej.
- Rzeczywiście cicho tu i spokojnie.
- Tak. Jest tu cicho - odparła, mając nadzieję, że Lucas wyczuje jej sugestię. Mistrz jednak mówił dalej:
- Podczas bitwy mamy trzymać się blisko siebie... Całą jednostką - sprostował po chwili. - Głównodowodzący wojskiem będzie miał na nas oko i, kto wie, może dostrzeże jakieś nowe talenty.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował.
- Zawsze chciałaś wstąpić do wojska, co Susan?
Westchnąwszy, podjęła temat.
- Ojciec mnie namawiał.
- A matka?
- Ja... Nie znałam jej. Odeszła.
- Przykro mi.
- Nie ma potrzeby.
Wstała, otrzepała się z trawy. Jakoś odeszła jej ochota na podziwianie przyrody.
- Od maleńkości mogłam się skupić na jednym celu.
- Twoim, czy ojca?
- Nie zaczynaj, proszę.
- Nie lubisz o tym rozmawiać?
- Dziwi cię to, Mistrzu?
Wepchnęła dłonie głęboko do kieszeni munduru, badając opuszkami ich wnętrze. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do nowej szaty. Odeszła kilka kroków w stronę obozowiska.
- Czekaj, Susan.
Lucas złapał ją za dłoń.
- Przyszedłem, aby porozmawiać.
- A co właśnie robimy?
- Jesteś strasznie arogancka - nachmurzył się.
Mimo wzmagającej się chęci ucieczki i bycia samą, Susan ponownie usiadła na trawie. Lucas zerwał pęk źdźbeł, rwał je na maleńkie kawałki.
- Tak, Mistrzu?
- Mówiłem, żebyś nie mówiła mi...
- Musisz się zdecydować. Żonglujesz swoim tytułem wedle sytuacji, jak ci wygodniej. Żądasz posłuszeństwa, jednocześnie chcesz być ze mną na tej samej stopie.
- Rozmawiałem z głównodowodzącym - puścił jej mrukliwą uwagę mimo uszu. - Zapytał się, dlaczego wybrałem akurat ciebie na pierwszy ogień. Wiesz, że każdy Mistrz mógł kogoś nominować... Nawet taki młody stażem, jak ja.
- Nie przesadzajmy. Z takimi wynikami!
- Sama wiesz, że miałem pod opieką więcej aspirujących kadetów. Padło więc pytanie, dlaczego ty.
Przypatrywał się jej uważnie, wciąż rwąc trawę.
- Wiesz, co? Uważam, że jedyna bierzesz to wszystko na poważnie. Poddałem was wielu próbom, nie tylko fizycznym. Dla ciebie wszystko liczy się nie tylko na zajęciach. I nie mówię tego ot tak...
- Nie musiałeś - wybąkała. - A co z Julianem i Ysabel? Przecież też się starają.
- Mają zupełnie inne podejście. Nie sądzę, żeby byli w stanie poświęcić aż tyle dla sprawy. A ty? Sama siebie znasz najlepiej.
Susan milczała.
- Chodźmy, już czas przyszykować się do bitwy. Najważniejsze, to nie stracić pewności, pamiętaj. Jeśli wiesz, co chcesz osiągnąć, wejdziesz na najwyższe szczyty.
Przeszli do swoich namiotów, gdzie nałożyli skórzane pancerze i zaopatrzyli się w broń. Na plecy Susan narzuciła szmaciany worek, do którego zapakowała opatrunki, trochę prowiantu i zbitkę zapasowej cięciwy. Obok przyczepiła kołczan ze strzałami. Przewiązała się pasem, do którego zamocowała bukłak z czystą wodą. Jej ekwipunek wydawał się jej ciążyć, choć była świadoma, że w momencie rozpoczęcia bitwy, nie będzie zwracała uwagi na jego wagę. Ochlapawszy twarz wodą przy studni, czekała na rozkazy przywódców. Czas niemiłosiernie przyspieszył, więc zanim się obejrzała, szła już razem z wojskami w kierunku pola. Przypomniała sobie słowa Mistrza Cypriana, który powtarzał, aby nigdy nie mówić, że nie można się czegoś doczekać, że z utęsknieniem wypatruje się końca złych spraw, lub nadejścia cudownych momentów. Czas płynie swoim - jedynie dla człowieka względnym - tempem i nie zamierza tego zmieniać. Jeśli wyczekujesz więc jakiegoś wydarzenia i odliczasz dni do jego rozpoczęcia, równie szybko, jak ono nadejdzie, prędko przeminie. Według Mistrza sekret polegał na zauważaniu chwili obecnej. I na tym właśnie skupiła się Susan. Obserwowała wysokie trawy poruszane wiatrem. Całe pole takiej roślinności przywodziło jej na myśl morze, po którego drugiej stronie stacjonowały już wojska Północnego Królestwa. Nie widziała ich wyraźnie, słyszała jedynie niespokojny szum setek ludzi, przez co pole bitwy tym bardziej zaczęło przypominać dla niej morze. Głównodowodzący wojskiem mówił coś do oddziałów. Susan pomijała mimo uszu jego pokrzepiające słowa. Serce biło jej tak szybko, jakby zaraz miało wyrwać się z opancerzonej piersi, a jelita skręcały się nieprzyjemnym, nerwowym węzłem. Z ulgą przyjęła jednak wiadomość, że ręce ani trochę się jej nie trzęsą. Będzie mogła walczyć. Przez grubą warstwę myśli przebił się do jej umysłu krzyk żołnierzy. Połączone siły Południowego i Wschodniego Królestwa uniosły jak jeden organizm swe bronie w górę, z setek piersi wydarły się dzikie okrzyki. Susan dała się ponieść tłumowi, zacisnąwszy mocniej dłoń na łuku, wyrzuciła ramię wysoko do nieba. Krzyknęła, dając upust zdenerwowaniu i niekończącemu się, wyczerpującemu wyczekiwaniu. Jej głos zlał się z innymi. Odruchowo, razem z towarzyszami, naciągnęła pierwsze pociski na cięciwę. Napięła łuk, wycelowała w oddziały wroga. Dodając pociskowi magicznego pędu wypuściła pierwszą strzałę. Nie widziała, gdzie poszybowała. Wyczuła jedynie, że dosięgnęła oddziałów wroga. Czy przebiła komuś gardło? Tego już mogła się tylko domyślać. Magowie towarzyszący jej oddziałom wznieśli nad wojownikami i łucznikami magiczną osłonę. Nie mogła ona wytrzymać całego starcia, było to pewne. Dawała jednak znaczną przewagę nad Stotańćzykami, którzy z racji kultury nie uznawali użytkowania magii. Susan zobaczyła lecący w jej kierunku grat strzał. Odruchowo schyliła się, lecz pociski roztrzaskały się o niewidzialną powłokę. Magiczna tarcza zaskrzyła, wśród żołnierzy dało się słyszeć pokrzepiające krzyki. Lucas znalazł się bliżej Susan.
- Nie masz się czego obawiać, magowie zapewniają nam ochronę. Skup się na swoim zadaniu.
- Łatwo mówić, kiedy od początku nauki wszyscy Mistrzowie wbijają mi do głowy, aby nie tracić czujności.
- Nie łudź się, że tak będzie wyglądała cała bitwa. Patrz! Wojownicy wyruszają.
Kilka setek opancerzonych w skórzane i blaszane pancerze rzuciło się z krzykiem w morze traw. Dzierżyli miecze, topory, lance, niektórzy zaopatrzyli się w tarcze, inni mieli do pasa przypięte sztylety.
- Strzelaj, zanim złączą się z wrogiem!
Susan posłusznie naciągnęła po raz kolejny cięciwę. Wypuściła jedną strzałę, potem następną - każdej dodawała magicznego pędu, aby pocisk pofrunął aż do oddziałów Północnego Królestwa. Cząstką Energii Duchowej, którą wysłała z kolejną strzałą, poczuła, że trafiła. Nie skupiała się na pulsującym wrażeniu, które dopadło jej skroni, wystrzeliwała zgodnie z rozkazem kolejne i następne pociski. Gdyby nie rękawiczki, w które zaopatrzyła się przed bitwą, jej palce ociekałyby teraz krwią. Pot spływał Susan po karku, ona jednak nie przestawała wysyłać strzał, dopóki nie przerwał jej krzyk głównodowodzącego.
- Wstrzymać ogień. Czekać na rozkazy! - zabrzmiał dudniący głos.
- Dobrze się spisałaś.
Lucas poklepał ją krzepiąco po ramieniu. Tu, z tyłu, bitwa wydawała się jednym wielkim chaosem. Tylko od czasu do czasu w powietrzu nad nimi rozbijały się o barierę pociski, jakby sprawdzając, czy magiczna tarcza wciąż utrzymuje się nad głowami łuczników. Mimo ochrony, Susan wciąż czuła się z tym nieswojo. Stała na pagórku, lecz z daleka nie mogła odróżnić poszczególnych wojowników. Widziała jedynie zbitą masę, słyszała stłumione okrzyki. Wstyd jej było przyznać się do tego, nawet przed samą sobą, ale odpowiadała jej taka bitwa - z daleka, bez widocznych trupów. Tylko to pulsujące w skroniach uczucie, gdy jej pociski nie chybiły. Nie dawało jej to spokoju.
- Szykować się do wymarszu w pole! Jednostki od trzeciej do piątej zostają, czekają na rozkazy. Pierwsza i druga, zaopatrzyć się w broń sieczną i razem ze mną, na pole! Mistrzyni Eberl poprowadzi oddział szósty na skrzydło, przekazuję jej nad wami dowodzenie. Każda jednostka ma zabrać ze sobą magów, tak samo, jak poprzednio wojownicy. Będą was osłaniać. NA PRZÓD!
- Chodź, Susan.
Lucas pociągnął dziewczynę za sobą w stronę reszty oddziału, który formował się już przy Mistrzyni Eberl. Łuczniczka nie sprzeciwiała się Mistrzowi. Jego silna, duża dłoń nie drgała, nie wydawał się być przestraszonym ani podnieconym walką. Zachowywał kojący spokój, mimo zmęczenia, które z każdym krokiem coraz wyraźniej rysowało się w jego postawie. Włosy miał w lekkim nieładzie, twarz była spocona, barki nieco opuszczone. Susan podziwiała jego postawę i w końcu zaczęła rozumieć, dlaczego nazywany był przez wielu młodym geniuszem. Nie chodziło jedynie o potencjał Energii Duchowej. Lucas potrafił odnaleźć się w każdej sytuacji, nieważne jakim była dla niego zaskoczeniem. Przedzierali się między częściowo udeptaną już trawą, wiatr rozwiewał im włosy i kazał mrużyć oczy. Lucas puścił dłoń Susan, wciąż jednak biegł obok niej. Dotarli na miejsce. Mistrzyni Eberl - młoda, rudowłosa łuczniczka - zaprowadziła ich zgodnie z rozkazami głównodowodzącego na bok pola bitwy, skąd mieli doskonały widok na całe starcie.
- Pierwszy rzut wykonać z paliwem.
Skinęła głową w kierunku magów.
- Drugi z zapalnikiem. Celować na prawo od wroga, odetniemy im drogę ucieczki.
- Mistrzyni!
- Melduj!
- Aby wykonać atak z cieczą konieczne będzie osłabienie bariery ochronnej.
Eberl przeczesała krótkie włosy palcami.
- Na długo?
- Kilka minut.
- Celujcie, a łucznicy niech wzmogą czujność. Osłońcie się czymś.
Magiczki zaczęły wypowiadać zaklęcie, przywołując kulę z płynem. Susan w tym czasie próbowała skupić się na drobnym choć zaklęciu obronnym.
- Jesteśmy schowani, nie powinni nas zauważyć - mruknął ktoś.
- Miejmy nadzieję - odpowiedzieli mu.
- Nie tracić czujności!
Kula ze świstem wystrzeliła w powietrze. Magiczki kierowały nią, w skupieniu zaciskając dłonie.
- Uwaga!
Ktoś krzyknął. Susan obejrzała się przez ramię. Godzony strzałą łucznik padł z głuchym odgłosem na ziemię. Zanim czarnowłosa spostrzegła się, kolejne pociski pędził ku niej. Jedynie dzięki instynktowi zdołała uformować prowizoryczną osłonę. Połyskujące groty wbiły się w tarczę, która po chwili rozprysnęła się na miliony mieniących się kawałeczków. Z wysiłku, pod wpływem siły odrzutu, Susan padła na ziemię. Obok niej krył się Lucas.
- Dziękuję - wybąkał nieco zbity z tropu. - Osłoniłaś mnie.
W odpowiedzi tylko skinęła głową.
- Zauważyli nas - meldował ktoś. - Wykorzystali słaby punkt bariery, kiedy wylatywała kula.
- Zmieniamy pozycję!
- Co z rannym?
- Opatrzcie go magicznie - zarządziła Eberl. - Macie minutę. Reszta za mną!
Mknęli między zaroślami, szukając dogodnego miejsca do strzału.
- Na mój znak wyślecie podpalone strzały, podaję współrzędne...
Ktoś rozłożył mapę na ziemi.
- Tylko trafić! Uważajcie na naszych. Cel... PAL!
Susan skupiła się, by pokierować pociskiem we wskazane miejsce. Nie mogła odpędzić od siebie wrażenia, że zużyła na ten manewr zbyt dużo Energii Duchowej. Nie ukrywała jednak, że sterowanie pociskiem obarczonym ładunkiem było o wiele trudniejsze. Poczuła, jak powoli opuszczają ją siły.
- Wracamy na pozycję!
Znów potruchtali do kryjówki, gdzie wcześniej zostawili rannego łucznika. Został on już opatrzony, rana zasklepiła się.
- Marcus, sprawdź, czy plan się powiódł.
Ciemnowłosy łucznik o lekkim wąsie wybiegł zza zarośli i, kryjąc się, udał się na zwiad. Susan w tym czasie padła na ziemię, możliwie najbliżej drzew. Wyjęła zza pasa manierkę, pociągnęła z niej łyk wody. Dopiero teraz poczuła ból napływający do jej ramion, głowy i palców. Odłożywszy butelkę, spojrzała na postrzępione rękawiczki.
- Inaczej niż na treningach, co? - zagadał do niej Lucas.
- Tak trochę.
Spróbowała się uśmiechnąć. Mistrz wyglądał teraz całkiem młodo. Skulony pod krzewem, łapczywie przykładający wargi do manierki, z pobrudzoną twarzą. Odrzucił gdzieś całkiem swój tytuł, wychodził z niego prawdziwy, szczery człowiek.
- Boję się, że to dopiero początek - wyznała Susan.
- Nie myśl o tym - poradził jej.
W tym czasie zdążył wrócić Marcus. Zaczął meldować:
- Ogień rozprzestrzenił się tylko w tym fragmencie.
Mówiąc, wskazywał miejsca na mapie.
- Dalej zdążyli go zagasić. Odcięliśmy im drogę, nasze oddziały naciskają na nich, ale obawiam się, żeby nie zostały okrążone...
- Już nie nasza robota, aby się o to bać. Dobrze się spisaliście. Teraz ruszamy w pole.
Eberl dzierżyła teraz w dłoniach dwie kusze pistoletowe, inni łucznicy zaczęli wyciągać zza pasków sztylety, szykując się do bliższego starcia.
- Patrzcie, biegnie posłaniec!
- Melduj!
Zasapana młoda dziewczyna poprosiła o łyk wody. Zaspokoiwszy pragnienie, przekazała informacje:
- Posiłki dołączyły już na pole bitwy. Wszystkich wypoczętych wysłano do walki bezpośredniej. Wszystkie oddziały łucznicze znajdujące się dotychczas w terenie mają ponownie zgromadzić się na wzgórzu i tam oczekiwać dalszych rozkazów.
- To wszystko? Możesz odejść.
Eberl zwróciła się do łuczników:
- Plany uległy zmianie. Wycofujemy się.
Susan spodziewała się, że odetchnie z ulgą na wzmiankę o wycofaniu się. Kiedy jednak posłaniec dodał, że nowo przybyli rzuceni zostali w wir walki... Była pewna, że Collin rusza teraz w kierunku najgroźniejszego starcia. Nie wątpiła, że sobie poradzi. Nawet przy bliższym kontakcie z wrogiem radził sobie doskonale na zajęciach. Mimo wszystko nie chciała zostawiać go samego. Eberl narzuciła tempo.
- Czasem mam wrażenie, że to wszystko jest jak puzzle. Bardzo się starasz, żeby je ułożyć, a nawet, jeśli brakuje tylko jednego kawałka, nie skończyłaś. Nieważne, że to tylko jeden element - satysfakcji nie będzie - powziął rozmowę Lucas.
Susan zacisnęła mocno usta, bijąc się z myślami. Mistrz miał całkowitą rację. Czarnowłosa spojrzała na pole bitwy. Dojrzawszy na nim dołączające posiłki, odbiła nieco w tamtą stronę, odłączając się od formacji.
- Co ty robisz, Susan? Chyba nie chcesz teraz odejść?
Złapał ją za rękę, przyciągając z powrotem do szyku. Łucznicy zaczęli szeptać.
- Co głupiego zamierzasz zrobić? - syknął jej do ucha.
- Jeszcze nie wiem.
- Dobry plan, nie ma co! - prychnął Lucas.
- Zastanawiam, po co ta cała zabawa - układanka. Widzę przez to, że marzenia są dla ludzi największą klatką.
- Jakie marzenia? Chciałaś wstąpić do wojska. Och, Susan... przecież możemy ci to ułatwić.
- Nie to.
- O czym ty mówisz?
- Sama jeszcze nie wiem. Jeśli mam już posługiwać się tą metaforą, to życie jest wyjątkowo skomplikowaną układanką, do której nie mam wzoru.
Złapał ją mocniej za ramię. Intensywnie wpatrując się w dziewczynę, starał się przemówić jej do rozumu. Prawie się przez to potknął.
- Ale jest podział na mądre i durne decyzje. Zastanów się, co możesz stracić. Taki potencjał nie może się zmarnować!
- Dziękuję za troskę.
Wyszarpnęła się z jego uścisku.
- Wiem, że ten puzzel pasuje do mojej układanki, ale... ja go nie chcę.
- Wariatka.
- Przepraszam.
- Pomyśl o mnie. Jeśli - ściszył głos - jeśli odłączysz się, będę miał kłopoty. Powiedzą: kogo przyprowadziłeś?
- Ucierpi twoja reputacja, co? To najcenniejsze, co masz?
- Susan...
Nie dokończył zdania, gdyż łuczniczka wyszarpnąwszy się z jego uścisku, wmieszała się w tłum dołączający do centrum walki.

***

W końcu dostali pozwolenie. Truchtali, zmierzając w kierunku hałasu. Gdzieś trzaskały płomienie, Veronica słyszała nawet wyodrębnione ludzkie krzyki. Czuła pod nogami drgania, gdy jej towarzysze wystukiwali wraz z nią równy rytm. Wojowniczka nie zastanawiała się jeszcze, co zrobi, gdy odnajdzie Susan. Nie będzie mogła jej zmusić do dezercji. Najpewniej będzie czuwać, by nic złego się jej nie stało. By choć raz dzięki niej ktoś nie ucierpiał.
- Za mną! - krzyknęła Mistrzyni, która dowodziła jednostką posiłkową.
Pokierowała kadetów do stacjonujących z tyłu oddziałów. Z początku Veronica nie chciała się sprzeciwiać. Kiedy jednak rzuciła okiem na roztaczający się ze wzgórza obraz bitwy, poczuła, jakby coś w jej wnętrzu pękło. Parzący jad wylewał się do jej wnętrzności, żądając wyładowania Energii. Ręce dziewczyny zaczęły się trząść. Nie traciła nad sobą kontroli, odczuwała jedynie wzmagającą się nienawiść, którą chciała koniecznie spożytkować. Nie czekając na rozkazy, zbiegła w dół zbocza. Rozłożyła szeroko ramiona, krótkie włosy mierzwił jej chłodny wiatr. Śmiała się szalenie, puszczając mimo uszu wołające ją krzyki Raphaela, który zaniechał ścigania jej. Rozpędziła się, lecz zanim zbiegła między walczących coś kującego uderzyło w jej podbrzusze, następnie ramię, bark i nogę. Potknęła się i upadła. Strzały, które - mimo częściowego pancerza - zdołały wtopić się w jej ciało, połamały się wskutek upadku. Wrzasnęła. Jej mięśnie przeszył okropny ból. Zaczęła się krztusić, splunęła gęstą krwią. Wciąż jednak miała ochotę śmiać się. Bieg, którego doświadczyła przed chwilą sprawił jej nieopisaną ulgę. Chciała więcej. Łaknęła więcej wolności. Szarpnęła za pocisk wystający z jej uda. Podniósłszy się z trudem, wyciągała z ciała kolejne groty, wrzeszcząc przy tym okropnie. Krew nie sączyła się z jej ran, ponieważ zastępowała ją cieknąca z miejsc obrażeń błękitna Energia, której dziewczyna była pełna. Niebieskie iskry wirowały wokół niej, drżały od jej śmiechu. Pozbywszy się prawie wszystkich strzał - na resztę nie zwracała już uwagi - przywołała miecz. Uniósłszy broń wysoko nad głowę, wtopiła się w wir walczących. Machała ostrzem niemal na oślep, siekając zbliżające się do niej ciała. Czuła, jak jej oczy stają się całe przesycone błękitem. Oddech jej zamarł, serce maksymalnie zwolniło. Żywiła się mocą. Słyszała za to dokładnie ostatnie uderzenia serc swoich przeciwników. Krzyczała, rozbryzgując ślinę i krew dookoła siebie. Gdzieś obok płonęły trawy. Kilku wojowników zamierzało podpalić wojowniczkę. Machali niebezpiecznie blisko niej rozżarzonymi pochodniami. Chwyciwszy rozpalone drewno, nie poczuła wcale bólu. Włożywszy w to minimum Energii, wepchnęła napastników w syczące płomienie. Jej blizny natychmiast się goiły. Ktoś natarł na nią od tyłu. Obróciła się i zaczęła uderzać w niego skumulowaną przy ostrzu mocą. Przebiwszy klatkę agresora, schowała miecz do pochwy. Spojrzała na swoje zbrukane krwią dłonie.
Czyżbym dopiero teraz robiła to, do czego zostałam stworzona?!”
Potarła rękoma twarz, przeczesała palcami białe włosy. Brudna od krwi, kierowana nienawiścią, mordowała kolejnych wojowników. Nikt nie stanowił dla niej większego wyzwania. Atakowali ją grupkami i pojedynczo - nikt nie potrafił jej zabić. Bawiło ją to, doprowadzało do szaleńczego śmiechu. Gdzieś w tłumie dostrzegła znajomą, korpulentną sylwetkę Poula. W pierwszym odruchu podbiegła do niego, rozpychając na boki stające jej na drodze ciała. Chłopak także ją zauważył - zbrukaną krwią, z podartym pancerzem, otoczoną niebieską poświatą, a co najbardziej go przeraziło, szczerzącą się w nienawistnym uśmiechu. Z przerażeniem wymalowanym na twarzy cofnął się o kilka kroków. Potknąwszy się o zwłoki, runął w dół. Veronica pochyliła się nad nim.
- Pamiętasz naszą pierwszą kripę w lochach?
Dźgnęła go czubkiem buta.
- Mówiłeś coś o krzyku ofiary...
Chłopak otwierał i zamykał usta, jakby chciał coś powiedzieć, nie mógł jednak wydobyć z siebie słowa.
- Chyba wiem, co miałeś na myśli. Ktoś musi mi za to zapłacić...
Otrząsnęła się po chwili, trzeźwiej spoglądając na korzącego się pod jej nogami chłopaka.
- Jesteś żałosny - rzuciła krótko, plując na leżącego - i słaby. Potwornie słaby.
Nie patrząc za siebie, odeszła od Poula, mając nadzieję, że widziała go po raz ostatni w swoim życiu. Spotkanie znajomej twarzy otrzeźwiło ją z otumaniającej nienawiści. Pośród bezładnej masy zaczęła rozpoznawać pojedynczych ludzi, patrzyła im w oczy, unikając ich powolnych ciosów. Wsłuchiwała się w owiewające ją oddechy i szum krwi wyciekający z zadanych przez nią ran. Coś jednak się zmieniło. Zupełnie zapomniała o swoim celu. Miała znaleźć Susan! Ile czasu minęło? Kwadrans? Dwie godziny? Nie miała pojęcia. Zaczęła gorączkowo rozglądać się na boki, wciąż walcząc z agresorami. Zaklęła.
- Susan!
Jak mogłam tak okropnie dać się ponieść żądzy mordu?
- Raphael!
Jak mogłam tak po prostu go zostawić?
- Patrick... - zawołała, lecz odgłosy bitwy łapczywie pożerały jej krzyki.
Obróciła się w idealnym momencie, by zobaczyć, jak wyróżniająca się z tłumu, wysoka sylwetka bez trudu mordowała całe grupki żołnierzy Południowego Królestwa. Nieznajomy odziany w długą, czarną pelerynę narzucony miał na głowę głęboki kaptur. Obracał się nadzwyczaj zwinnie, z gracją wbijając w przeciwników jednoręczne ostrze. Był piekielnie szybki. Obrócił na chwilę głowę w kierunku kadetki, zerkając na nią spod kaptura. Dziewczyna ruszyła ku niemu, przyjmując wyzwanie. Wyciągnęła miecz. Biegła, wymijając walczących. Zmęczenie powoli zaczęło dawać się jej we znaki. Starała się nie stracić z zasięgu wzroku smukłej czarnej postaci. W jednej chwili jednak nieznajomy zniknął gdzieś bezpowrotnie. Ktoś zaciągnął ją w wir walki. Siekała mieczem z mniejszym już zawzięciem, wciąż bezowocnie wypatrując w tłumie Susan. Kątem oka spostrzegła sylwetkę o ciemnych włosach, upadającą na ziemię bezwładnie niczym szmaciana lalka. Nie byłoby w tym nic dziwnego - wokół śmierć kosiła mnóstwo osób. Ta jednak upadała jakoś dziwnie znajomo. Veronica porzuciła dotychczasowego wroga, wykańczając go szybkim ciosem miecza. Podbiegła do sylwetki. Raphael leżał na ziemi, trzymając się rękoma za pierś. Dziewczyna rozejrzała się za napastnikiem. Nikt jednak nie szykował się do dobicia wojownika, choć Veronice wydawało się, że widziała oddalającą się niespiesznie postać w czarnej pelerynie. Zwróciła na nią uwagę, bo szła tym razem powolnym krokiem, jakby drwiąco, nie wdając się w żadne potyczki. Jej skupienie przeszło na rannego kolegę, który sycząc z bólu, zaciskał dłonie na rozszerzającej się plamie szkarłatu.
- Nie wierzę, że dałeś się tak urządzić, Raph...
- Nawet nie widziałem skurwiela. Nie wiem, skąd się pojawił.
- Pokaż mi to.
- Piecze kurewstwo...
- Nie podnoś się.
- Czemu nic nie mówisz? Jak to wygląda?
- T-to... nie bardzo... wyjdziesz z tego... nie jest źle...
- Czuję, że wszystko skończy się dobrze, Vera.
- Chciałabym w to wierzyć.
- Nawet, jeśli jestem nieskończenie naiwny, twierdząc tak... Chcę upajać się błędnym stwierdzeniem tak długo, jak to tylko możliwe. Gdy zapadnie ciemność trudno będzie udawać, że światło jest wieczne. Na zmartwienia zawsze przyjdzie czas. Teraz jeszcze mogę...
- Co ty pieprzysz? Nic nie zapadnie, Raphael. Wyjdziesz z tego!
Zrzuciła swój plecak na ziemię, rozcięła sprzączki i zawiązała prowizoryczną uprząż. Tak, jak uczyli ich na zajęciach, zrzuciła przyjaciela na plecy. Gdy szarpała jego ciałem, z kieszeni wojownika wypadł na ziemię zegarek, uderzająco podobny do tego, który Veronica dostała od Victora. Niewiele myśląc, zgarnęła go i schowała do swojego munduru. Następnie, z wielkim trudem, omijając wciąż walczących ludzi, zniosła Raphaela z pola bitwy. Niepokój o przyjaciela i adrenalina dodały jej siły, która w jednym momencie wyparowała z niej, gdy doczłapała się z chłopakiem na plecach do niewielkiego zagajnika. Tam ułożyła go na ziemi. Chłopak starał się nie okazywać bólu, jednak łzy cisnęły mu się do oczu i spływały po policzkach.
- Vera...
Dziewczyna uniosła dłonie nad ranę bruneta. Zaczęła przywoływać wszelkie pamiętane zaklęcia lecznicze, próbowała używać mocy Atriów, jednak nie mogła zasklepić ziejącej w jego ciele dziury.
- Myślisz, że zostaną mi wybaczone?
Veronica wciąż uciskała ranę przyjaciela.
- Co ty gadasz, Raph...
- Zabiłem kilka osób. Trzy... nie... cztery. Myślisz, że... myślisz...
- Nie podnoś się, odpoczywaj.
- Pić mi się chce.
- Zaraz ci coś znajdę, tylko zatamuję krwawienie.
- Może zawołać na pomoc?
- Zwariowałeś? Jeszcze zlecą się Stotańczcycy...
- Veronica...
- Cicho, nie chcę żadnych ckliwych przemówień.
- Nie chcę zostać upadłym...
- Nie żartuj sobie.
- Jeśli coś... jeśli...
- Raphael!
- Zakończysz to, prawda? Mogę na ciebie liczyć?
- Raphael! Pomóż mi, uciskaj tu.
- Zostaw...
- Głupi jesteś. Nie zamykaj oczu! Patrz na mnie, mów coś! Kurna, nigdy nie chciałeś się zamknąć, ciągle gadałeś, to teraz też coś mów! Mów, słyszysz mnie?
- Byłem tam tylko raz. Zawsze chciałem tam wrócić. Powietrze było tam całkiem inne, czułem to.
- Masz pas? Daj mi go! Tu zaciągnij, przytrzymaj.
- Zimowy las, jakby śpiący. I ten skrzypiący pod nogami, pierwszy śnieg, nieudeptany.
- Oddychaj, chłopie, oddychaj!
- Byłaś kiedyś w lesie zimową nocą? Tak daleko od ludzi, że zastanawiasz się, czy nie jesteś jedynym człowiekiem na ziemi. Gwiazdy lśnią wtedy bardziej intensywnie, nie zaślepiają je żadne światła. Nie są drobne, jak wczesną wiosną. Są ciężkie i tylko czekają, żeby spaść. Szkoda, że nie mogę tam wrócić.
- Raphael! Nie umrzesz tu, zabiorę cię do tego lasu, pojedziemy tam razem.
- Spotkamy się w lesie... Już w innym świecie.
- Nie zamykaj oczu, Raph! Nie możesz mi tego zrobić. Nie wytrzymam kolejnego razu, pęknę, rozumiesz? Serce mi pęknie. Oczy mnie swędzą, cholera. Widzisz? Nie mogę nawet zapłakać. Co to za życie? Mam ci tyle do powiedzenia, słyszysz? Nieśmiertelność to przekleństwo. Muszę ci tyle opowiedzieć, Raph, tyle opowiedzieć...

***

Nocą nawet najbardziej prawdziwe, znane rzeczy wydają się być obce i potencjalnie niebezpieczne. Wszystko staje się wypłowiałe, traci swój kolor na rzecz nieprzeniknionej ciemności. Z początku jest to zapadająca szarość, kiedy sądzi się, że można jeszcze odróżniać barwy, choć tak naprawdę wywołuje się je tylko ze swojej pamięci. Chwilę potem nic nie jest już takie, jak za dnia. Każdy skrawek okrywa ciemna płachta i to może być utrapieniem lub idealną okazją do wymknięcia się. Niekiedy uważa się, że uczynki czynione nocą są mniej nikczemne od tych sprawianych za dnia. Pod przykryciem bezgwiezdnego nieba - nocą można więcej. Modli się czasem, aby zmierzch zapadł szybciej, jakby położenie słońca miało zmienić fakt czynów. Ciemność, jakby od niechcenia zalewała otaczające ją, artretyczne, powykrzywiane drzewa, udeptaną trawę, nawet powietrze. Mrok zawsze zjawia się niby niechętnie, tak naprawdę z całą przyjemnością, delektując się niemocą ludzi, zagarnia najpierw ich otoczenie, potem dusze. Dusza człowieka żyje inaczej po ciemku. Nocą cierpi się intensywniej, tęskni bardziej, żałuje mocniej. Noc odziera z człowieka maskę i pozostawia o choć cząstkę prawdziwszym. Jakby mogły być usprawiedliwieniem - zmęczenie i brak dobrej widoczności. Nocą mogą dziać się rzeczy, o których za dnia nie chce się wspomnieć; nocą sprawują się też czyny, które człowiek chce wspominać wciąż na nowo. Dziwna to pora, nad ranem, gdy wszyscy śpią. Odruchowo, z przyzwoitości zachowuje się ciszę, gdy samemu nie można zmrużyć oka. Milczy ciało, sumienie krzyczy.
Veronica oderwała się w końcu od ciała Raphaela, które zaczęło już stygnąć. Zdała sobie sprawę, że zasnęła na kilka godzin. Choć, gdy zasypiała, wokół szalała wojna, skrajne wyczerpanie i smutek pozwoliły jej zasnąć.
Dlaczego nikt mnie nie zgładził we śnie?”
Uniósłszy głowę, rozejrzała się po polu bitwy. Pierwsza jej część dobiegła końca, zapadał zmrok żołnierze wycofali się do obozów, jakby nocą nie wypadało się bić. Bzdura. Nocą wszystko jest łatwiejsze. Choć pierwsze starcie mieli za sobą, wielu postanowiło nie wracać do obozowiska. Leżeli na polu, zasypiając. Niektórzy sprzeciwiali się temu, pojękując, szukając pomocy, inni - jak Raphael - pogodzili się z faktem, że noc oznacza czas snu. Veronica wciąż na nowo żałowała, że jest posiadaczką mocy Atriów. Potrafiła zabijać ludzi całymi gromadami, nie mogła pomóc umierającemu przyjacielowi. Najbardziej zaś gryzła ją myśl, że rany, które mu zadano, z łatwością zasklepiłyby się na niej samej - nieśmiertelnej. Ze złością zaczęła odkopywać ziemię, odgarniać ją, kaleczyć sobie palce, zdzierać skórę do krwi. Ta zaczynała odrastać niemal od razu. wyciągnęła z pochwy miecz, użyła go do odgarniania gleby. Mogła to zrobić, bo i tak ostrze było pozbawione Specullo.
Żadna profanacja - ot, kawał żelastwa ze skrzepłą krwią.”
Wykopawszy dół, złożyła w nim śpiącego przyjaciela, lecz nie miała odwagi go zakopać. Wiedziała, że za kilka godzin zlecą się tu ghule oraz wygłodniałe wilki, lub kruki będą szukać pożywienia, lecz nie sądziła, aby ziemia mogła uchronić przedni nimi Raphaela. Zrobiła to bardziej dla siebie. Gdyby choć okruch spadł na niego, pękłoby jej serce. Chciała zapłakać, pragnęła, aby z jej brudnych dłoni lała się krew i sączył ból, lecz nie czuła nic, poza dziwnym swędzeniem na duszy i nadchodzącym mrokiem. Po pobojowisku pałętali się magowie, szukając jeszcze żywych, próbując im pomóc. Zabierano całe rzesze rannych, dając im nadzieję i kolejną noc życia. Zmęczona dziewczyna ułożyła się obok przyjaciela w grobie, zamknęła oczy, czekając, aż ktoś pogrzebie ją żywcem. Choć to pewnie też by przeżyła, nie pozwoliłaby sobie umrzeć - podświadomie. Nie pozwoliłaby sobie cierpieć. Kiedyś chciała byś silniejsza, pozbyć się słabości, by móc chronić siebie i bliskich. Teraz zrozumiała, że czasem to słabości czynią człowieka potężnym. Ktoś bez słabych stron, jest w istocie najkruchszy. Coś, co osobę spowalnia, zadaje jej ból, jest jej niezbędne, jakby szczęście nie było naturalnym dla człowieka stanem. Ale nie! To bycie niepokonanym nie jest człowiecze. Chyba, że nie jest się człowiekiem.
- A kim? - wyszeptała w mrok. - Kim, Raphael?
Ułożyła się wygodniej w grobie, ale śmierć nie decydowała się jej odwiedzić. Ona lubi wpadać niezapowiedziana i nieproszona. Inaczej to dla niej żadna frajda. Nie istnieje człowiek bez wad, a nawet gdyby, to brak słabości byłby jego największym utrapieniem. Człowiek potrzebuje być słabym. Kiedy otworzyła oczy, było już całkiem ciemno. Równie dobrze mogłaby wciąż spać. I tak by wolała, lecz organizm zadecydował, że nie zniesie więcej odpoczynku, nie da rady udźwignąć kolejnych niespokojnych godzin, miraży ludzi, których już nie ma. Medycy odeszli już z tymi, którym dało się pomóc, lecz w pobliżu wciąż rozlegał się jednostajny jęk. Początkowo Veronica sądziła, że to wiatr biadoli nad morzem krwi, potem jednak zaczęła rozróżniać poszczególne, niewyraźne słowa. Jak automat, podniosła się, wyszła z dołu i doczołgała do źródła hałasu. Niemal by je minęła. Wiele pokonanych dogorywało. Lecz mężczyzna chwycił ją za kostkę.
- Zaa.... Zabi... - wycharczał, zanosząc się krwistym kaszlem.
Nie miał nóg, w jego brzuchu widniała ziejąca pustką dziura. Leżał w tym miejscu od dłuższego czasu. Musiał być nieprzytomny, gdy medycy zabierali rannych, lub uznali go za nie do odratowania. Co się dziwić? Na takiego właśnie wyglądał. Veronica nachyliła się, by sprawdzić, czy może pomóc nieznajomemu. Obejrzawszy dokładniej jego rany, stwierdziła, że nie przeżyłby nawet transportu do punktu sanitarnego. Lecz czy miał konać tu? Na umazanej brunatną krwią, zadeptanej trawie, wśród innych trupów? W ciemności, zapomnieniu? Czy może na progu życia i śmierci jest już wszystko obojętnie? Na pewno nie! Wtedy wszystko liczy się bardziej, tak samo, jak droższe są ostatnie krople wody, przeciekające przez palce, finalne ziarenka piasku w klepsydrze. Przy trupach zaczęły zbierać się zgarbione sylwetki ghuli. Dziewczyna nie mogła pozwolić, aby mężczyznę zaczęły pożerać żywcem, nawet, jeśli jego egzystencja nie miała być długa.
- Zab...
- Chcesz, żeby cię stąd zabrać. Dokąd? Tam jest kilka drzew, mogę cię tam przenieść...
Nieznajomy mocno chwycił dłoń Veronicy. Żylasta, brudna ręka zacisnęła się na drobnych palcach dziewczyny. Wpatrywał się z uporem, jakby wwiercał się wzrokiem w wojowniczkę.
- Zabij mnie - wysyczał.
Veronica nie mogła odpowiedzieć. Mężczyzna wciąż ściskał jej dłoń, wbijał paznokcie w skórę. Przyłożyła więc wolną rękę do jego czoła, zasłaniając mu oczy, i posłała w jego ciało iskry mocy. Po chwili uścisk zelżał.
- Kto ci to zrobił?
Spojrzała na miejsce, w którym powinny być nogi mężczyzny.
- Niewykluczone, że ja.
Znów ogarnęło ją uczucie, że nie potrafi nic więcej, niż niszczyć i zabijać. Jest o to proszona, czyni to nawet nieumyślnie. Nie może za to ochronić przyjaciół przed śmiercią, ani uratować umierającego człowieka. Wyciągnęła z kieszeni zegarek, który znalazła przy Raphaelu. Skąd on się tam wziął? Przecież oddała go Victorowi w budynku Departamentu Rozwoju. Czyżby... Może po prostu zgubił go w wirze walki? Może nie był to t e n zegarek? Nie. Nie mogło być mowie o pomyłce, wgniecenia na blaszkach były identyczne z tymi, które zadała Veronica na Kinimodo, zdobienia były takie same. Trzęsącymi się rękoma otworzyła wieczko. Z wnętrza wyleciała zwinięta karteczka, upadła u jej stóp. Schyliła się i podniosła papier. Coś było na nim napisane.

Nie wiesz wszystkiego, moja droga. Będzie tylko gorzej. Jeśli nie chcesz śmierci kolejnych, przyjdź tam, gdzie wszystko się zaczęło. Będę czekać do świtu.

V.

Ogarnęła ją furia. Więc to on. Niekontrolowany wybuch mocy odruchowo spalił na popiół karteczkę zaciskaną w jej dłoni. Jeszcze raz spojrzała na zegarek. W środku także był mocno poobijany, jednak, ku zdziwieniu dziewczyny, wskazówki powoli sunęły w przeciwną stronę. Gdy zniszczyła go na wyspie, upewniła się, że funkcje przedmiotu bezpowrotnie zatrzymały się. Na wewnętrznej stronie blaszki zostały wyryte krzywe litery: "Czas żyje". Cisnęła zegarek na ziemię. O mało go nie zgniotła, lecz w porę opamiętała się. Prawdopodobnie był to jedyny dowód na to, że to Victor mógł zamordować Raphaela. Ponownie schowała więc przedmiot do kieszeni, nie chcąc na niego patrzeć. Veronica porzuciła zwłoki przyjaciela.
I tak mu już nie pomogę.”
Bała się na niego spojrzeć ten ostatni raz. Potruchtała więc do obozu, nie obracając się nawet na chwilę. Ogromny ciężar, który kumulował się nad dziewczyną już od dłuższego czasu, spadł niczym lawina. Niby w transie podążyła do stacjonujących wojsk. Nie udała się jednak w poszukiwaniu Susan, nie miała czasu, by upewnić się, czy Patrick przeżył pierwszy dzień bitwy. Aby ich chronić musiała zadusić kłopoty w zarodku. Podkradła się do zagrody z końmi. Zwierząt pilnował przysypiający na stojąco mężczyzna z lekką nadwagą. Ze znużeniem wymalowanym na twarzy opierał się o ogrodzenie, w nawyku gładząc głowę, na której więcej było już łysiny niż włosów. Aby odciągnąć uwagę strażnika, Veronica rzuciła kamieniem w przeciwnym kierunku do tego, z którego nadchodziła. Kiedy mężczyzna odszedł kilka kroków, aby zbadać źródło hałasu, zaszła go od tyłu i ogłuszyła uderzeniem trzonka miecza.
- Przepraszam - wyszeptała, gdy upadał na ziemię niczym kłoda.
Pozostawiwszy mężczyznę tak jak upadł, zabrała się za siodłanie jednego ze zwierząt. Bez problemu uporała się z zajęciem, działając jak najprędzej, pod osłoną mroku. Wsiadając na zwierzę, nie zabierała ze sobą nic, oprócz zegarka i miecza. Każda komórka ciała wojowniczki buntowała się, gdy odjeżdżała w kierunku stolicy. Tak bardzo chciała spotkać się z Susan i wszystko jej wytłumaczyć. Czuła potrzebę sprawdzenia, czy wszystko u niej dobrze, czy Patrick jest cały... Zacisnąwszy mocno powieki, ponagliła konia do cwału. Miała nadzieję, że zdąży znacznie oddalić się od obozu, zanim dopadanie ją chęć zawrócenia. W oczach czuła dziwny piasek, podobnie w sercu. Czego były to okruchy? Stłuczonego lustra w gabinecie Dowódcy? Nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Kiedy przed oczami stanęły jej obrazy katowanych przez nią dziś ludzi, z gwałtownym wdechem uniosła powieki. Na jej zdenerwowanie zareagował koń. Zaczął wierzgać, niespokojnie ruszać głową, rozrzucając ciemną grzywę na boki. Veronica spadła. Uderzając o ziemię, boleśnie natrafiła przedramieniem na kamień. Zaklęła. Leżała tak przez chwilę, wpatrując się w zarysy gałęzi tworzących baldachim nad jej głową. Ból w górnej kończynie powoli mijał. Energi Duchowa Atria znakomicie radziła sobie z raną, jakakolwiek by ona nie była. Czy właśnie złamała sobie rękę, czy było to zwykłe obtarcie? Nie obchodziło ją to. Kiedy po pulsującym bólu pozostało jedynie wspomnienie i lekki skurcz mięśni, Veronica podniosła się. Dobrze wytresowany wierzchowiec nie uciekł daleko. Skubał trawę kilkanaście metrów od niej. Poczłapała do konia, z uwagą rozglądając się na boki. Powyginane drzewa, napuszone krzewy przywodziły jej na myśl niemych strażników, obserwatorów. Niemal czekała, aż przemówią, oskarżą ją i wypomną krew na rękach. Lecz drzewa nie musiały prawić jej morałów. Ich kształty zaczęły zmieniać się dla Very w kończyny zasłaniające skazane na śmierć ciało, krzewy stawały się kulącymi się na ziemi zwłokami, lekki szum stanowił w jej głowie odgłos krwi i krzyki z pola bitwy. Obserwując tę nagłą przemianę lasu, dziewczyna poczuła się osaczona. Wizja nie mogła zejść z jej oczu. Odganiała ją, zagłuszała innymi wspomnieniami - bez skutku. Uznając, że nie może uciec od koszmaru, wskoczyła na poddenerwowanego napiętą atmosferą konia i pogoniła go przed siebie.
Wierzchowca puściła wolno już przy bramie do miasta. Wśród zgliszczy czaiło się wiele upadłych, któryś z nich mógłby zaatakować pozostawione same sobie zwierzę. A czemuż było winne? Obróciła go głową na północ i lekko uderzyła. Miała nadzieję, że koń nie zawrócił i nie poszedł jej śladem. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Veronica miała dużo czasu. Szła więc środkiem drogi, wsłuchując się w odgłosy martwego Anuki.
Jak to możliwe, by wymarło tak niegdyś duże i wspaniałe miasto... w tak krótkim czasie? Ciekawe, czy jeszcze kiedykolwiek zamieszkają tu ludzie?”
Rozpoznawała pojedyncze uliczki. Znalazła kawiarnię, do której kiedyś udała się wraz z Susan. Pokłóciły się wtedy, choć Veronica nie mogła sobie nawet przypomnieć, co było powodem sporu.
Och, Susan, jak mogłam cię tak zostawić...”
Przyspieszyła kroku, powtarzając sobie, że to, co robi, ma zapewnić łuczniczce bezpieczeństwo. Przypomniała sobie treść liściku, który znalazła przy Raphaelu. Zaklęła na samo wspomnienie starannie kreślonego, znajomego stylu pisma.
- Victor - wycedziła z nienawiścią.
Ufała mu, traktowała go jak brata, nigdy nie podejrzewałaby go o spisek. Minęła Departament Rozwoju. To nie tu mieli się spotkać. Była pewna, że Mistrzowi chodziło o inne miejsce. Był typem intelektualisty, nadzwyczaj sprytny. Pisząc "Tam, gdzie wszystko się zaczęło" mógł mieć na myśli miejsce, gdzie powstawały sztuczne dusze Atriów, lub - co bardziej prawdopodobne - wielką salę na uniwersytecie, gdzie Veronica po raz pierwszy dowiedziała się o istnieniu magii, innego świata i... o dzieciach piekła. Przeszła nad gruzami niegdyś majestatycznego budynku. Dotarła na miejsce. Pachniało tu starym drewnem i pyłem. Na sklepieniu wielkiej sali widniały niegdyś tysiące sztucznych gwiazd. Po ataku, kiedy wielka kula mocy spadła na uniwersytet, sufit zapadł się, rozbijając kruche sklepienie. Tym razem nad uniwersytetem lśniły prawdziwe, niezliczone gwiazdy.
- Pięknie tu, prawda?
Victor siedział, rozparty w fotelu, który stanowił kiedyś tron Dowódcy. Mistrz musiał wykopać go spod gruzów. Uplasował się na nim wygodnie, opierając kostkę na kolanie, łokcie zaś położył na drewnianych podpórkach. Patrzył na kroczącą przez salę dziewczynę z góry, lecz nie mógł ukryć zadowolenia z ponownego spotkania jej.
- Ten sufit pasuje bardziej niż sztuczne gwiazdy, nie sądzisz?
- Szczególnie, jeśli trzeba było za niego zapłacić śmiercią tylu niewinnych osób.
Puścił jej uwagę mimo uszu.
- Podejdź bliżej, moja droga.
Victor był w swoim żywiole. Z nieco uniesionym podbródkiem, oprószonym kilkudniowym zarostem wyglądał swobodnie, jakby uważał, że znajduje się w jedynym słusznym dla siebie miejscu i w końcu zrzucił maskę. Nieco przydługawe, ciemnobrązowe włosy zaczesane były w nieładzie. Bystre, ciemne oczy patrzyły uważnie spod krzaczastych brwi, a pod nosem utrzymywał się wciąż cwany uśmiech. Na zwyczajową szatę Mistrza Przybocznego - czarną, bez rękawów - narzucona została długa, ciemna peleryna z kapturem. Materiał spływał swobodnie na ziemię, oplątując się wokół fotela obitego jasnobrązową skórą. Umięśnione prawe ramię mężczyzny, niedbale oparte o podłokietnik owinięte było starannie wytatuowanym smokiem.
- Znasz to powiedzenie, że każdy ma w sobie trochę zła? Bzdura! Ludzie z natury są dobrzy. To, co dopuszczasz do siebie, kształtuje cię. Ale z Atriami jest inaczej. W was... w tobie rzeczywiście czyha ukryte zło.
- Zauważyłam.
- Mylisz się. Nie wiesz wszystkiego. Kiedy uzyskano pierwsze pozytywne wyniki w eksperymentach, poddawano Atriów różnym próbom. Sprawdzaliśmy ich wytrzymałość fizyczną, psychiczną... Ale sama wiesz, że nigdy nie dano nam ukończyć badań.
- Na całe szczęście.
- Na twoim miejscu nie był bym tego taki pewien. Bo widzisz, eksperymenty wciąż trwają.
Przez chwilę wojowniczka milczała. Potem zaczęła przechadzać się po gruzach uniwersytetu, kopiąc co mniejsze kamienie. Przestała, gdy zamiast na gruz, jej stopa natrafiła na odłamek kości. Zadrżała.
- Wciąż chcecie stworzyć armię, o to ci chodzi?
Victor zaśmiał się cicho. Jego chichot rozniósł się echem po okolicy.
- Niezupełnie, moja droga.
- Nie nazywaj mnie tak.
- Więc jak? Skoro rzeczywiście jesteś nam droga... obiekcie sto szesnasty.
Veronica skoczyła w jego kierunku. Odbiła się jednak od niewidzialnej bariery magicznej. Upadła, boleśnie uderzając o posadzkę. Na chwilę odebrało jej oddech, w głowie jej szumiało. Czuła, jakby zaraz miała stracić przytomność, świat wokół niej wirował.
- Zapiszę to w notatkach: Nazwanie "obiektem" wywołuje silnie agresywne reakcje. Czy może po prostu prawda w oczy kole? Jak sądzisz?
- Victor! - wycedziła z nienawiścią, podnosząc się.
- Według naszych danych twoje zachowania postępują lawinowo. Im więcej agresji uwalniasz, tym więcej jest w tobie nienawiści do tejże właśnie przemocy. Takie błędne koło. Nie wszyscy tak mają - dodał po chwili zadumy.
- Co ty pieprzysz?
- Do momentu, kiedy byłaś na uniwersytecie, łatwo było ciebie obserwować. Jako Mistrz Przyboczny miałem wgląd do wszystkich danych, nic trudnego. Jeszcze wcześniej, w świecie Aliudów, wysyłaliśmy szpiegów. Aliudzi są tacy naiwni! Zapytasz, co potem? Odpowiedź znajduje się w twojej kieszeni.
- Zegarek...
Wyjęła przedmiot z szaty. Wbiła w niego wzrok, nadal słuchając Victora, który rozparł się wygodniej w fotelu.
- Nie, nie mieliście zdrajcy w grupie. Przyznaję, że moim zamiarem było zabicie całej waszej ekipy. Niebezpieczne wyjątki. Nieznane aspekty Energii Duchowej. W tym celu wysłałem skrytobójców. Ale kilku naukowców uważało, że należy wznowić na nich badania.
- O czym mówisz?
- Nie podzielili się tajemnicą? Niemożliwe! Przypomnij sobie! Dlaczego bliźniaczki zawsze trzymały się razem? Bo ich Energia miała zdolność do sumowania się. Moc Lii nigdy nie była stała, nie potrafiliśmy ocenić, jakiej powinna być specjalizacji. Podobne zawirowania były u Davetha. Widzisz, moja droga, eksperymentowaliśmy nie tylko na gametach. Późniejsze badania pozwoliły nam na ingerencję w rozwinięty już organizm...
- Przecież te próby kończyły się fiaskiem.
- Tylko na początku, tylko na początku... Niektórzy byli zdania, że takie babranie w Energii jest zbyt niebezpieczne. Jakby stworzenie sztucznej duszy-hybrydy nie było! Postanowiliśmy pozbyć się...
- Po to ta cała wyprawa do świata Aliudów?
- Dokładnie.
Podparł głowę ręką.
- Oprócz Lii wzięliśmy Jonasa, żeby nie zaczął później węszyć. Bliźniaczki ze swoim defektem. Clara i ty jako Atriowie, Patrick, bo też stanowiłby zagrożenie rozdmuchania całej sprawy... Castor był problemem sam w sobie. Ot, niewygodny kadet, a Nick? Pierwszy lepszy uczeń dla zatuszowania nieco sprawy...
- Zamordowaliście go tylko dla przykrywki?
- A ty w imię czego zabiłaś dziesiątki żołnierzy na polu? Nie rozśmieszaj mnie, na pewno nie dla sprawiedliwości czy wolności. Zrobiłaś to dla własnej satysfakcji!
Veronica upadła na kolana. Podparła się dłońmi, uderzyła czołem o posadzkę. Zaczęła się trząść.
- Pamiętasz pewnie, że swego czasu opowiedziałem ci legendy. Dokładnie trzy. Prosiłem, abyś je zapamiętała. Każda z nich miała morał.
Dziewczyna uniosła twarz ku rozmówcy. Victor kontynuował.
- Pierwsza mówiła o opuszczonej wiosce, w której wędrowny handlarz, zamiast mieszkańców, znalazł lustro. Wiesz dobrze, że szukałaś sposobu na przywrócenie Specullo. Znalazłaś coś innego, nie bagatelizuj tego, moja droga. Niech pierwotne intencje nie zaślepią cię na faktyczny stan sprawy.
Dziewczyna milczała.
- Druga opowieść mówiła o łuczniczce, która zmuszona była zabić swojego ukochanego, by uchronić miasto przed napaścią... pamiętasz? Chodziło o liczenie dusz. Pewnie jesteś wściekła z powodu ilości cierpienia, jaką przyniosły prowadzone przez nas eksperymenty, pewnie obwiniasz się za mnogie morderstwa ze swojej strony... Zestaw to z tym, co razem możemy osiągnąć! Jak wiele możemy razem zdołać zrobić. Światy stoją przed nami otworem.
Veronica nie poruszyła się.
- Ostatnia legenda także zawierała morał. Bardzo ważny, swoją drogą. Bohater opowieści – młody wojownik – zawahał się w chwili zabijania upadłego, co poskutkowało jego śmiercią. Pamiętaj, że zwątpienie, wahanie zabija. Musisz się zdecydować raz, po czyjej jesteś stronie i teraz jest na to chwila. Ach, Veronico... moja droga. Czasem żałuję, że sam nie jestem Atriem. Chciałbym mieć takie możliwości jak ty. Chciałbym...
- Ufałam ci - załkała.
- Na tym polegał plan.
Dłoń wojowniczki powędrowała do rękojeści miecza. Zebrawszy sobie Energię, skoczyła ponownie do bariery, uderzając w nią ostrzem. Wspomogła atak niebieskimi iskrami. Usłyszała głuche trzaśnięcie, bariera zachwiała się, lecz pozostała na swoim miejscu. Miecz złamał się, upadł kilka metrów od wojowniczki. Spróbowała obejść przeszkodę dookoła. Za każdym razem natrafiała na niewidzialną ścianę. Victor wstał, niby od niechcenia podszedł do magicznej klatki, którą ograniczona była dziewczyna.
- Możesz uderzać ile chcesz. To mocne runy.
- Wypuść mnie!
- Co wtedy zrobisz? Ha?
- Zabiję cię! Własnoręcznie, uduszę!
- Brawo, brawo!
- Zabiłeś Nicka, Raphaela, przez ciebie zginęła Caroline... Sofii...
- Polemizowałbym. Ale wstań, moja droga, nie ma co rozpaczać! I tak nie możesz zapłakać, sprawdziliśmy to. To oraz kilka innych ważnych szczegółów z fizjologii Atriów. Po ludziach odziedziczyliście uczucia... niestety. Wasza psychika jest mocno skażona słabością ludzką, nie nadąża za mocą ciała. A ciało... O! Za moc obraliście co najlepsze z upadłych. Powiedz mi, jak można zabić upadłego? Czemu nie odpowiadasz, przecież wiesz... Dziecko piekła można zamordować tylko w jeden sposób: przez przebicie jego serca. Wtedy odsyła się je tam, skąd przyszło.
Veronica podczołgała się do złamanego kawałka miecza.
- Zauważyłaś na pewno, że nic nie jest w stanie cię zranić. Wszelkie skaleczenia natychmiast się goją. Przysypana gruzami, z podciętym gardłem - przeżyjesz. Kiedy toniesz, reaktywuje się twoja moc. Będziesz żyła tak długo, aż nie zostanie uszkodzone twoje serce...
Dziewczyna uniosła odłamek ostrza na wysokość piersi. Zdarła resztki skórzanego pancerza, bez słowa wycelowała fragment miecza w serce. Krzyknęła.
- Nie słuchasz mnie, moja droga, nie uważasz. Daj mi dokończyć, a zrozumiesz.
Ręce jakby odmówiły jej posłuszeństwa, nie była w stanie ruszyć bronią ani o centymetr bliżej skóry.
- To nie jest kwestia połączenia z odmieńcem lub zwyczajnym upadłym, sprawdziliśmy to. Wszyscy Atriowie przejawiają taki odruch, ale dziękuję, że mogłem upewnić się także co do ciebie. Dzięki naszym badaniom poznajemy też obyczaje upadłych i, kto wie, może kiedyś pozbędziemy się ich raz na zawsze! Czy to nie spaniałe, że przyczynisz się do czegoś tak znakomitego i szlachetnego?
Veronica wciąż siłowała się z ostrzem. W końcu, zrezygnowana, rzuciła je za siebie.
- Bardzo dobrze, nie ma co tracić sił.
Victor przechadzał się dookoła niewidzialnej klatki.
- Czy widziałaś kiedyś, aby upadły popełnił samobójstwo? Ja też nie. Mimo wszystko to kiedyś byli ludzie, muszą przedstawiać jakiś poziom inteligencji. Dlaczego więc, odczuwając okropny poziom cierpienia, nie targną się nigdy na własne życie, tylko zadają ból innym? Powinnaś wiedzieć.
Przed oczami wojowniczki pojawiły się obrazy z bitwy. Przypomniała sobie, jak biegła w dół zbocza z mieczem w dłoni, jak później siekała ostrzem na oślep, godząc atakujących ją ludzi, jak szukała ukojenia...
- Tak samo, jak organizm ratuje Atria przed śmiercią, gdy tonie, gdy krwawi, tak samo nie pozwala mu umrzeć z własnej ręki. Ot, takie przystosowanie do walki. Tak samo jak upadłego może zabić tylko inne stworzenie. Twoje silne ciało jest przystosowane najbardziej do ochrony przed własnym słabym umysłem, Veronico!
- Więc zabij mnie, dlaczego mnie męczysz?
- To... byłoby za proste.
Cmoknął z niezadowoleniem.
- Ale mogę zaproponować ci układ.
- To jak zawarcie paktu z diabłem.
- O czorcie możesz powiedzieć mi więcej niż ktokolwiek inny, Veronico. Posłuchaj chociaż - zachęcił.
Splunęła pod nogi.
- Wiem, że nie ma sensu prosić cię o pomoc w walce. Trudno, przekonałem innych Atriów. Ale musimy dokończyć badania nad jedną możliwością, która mogłaby...
Tym razem to Veronica zaczęła się śmiać. Uniosła twarz do nieba, odrzuciła ramiona w tył i zaniosła się donośnym śmiechem pozbawionym krzty radości.
- Nie rozśmieszaj mnie, mój drogi - powiedziała z przekąsem. - Nie sądzisz chyba, że na to przystanę. A jeśli nie, to co? Zabijesz mnie? Grozisz śmiercią osobie, która przed chwilą próbowała się zabić?
Mistrz spochmurniał.
- Nie masz już nikogo, na kim ci zależy? - zapytał poważnym tonem.
- Tylko spróbuj...
- To co? Zabijesz mnie? Chciałbym zobaczyć, jak przechodzisz przez tę barierę. Wiesz, możesz oddać mi zegarek, niepotrzebnie tak mocno ściskasz go w dłoni, jeszcze go uszkodzisz. Co wtedy położę przy zwłokach Patricka?
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Dziewczyna wyraźnie dojrzała, jak kąciki ust Victora unoszą się ku górze, odsłaniając białe zęby. Chwilę później chmura dymu wzniosła się w powietrze, zasłaniając widok. Niebłękitne iskry już krążyły wokół wojowniczki. Z jej Energii formowały się granatowe, niemal czarne kule mocy, które, pęczniejąc, powodowały pojawianie się pęknięć na barierze. Rozlegały się trzaski, klatka pękała jak cienka pokrywa lodu.
- Zamorduję cię!
Tym razem bariera nie stawiała najmniejszego oporu Veronice. Przebiła się przez nią, rozsadzając wokół miliony lśniących odłamków. Dopadła do Victora, z krzykiem rzuciła się na zaskoczonego Mistrza. Zacisnęła mu dłonie na szyi, odepchnęła w tył. Ciało mężczyzny bezwładnie upadło na fotel przywódcy. Kończyny Mistrza drgały lekko.
- Zamorduję cię!
Na twarzy Victora rysowało się prawdziwe zaskoczenie. Przerażenie jednak z każdą sekundą ustępowało miejsca kpinie i żywemu zainteresowaniu.
Podskoczył, odbijając się od siedzenia. Błyskawicznie wyciągnął z pochwy półtora ręczny miecz zakończony, zamiast trzonem, ostrym szpikulcem. Mężczyzna obiegł dziewczynę dookoła, przystanął na środku sali, tyłem do niej. Gdy zamachnął się zakrzywioną bronią, zakładając ją na barki, gwałtownym ruchem odpędził resztę kurzu.
- Nie lekceważ mnie. Nie byle kto zostaje wybrany na Mistrza Przybocznego.
- Victor - wycedziła.
- Gdy tylko skończy się wojna... Jestem przyszłym Dowódcą, Vera! Jestem silniejszy od naszego staruszka!
- Co z Dowódcą Północnego Królestwa? Jego też zamordujesz?
- Kto ci powiedział, że stoję po ich stronie? To prymitywi! Mówiłem ci, że jestem po stronie postępu!
- Ty i grupa naukowców czekacie tylko na rozstrzygnięcie bitwy. Ale bardziej korzystna będzie dla was wygrana Stotańczyków...
- Wspieramy ich, wysyłając im Atriów. Co nie zmienia faktu, że nie będą rządzić długo. Mam dość życia w cieniu.
- Przyzwyczaj się, Victor! W piekle jest ciemno!
Podbiegła do mężczyzny, formując w dłoniach drąg zbudowany z czarnych cząsteczek Energii. W tym celu wydłużyła i zaostrzyła wiele wirujących pocisków. Nigdy wcześniej nie próbowała tej techniki. Zaatakowała stojącego tyłem wroga. On jednak z łatwością zrobił unik. Podskoczył, okręcił się i próbował zajść kadetkę od boku. Okręcał mieczem, używając obu jego ostrzy.
- Cudownie! Tylko kilka razy widziałem formę ostateczną, szkoda tylko, że ciebie też będę musiał się pozbyć.
- Przyjrzyj się i zapamiętaj, bo tym cię zamorduję!
Odbiła jego atak. Odskoczywszy do tyłu, przetransformowała drąg Energii z kilka kul magicznych, które wysłała w kierunku Mistrza. On jednak, okręcając swoją broń niczym młynem, odbijał pociski. Veronica przywołała kolejną porcję Energii.
- Badając Atriów, zauważyliśmy jeden słaby punkt... - zaczął.
Dziewczyna nie słuchała go. Ciskając błyskawice w kierunku przeciwnika, obserwowała, jak lawiruje między gruzami. Był nadzwyczaj szybki. W pewnym momencie trafiła tuż przy jego nodze, osmalając mu pelerynę, raniąc mężczyznę w łydkę. Nie dał poznać po sobie bólu.
- Walcz! I tak mnie nie przekonasz!
- Jak chcesz mnie zabić, skoro wiem o tobie więcej, niż ty sama?
- Zamorduję cię, choćbym miała przy tym zginąć!
Momentalnie pojawił się tuż przy niej, wykorzystując brak skupienia, godził Veronicę w brzuch. Krótsze ostrze wędrowało już do góry ciała, w kierunku klatki piersiowej, lecz kadetka odepchnęła napastnika nagłym wybuchem iskier, które wyłoniły się spod posadzki, rozrywając resztki podłogi, jeżąc kolcami w groźnej bliskości od wroga. Victor odskoczył, potoczył się po posadzce, zatrzymał się, gdy uderzył o resztki ściany.
- Pomszczę ich - wydukała Veronica. - Nicka, Raphaela, Caroline, Sofii...
Wymieniając, podchodziła do Victora. Gdy próbował się podnieść, wysłała w jego kierunku kulę mocy. Pokierowała nią nieco nad Mistrza, uderzając we fragment stropu. Mężczyzna nie zdołał uciec przed zsypującymi mu się na niego gruzami.
- Przez ciebie zginął tu Isoshi!
Victor próbował wyswobodzić przygniecioną przez kamień nogę. Jego magiczna osłona zdążyła osłonić resztę ciała przed zgnieceniem.
- Nie możesz mnie zabić.
Podeszła do niego, uklękła. Przyłożyła otoczoną skwierczącą Energią dłoń do jego gardła.
- A ty mogłeś zabić ich wszystkich?!
- Czy wiesz, co się właśnie z tobą dzieje? Czujesz to, Veronica?
Dziewczyna w pierwszym odruchu złości chciała uśmiercić Victora, potem jednak uderzyło ją silne uczucie pochodzące z jej wnętrza. Znała tę emocję zbyt dobrze. Czuła się, jakby stała za ścianą, podczas, gdy ktoś podejmował decyzje. Ktoś pociągał za sznurki... Zupełnie jak, gdy traciła nad sobą kontrolę. Zakręciło się jej w głowie. Odsunąwszy się od Victora, zadrżała.
- Co się dzieje?!
Mistrz zaśmiał się krótko.
- Mówiłem, nie chciałaś słuchać! Myślałaś, że skończyła się walka o kontrolę, co? Ale nie! Energia Duchowa jest jak żywe stworzenie. Gdy jest zdrowa żyje z organizmem w symbiozie. U Atriów... jest inaczej. Ach, gdybyś mogła widzieć teraz swoją twarz!
- Co mi zrobiłeś?
Chwyciła się za nadgarstek, przyglądając się uformowanej w dłoni kuli mocy. Była inna niż wszystkie, które stworzyła do tej pory – czarna, splątana z wielu długich nitek mocy, niejednolita, z wypustkami.
- Nie boisz się, że zyskałaś kontrolę tylko po to, aby ją stracić? Twoje życie to nieustanna walka dwojakiej natury. Czasem zwycięża człowieczeństwo, innym razem triumfuje część bestialska. Zwycięża ta, którą karmisz.
- C-co...
- Jeśli pozwolisz sobie na odrobinę więcej, stracisz kontrolę. Nie wiem, czy to odwracalne. Właśnie to chciałem przy twojej pomocy sprawdzić. Zabij mnie, a się dowiemy.
Zaczął się śmiać, lecz przerwał mu dławiący kaszel.
- Nie ma się co śmiać! Zdechniesz!
Znów przyłożyła dłoń do jego szyi, tym razem mniej pewnie.
- Czego się nie robi dla WIĘKSZEGO DOBRA! Naukowcy pewnie zbiorą odpowiednie dane, wszystko wyliczą. Wyświadczysz mi przysługę, a sama staniesz się już nie tykającą bombą, ale chodzącym wybuchem. Wiesz, co zrobisz najpewniej w pierwszej kolejności, nie mogąc odzyskać kontroli? Będziesz szukała więcej ofiar. A wiesz, gdzie jest teraz najlepsza okazja, by poszaleć? Zebrali się, jakby specjalnie dla ciebie! Na co czekasz, hę?! Zabij mnie, przecież chcesz się zemścić! Wyświadczysz nam przysługę – powtórzył. - Nie będziemy musieli tak długo czekać na rezultat wojny. Zakończysz ją w mgnieniu oka.
Dziewczyna opuściła ramię. Upadła na podłogę, płatki Energii zaczęły dematerializować się z sykiem.
Tam jest Susan i Patrick.”
- W końcu zrozumiałaś!
- Victor - przerwała mu. - Wiesz, dlaczego istnieją dzieci piekła? Czemu wciąż uciekają z otchłani, szukając ukojenia? Na tym polega ich pokuta. Przecież łatwiej byłoby im nie istnieć. Czasem unicestwienie nie jest najwyższą karą. Więc żyj sobie z tą krwią na rękach. Może jeszcze teraz jej nie widzisz, ale gdy zastygnie, zacznie cię uwierać. Wierz mi. A jeśli wydostaniesz się kiedyś spod tych gruzów i spróbujesz podnieść rękę na kogokolwiek z moich bliskich, znajdę sposób, by nie pozostał po tobie żaden ślad.
Rzuciła mu pod nogi zgnieciony w pięści zegarek kieszonkowy.
Wstała i, powłócząc nogami pokierowała się do wyjścia. Przy wyłamanych drzwiach dogonił ją nerwowy śmiech Victora.
- Tak po prostu mnie zostawiasz?
- A co mam zrobić?
- Nie chcesz pokazać swojej ostatecznej formy? Och, jaki jestem jej ciekawy. Co z twoją zemstą? Jak pomścisz przyjaciół?
- Stul pysk.
- Wybaczasz mi?
- Sam mówiłeś, że Atriowie łączą w sobie silne ciało i słaby umysł. Mój nie jest na tyle miłosierny, wybacz - krzyknęła przez ramię sarkastycznie.
- Ależ nic się nie stało. Spotkamy się jeszcze, może wtedy...
Odeszła pospiesznie. Jak najdalej, nie widziała, dokąd szła, zaczęła biec na oślep. Byle nie dać się sprowokować. Krzyczała, oddychała ciężko.
Zaczynało świtać. Wstawał nowy dzień.
Wiem, że dam radę. Wiem, że zniosę do wszystko. Ale... co z tego? Życie to nie klaser kolekcjonera trudnych chwil. Nikt mi nie daje odznaki za przeżyte tragedie. Owszem, doświadczenie, wytrzymałość - to wszystko mam. Ale co z tego? Nie chcę mieć doświadczenia straty, jeśli mogłabym żyć w spokoju. Nie chcę być mądrzejsza o kolejne wydarzenia, jeśli oznacza to cierpienie. Co z tego, że je zniosę? Co z tego, że wytrzymam? Jeśli ja nie chcę sprawdzać, jaka silna się okażę. Chcę być słaba. Żyć w szczęśliwości nie znając potrzeby umacniania się. Ja tylko chcę...”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz