Rozdział 33

Clara wstała okrutnie wcześnie. Szczerze mówiąc, tej nocy nie zmrużyła nawet oka. Zastanawiała się wciąż nad zbliżającą się potyczką i tym, że Atriowie z pewnością okażą się czynnikiem, który zaważy na wygranej jednej ze stron. Wpadła na pomysł, który zamierzała zrealizować, zanim rozlegnie się gong wołający na śniadanie. Spakowała swój plecak, zabierając wszystkie niezbędne rzeczy. Stąpała po zroszonej trawie, gdy oddychała, widziała rysujący się w szarym powietrzu własny oddech. Zimne powietrze orzeźwiło ją. Nie zamierzała jechać konno - koniuszy czuwali nawet w nocy. Zakradła się do kuchni w celu podprowadzenia odpowiedniej ilości prowiantu. Odchyliła poły namiotu spiżarnianego, schyliła się, aby dostać się do jego wnętrza. Kiedy wyprostowała się, jej oczom ukazał się wysoki chłopak siedzący pewnie na jednej ze skrzyń. Jego ciemne włosy zalizane były do tyłu, ponacinane brwi - zmarszczone. W jednej z wytatuowanych, umięśnionych rąk trzymał skręta, z którego wydobywał się zielonkawy dym o mdłym zapachu.
- Castor... - wydukała zbita z tropu Clara. - Co tu robisz?
- Mógłbym zapytać o to samo.

Chłopak wstał.
- Gdyby nie to, że doskonale znam odpowiedź na to pytanie.
Białowłosa podparła ręce na biodrach.
Co zamierzasz z tym zrobić? Powstrzymasz mnie?
Uniosła lekko podbródek.
- Będę musiał, jeśli... - zaciągnął się.
- Jeśli co?
- Nie weźmiesz mnie ze sobą.
- To absurd.
Zaśmiała się.
- Skąd ty...
- Nie bądź naiwna. Od razu widać, gdy coś knujesz.
Wstał i podszedł kilka kroków do Clary. Zaoferował jej skręta, ona jednak popatrzyła na niego wrogo.
- Od kilku dni unikasz towarzystwa, gromadzisz zapasy, pytałaś się o termin naszej podróży i wachty przy koniach. Wiem, że zamierzasz iść pieszo, domyślam się też, po co...
Uciszyła go gestem palca.
- Nie jesteś więc głupi i dobrze wiesz, dlaczego wolę nie rozpowiadać o moim planie.
Castor uśmiechnął się, przejeżdżając językiem po białych zębach.
- Więc jak będzie? - zapytał.
Clara w odpowiedzi skinęła na zawiniątko, trzymane przez chłopaka.
- A co mi tam.
Chwyciwszy skręta, zaciągnęła się. Przyjemnie ciepły, gryzący dym wypełnił jej wnętrze, by następnie wylecieć z lekko rozchylonych warg.
- Co to jest? - zaniosła się kaszlem.
Wojownik przechyliwszy lekko głowę, uniósł jeden z kącików ust ku górze.
- Ach...
Westchnęła.
- Cokolwiek. Wolę nie wiedzieć...
Chłopak, odebrawszy swoją własność, włożył ją do ust. Przytrzymując zwiniętą bibułkę wargami, obrócił się na pięcie, by chwycić pakunki, leżące za skrzynią. Jeden z nich włożył do plecaka, drugi rzucił w ramiona Clary.
- Będziesz potrzebowała tego.
Dziewczyna zajrzała do środka. Znalazła tam doskonale porcjowany prowiant i trochę czystej wody.
- Wiedziałeś.
Podrapała się po karku.
- Po tym, co przeszedłem, wiedzieć to mój obowiązek.
- Nawet nie wiesz, co jeszcze cię czeka.
- I to jest w tym wszystkim najlepsze!

***

Kiedy Susan wyszła na zewnątrz, owionął ją bardzo przyjemny, wiosenny wiatr. Dzień nie należał do najcieplejszych, lecz przedpołudniowe słońce robiło wszystko, co w jego mocy, aby ogrzać swoimi promieniami mieszkańców ziemi. Dziewczyna wzięła głęboki wdech. Czuła zapach odchodzącej zimy, mieszający się z uzależniającą świeżością wiosny. Taki stan przyrody można zastać zaledwie kilka razy w roku. Gdy ptaki śpiewem witają nową porę roku, na drzewach pojawiają się pierwsze pąki młodych liści, a ostatnie połacie śniegu ustępują miejsca jasnej zieleni. Pogodne cienie tańczyły na smukłych drzewach, budzących się po długim śnie. Cały świat wyglądał, jakby powracał do życia. Zdaniem Susan był to najmniej odpowiedni dzień do rozpoczęcia wojny i przez krótką chwilę miała nadzieję, że bitwa zostanie przełożona. Potem jednak usłyszała rozkaz zbiórki i musiała opuścić zaciszny zagajnik. Idąc w kierunku placu, zadarła głowę wysoko do góry, podziwiając przemykające między gałęziami niebo - jasnoniebieskie, zasnute gdzieniegdzie cienką warstwą białych chmur. Dziewczyna uśmiechnęła się, mimo trudnej sytuacji, w jakiej się znajdowali. W taki dzień nie można było się nie uśmiechać. Bóg stworzył takie poranki, aby pokazać strapionym, że życie jest piękne i nawet sroga zima ma swój kres. Przyspieszyła. Pędząc, słyszała pod nogami chrzęst łamanych gałązek. Ruszało jej się wyjątkowo lekko. Wybiegła na plac, ustawiła się w szeregu razem z innymi żołnierzami. Wczoraj popołudniu razem razem z Mistrzem Lucasem dołączyli do armii. Wręczono im wojskowe szaty w ziemistym kolorze, zapoznano z działającym porządkiem i zasadami. Dziewczyna słuchała porannego apelu z zaburzoną koncentracją. Wciąż bardziej skupiała się na orzeźwiającym wietrze i wesołym świergocie ptaków. Dziś będą ginąć ludzie. I, choć śmierć pracuje codziennie, dziś będzie miała wyjątkowo dużo do roboty. Perspektywa śmierci w tak piękny dzień wydała się Susan jednocześnie piękna i zarazem niezwykle smutna. Gdyby jej ostatnim wdechem miało być tak czyste powietrze, młody wiatr miał ją kołysać do snu, mogłaby słyszeć ostatni repertuar leśnych ptaków i wpatrywać się w błękitne, niewinne niebo, palcami wodząc po miękkiej trawie, byłyby to najpiękniejsze ostatnie chwile, jakie była sobie w stanie wyobrazić. Równocześnie czułaby nieopisany smutek, będąc zmuszoną zostawić to wszystko i wyruszyć w nieznane. Promienie słońca raziły ją po oczach, lecz była za to wdzięczna. Tyle czasu spędziła ostatnio pod ziemią, że te przebłyski dawały jej łagodzące poczucie wolności.
- Nie ma czasu do stracenia! Pierwsze starcie będzie miało miejsce najpewniej około południa!
Susan żałowała, że nie może pokazać Collinowi tego łagodnego stanu przyrody. Zakuło ją w piersi na myśl o przyjacielu, którego zostawiła w schronie. Lucas postawił przed nią ultimatum. Mogła spełnić swoje marzenie, lub poczekać na łucznika. Przymknęła lekko powieki, mając nadzieję, że Collin nie czuje do niej urazy i będzie w stanie wybaczyć jej pośpiech i niepoinformowanie go o wymarszu. Sam przecież dołączy niedługo razem z posiłkami.
Po apelu rozeszli się każdy w swoją stronę. Mieli dla siebie kilka godzin. Tylko tyle, by oswoić się z myślą walki na śmierć i życie. Susan, aby zapomnieć o zbliżającym się starciu, ruszyła ponownie między drzewa. Usiadła na trawie, oparła się o drzewo. Zamknęła oczy, wsłuchiwała się w odgłosy natury... i czyjeś nieudolne skradanie się. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie. Przypomniała sobie, jak razem z Collinem walczyła przeciw volacom na arenie. Chłopak miał wielkie trudności z zachowaniem ciszy. Jednak tym razem to nie on podchodził do dziewczyny. Kiedy to sobie uświadomiła, uśmiech powoli spełzł z jej twarzy.
- Susan!
- Głośniej się nie dało?
- Nie przygotowujesz się do bitwy?
Lucas usiadł obok niej, krzyżując nogi. Zerwał po drodze młode liście, rwał je teraz na kawałki.
On zdenerwowany?”
- Właśnie to robię.
- Tutaj?
- Nie znam lepszego miejsca.
Ale znała. W tajemnym wyjściu na powierzchnię ze schronu. Miejsce, które miał jej pokazać Collin. Choć pluła na to. Nie miejsce, a towarzystwo liczyło się przed wyzwaniami najbardziej.
- Rzeczywiście cicho tu i spokojnie.
- Tak. Jest tu cicho - odparła, mając nadzieję, że Lucas wyczuje jej sugestię. Mistrz jednak mówił dalej:
- Podczas bitwy mamy trzymać się blisko siebie... Całą jednostką - sprostował po chwili. - Głównodowodzący wojskiem będzie miał na nas oko i, kto wie, może dostrzeże jakieś nowe talenty.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował.
- Zawsze chciałaś wstąpić do wojska, co Susan?
Westchnąwszy, podjęła temat.
- Ojciec mnie namawiał.
- A matka?
- Ja... Nie znałam jej. Odeszła.
- Przykro mi.
- Nie ma potrzeby.
Wstała, otrzepała się z trawy. Jakoś odeszła jej ochota na podziwianie przyrody.
- Od maleńkości mogłam się skupić na jednym celu.
- Twoim, czy ojca?
- Nie zaczynaj, proszę.
- Nie lubisz o tym rozmawiać?
- Dziwi cię to, Mistrzu?
Wepchnęła dłonie głęboko do kieszeni munduru, badając opuszkami ich wnętrze. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do nowej szaty. Odeszła kilka kroków w stronę obozowiska.
- Czekaj, Susan.
Lucas złapał ją za dłoń.
- Przyszedłem, aby porozmawiać.
- A co właśnie robimy?
- Jesteś strasznie arogancka - nachmurzył się.
Mimo wzmagającej się chęci ucieczki i bycia samą, Susan ponownie usiadła na trawie. Lucas zerwał pęk źdźbeł, rwał je na maleńkie kawałki.
- Tak, Mistrzu?
- Mówiłem, żebyś nie mówiła mi...
- Musisz się zdecydować. Żonglujesz swoim tytułem wedle sytuacji, jak ci wygodniej. Żądasz posłuszeństwa, jednocześnie chcesz być ze mną na tej samej stopie.
- Rozmawiałem z głównodowodzącym - puścił jej mrukliwą uwagę mimo uszu. - Zapytał się, dlaczego wybrałem akurat ciebie na pierwszy ogień. Wiesz, że każdy Mistrz mógł kogoś nominować... Nawet taki młody stażem, jak ja.
- Nie przesadzajmy. Z takimi wynikami!
- Sama wiesz, że miałem pod opieką więcej aspirujących kadetów. Padło więc pytanie, dlaczego ty.
Przypatrywał się jej uważnie, wciąż rwąc trawę.
- Wiesz, co? Uważam, że jedyna bierzesz to wszystko na poważnie. Poddałem was wielu próbom, nie tylko fizycznym. Dla ciebie wszystko liczy się nie tylko na zajęciach. I nie mówię tego ot tak...
- Nie musiałeś - wybąkała. - A co z Julianem i Ysabel? Przecież też się starają.
- Mają zupełnie inne podejście. Nie sądzę, żeby byli w stanie poświęcić aż tyle dla sprawy. A ty? Sama siebie znasz najlepiej.
Susan milczała.
- Chodźmy, już czas przyszykować się do bitwy. Najważniejsze, to nie stracić pewności, pamiętaj. Jeśli wiesz, co chcesz osiągnąć, wejdziesz na najwyższe szczyty.
Przeszli do swoich namiotów, gdzie nałożyli skórzane pancerze i zaopatrzyli się w broń. Na plecy Susan narzuciła szmaciany worek, do którego zapakowała opatrunki, trochę prowiantu i zbitkę zapasowej cięciwy. Obok przyczepiła kołczan ze strzałami. Przewiązała się pasem, do którego zamocowała bukłak z czystą wodą. Jej ekwipunek wydawał się jej ciążyć, choć była świadoma, że w momencie rozpoczęcia bitwy, nie będzie zwracała uwagi na jego wagę. Ochlapawszy twarz wodą przy studni, czekała na rozkazy przywódców. Czas niemiłosiernie przyspieszył, więc zanim się obejrzała, szła już razem z wojskami w kierunku pola. Przypomniała sobie słowa Mistrza Cypriana, który powtarzał, aby nigdy nie mówić, że nie można się czegoś doczekać, że z utęsknieniem wypatruje się końca złych spraw, lub nadejścia cudownych momentów. Czas płynie swoim - jedynie dla człowieka względnym - tempem i nie zamierza tego zmieniać. Jeśli wyczekujesz więc jakiegoś wydarzenia i odliczasz dni do jego rozpoczęcia, równie szybko, jak ono nadejdzie, prędko przeminie. Według Mistrza sekret polegał na zauważaniu chwili obecnej. I na tym właśnie skupiła się Susan. Obserwowała wysokie trawy poruszane wiatrem. Całe pole takiej roślinności przywodziło jej na myśl morze, po którego drugiej stronie stacjonowały już wojska Północnego Królestwa. Nie widziała ich wyraźnie, słyszała jedynie niespokojny szum setek ludzi, przez co pole bitwy tym bardziej zaczęło przypominać dla niej morze. Głównodowodzący wojskiem mówił coś do oddziałów. Susan pomijała mimo uszu jego pokrzepiające słowa. Serce biło jej tak szybko, jakby zaraz miało wyrwać się z opancerzonej piersi, a jelita skręcały się nieprzyjemnym, nerwowym węzłem. Z ulgą przyjęła jednak wiadomość, że ręce ani trochę się jej nie trzęsą. Będzie mogła walczyć. Przez grubą warstwę myśli przebił się do jej umysłu krzyk żołnierzy. Połączone siły Południowego i Wschodniego Królestwa uniosły jak jeden organizm swe bronie w górę, z setek piersi wydarły się dzikie okrzyki. Susan dała się ponieść tłumowi, zacisnąwszy mocniej dłoń na łuku, wyrzuciła ramię wysoko do nieba. Krzyknęła, dając upust zdenerwowaniu i niekończącemu się, wyczerpującemu wyczekiwaniu. Jej głos zlał się z innymi. Odruchowo, razem z towarzyszami, naciągnęła pierwsze pociski na cięciwę. Napięła łuk, wycelowała w oddziały wroga. Dodając pociskowi magicznego pędu wypuściła pierwszą strzałę. Nie widziała, gdzie poszybowała. Wyczuła jedynie, że dosięgnęła oddziałów wroga. Czy przebiła komuś gardło? Tego już mogła się tylko domyślać. Magowie towarzyszący jej oddziałom wznieśli nad wojownikami i łucznikami magiczną osłonę. Nie mogła ona wytrzymać całego starcia, było to pewne. Dawała jednak znaczną przewagę nad Stotańćzykami, którzy z racji kultury nie uznawali użytkowania magii. Susan zobaczyła lecący w jej kierunku grat strzał. Odruchowo schyliła się, lecz pociski roztrzaskały się o niewidzialną powłokę. Magiczna tarcza zaskrzyła, wśród żołnierzy dało się słyszeć pokrzepiające krzyki. Lucas znalazł się bliżej Susan.
- Nie masz się czego obawiać, magowie zapewniają nam ochronę. Skup się na swoim zadaniu.
- Łatwo mówić, kiedy od początku nauki wszyscy Mistrzowie wbijają mi do głowy, aby nie tracić czujności.
- Nie łudź się, że tak będzie wyglądała cała bitwa. Patrz! Wojownicy wyruszają.
Kilka setek opancerzonych w skórzane i blaszane pancerze rzuciło się z krzykiem w morze traw. Dzierżyli miecze, topory, lance, niektórzy zaopatrzyli się w tarcze, inni mieli do pasa przypięte sztylety.
- Strzelaj, zanim złączą się z wrogiem!
Susan posłusznie naciągnęła po raz kolejny cięciwę. Wypuściła jedną strzałę, potem następną - każdej dodawała magicznego pędu, aby pocisk pofrunął aż do oddziałów Północnego Królestwa. Cząstką Energii Duchowej, którą wysłała z kolejną strzałą, poczuła, że trafiła. Nie skupiała się na pulsującym wrażeniu, które dopadło jej skroni, wystrzeliwała zgodnie z rozkazem kolejne i następne pociski. Gdyby nie rękawiczki, w które zaopatrzyła się przed bitwą, jej palce ociekałyby teraz krwią. Pot spływał Susan po karku, ona jednak nie przestawała wysyłać strzał, dopóki nie przerwał jej krzyk głównodowodzącego.
- Wstrzymać ogień. Czekać na rozkazy! - zabrzmiał dudniący głos.
- Dobrze się spisałaś.
Lucas poklepał ją krzepiąco po ramieniu. Tu, z tyłu, bitwa wydawała się jednym wielkim chaosem. Tylko od czasu do czasu w powietrzu nad nimi rozbijały się o barierę pociski, jakby sprawdzając, czy magiczna tarcza wciąż utrzymuje się nad głowami łuczników. Mimo ochrony, Susan wciąż czuła się z tym nieswojo. Stała na pagórku, lecz z daleka nie mogła odróżnić poszczególnych wojowników. Widziała jedynie zbitą masę, słyszała stłumione okrzyki. Wstyd jej było przyznać się do tego, nawet przed samą sobą, ale odpowiadała jej taka bitwa - z daleka, bez widocznych trupów. Tylko to pulsujące w skroniach uczucie, gdy jej pociski nie chybiły. Nie dawało jej to spokoju.
- Szykować się do wymarszu w pole! Jednostki od trzeciej do piątej zostają, czekają na rozkazy. Pierwsza i druga, zaopatrzyć się w broń sieczną i razem ze mną, na pole! Mistrzyni Eberl poprowadzi oddział szósty na skrzydło, przekazuję jej nad wami dowodzenie. Każda jednostka ma zabrać ze sobą magów, tak samo, jak poprzednio wojownicy. Będą was osłaniać. NA PRZÓD!
- Chodź, Susan.
Lucas pociągnął dziewczynę za sobą w stronę reszty oddziału, który formował się już przy Mistrzyni Eberl. Łuczniczka nie sprzeciwiała się Mistrzowi. Jego silna, duża dłoń nie drgała, nie wydawał się być przestraszonym ani podnieconym walką. Zachowywał kojący spokój, mimo zmęczenia, które z każdym krokiem coraz wyraźniej rysowało się w jego postawie. Włosy miał w lekkim nieładzie, twarz była spocona, barki nieco opuszczone. Susan podziwiała jego postawę i w końcu zaczęła rozumieć, dlaczego nazywany był przez wielu młodym geniuszem. Nie chodziło jedynie o potencjał Energii Duchowej. Lucas potrafił odnaleźć się w każdej sytuacji, nieważne jakim była dla niego zaskoczeniem. Przedzierali się między częściowo udeptaną już trawą, wiatr rozwiewał im włosy i kazał mrużyć oczy. Lucas puścił dłoń Susan, wciąż jednak biegł obok niej. Dotarli na miejsce. Mistrzyni Eberl - młoda, rudowłosa łuczniczka - zaprowadziła ich zgodnie z rozkazami głównodowodzącego na bok pola bitwy, skąd mieli doskonały widok na całe starcie.
- Pierwszy rzut wykonać z paliwem.
Skinęła głową w kierunku magów.
- Drugi z zapalnikiem. Celować na prawo od wroga, odetniemy im drogę ucieczki.
- Mistrzyni!
- Melduj!
- Aby wykonać atak z cieczą konieczne będzie osłabienie bariery ochronnej.
Eberl przeczesała krótkie włosy palcami.
- Na długo?
- Kilka minut.
- Celujcie, a łucznicy niech wzmogą czujność. Osłońcie się czymś.
Magiczki zaczęły wypowiadać zaklęcie, przywołując kulę z płynem. Susan w tym czasie próbowała skupić się na drobnym choć zaklęciu obronnym.
- Jesteśmy schowani, nie powinni nas zauważyć - mruknął ktoś.
- Miejmy nadzieję - odpowiedzieli mu.
- Nie tracić czujności!
Kula ze świstem wystrzeliła w powietrze. Magiczki kierowały nią, w skupieniu zaciskając dłonie.
- Uwaga!
Ktoś krzyknął. Susan obejrzała się przez ramię. Godzony strzałą łucznik padł z głuchym odgłosem na ziemię. Zanim czarnowłosa spostrzegła się, kolejne pociski pędził ku niej. Jedynie dzięki instynktowi zdołała uformować prowizoryczną osłonę. Połyskujące groty wbiły się w tarczę, która po chwili rozprysnęła się na miliony mieniących się kawałeczków. Z wysiłku, pod wpływem siły odrzutu, Susan padła na ziemię. Obok niej krył się Lucas.
- Dziękuję - wybąkał nieco zbity z tropu. - Osłoniłaś mnie.
W odpowiedzi tylko skinęła głową.
- Zauważyli nas - meldował ktoś. - Wykorzystali słaby punkt bariery, kiedy wylatywała kula.
- Zmieniamy pozycję!
- Co z rannym?
- Opatrzcie go magicznie - zarządziła Eberl. - Macie minutę. Reszta za mną!
Mknęli między zaroślami, szukając dogodnego miejsca do strzału.
- Na mój znak wyślecie podpalone strzały, podaję współrzędne...
Ktoś rozłożył mapę na ziemi.
- Tylko trafić! Uważajcie na naszych. Cel... PAL!
Susan skupiła się, by pokierować pociskiem we wskazane miejsce. Nie mogła odpędzić od siebie wrażenia, że zużyła na ten manewr zbyt dużo Energii Duchowej. Nie ukrywała jednak, że sterowanie pociskiem obarczonym ładunkiem było o wiele trudniejsze. Poczuła, jak powoli opuszczają ją siły.
- Wracamy na pozycję!
Znów potruchtali do kryjówki, gdzie wcześniej zostawili rannego łucznika. Został on już opatrzony, rana zasklepiła się.
- Marcus, sprawdź, czy plan się powiódł.
Ciemnowłosy łucznik o lekkim wąsie wybiegł zza zarośli i, kryjąc się, udał się na zwiad. Susan w tym czasie padła na ziemię, możliwie najbliżej drzew. Wyjęła zza pasa manierkę, pociągnęła z niej łyk wody. Dopiero teraz poczuła ból napływający do jej ramion, głowy i palców. Odłożywszy butelkę, spojrzała na postrzępione rękawiczki.
- Inaczej niż na treningach, co? - zagadał do niej Lucas.
- Tak trochę.
Spróbowała się uśmiechnąć. Mistrz wyglądał teraz całkiem młodo. Skulony pod krzewem, łapczywie przykładający wargi do manierki, z pobrudzoną twarzą. Odrzucił gdzieś całkiem swój tytuł, wychodził z niego prawdziwy, szczery człowiek.
- Boję się, że to dopiero początek - wyznała Susan.
- Nie myśl o tym - poradził jej.
W tym czasie zdążył wrócić Marcus. Zaczął meldować:
- Ogień rozprzestrzenił się tylko w tym fragmencie.
Mówiąc, wskazywał miejsca na mapie.
- Dalej zdążyli go zagasić. Odcięliśmy im drogę, nasze oddziały naciskają na nich, ale obawiam się, żeby nie zostały okrążone...
- Już nie nasza robota, aby się o to bać. Dobrze się spisaliście. Teraz ruszamy w pole.
Eberl dzierżyła teraz w dłoniach dwie kusze pistoletowe, inni łucznicy zaczęli wyciągać zza pasków sztylety, szykując się do bliższego starcia.
- Patrzcie, biegnie posłaniec!
- Melduj!
Zasapana młoda dziewczyna poprosiła o łyk wody. Zaspokoiwszy pragnienie, przekazała informacje:
- Posiłki dołączyły już na pole bitwy. Wszystkich wypoczętych wysłano do walki bezpośredniej. Wszystkie oddziały łucznicze znajdujące się dotychczas w terenie mają ponownie zgromadzić się na wzgórzu i tam oczekiwać dalszych rozkazów.
- To wszystko? Możesz odejść.
Eberl zwróciła się do łuczników:
- Plany uległy zmianie. Wycofujemy się.
Susan spodziewała się, że odetchnie z ulgą na wzmiankę o wycofaniu się. Kiedy jednak posłaniec dodał, że nowo przybyli rzuceni zostali w wir walki... Była pewna, że Collin rusza teraz w kierunku najgroźniejszego starcia. Nie wątpiła, że sobie poradzi. Nawet przy bliższym kontakcie z wrogiem radził sobie doskonale na zajęciach. Mimo wszystko nie chciała zostawiać go samego. Eberl narzuciła tempo.
- Czasem mam wrażenie, że to wszystko jest jak puzzle. Bardzo się starasz, żeby je ułożyć, a nawet, jeśli brakuje tylko jednego kawałka, nie skończyłaś. Nieważne, że to tylko jeden element - satysfakcji nie będzie - powziął rozmowę Lucas.
Susan zacisnęła mocno usta, bijąc się z myślami. Mistrz miał całkowitą rację. Czarnowłosa spojrzała na pole bitwy. Dojrzawszy na nim dołączające posiłki, odbiła nieco w tamtą stronę, odłączając się od formacji.
- Co ty robisz, Susan? Chyba nie chcesz teraz odejść?
Złapał ją za rękę, przyciągając z powrotem do szyku. Łucznicy zaczęli szeptać.
- Co głupiego zamierzasz zrobić? - syknął jej do ucha.
- Jeszcze nie wiem.
- Dobry plan, nie ma co! - prychnął Lucas.
- Zastanawiam, po co ta cała zabawa - układanka. Widzę przez to, że marzenia są dla ludzi największą klatką.
- Jakie marzenia? Chciałaś wstąpić do wojska. Och, Susan... przecież możemy ci to ułatwić.
- Nie to.
- O czym ty mówisz?
- Sama jeszcze nie wiem. Jeśli mam już posługiwać się tą metaforą, to życie jest wyjątkowo skomplikowaną układanką, do której nie mam wzoru.
Złapał ją mocniej za ramię. Intensywnie wpatrując się w dziewczynę, starał się przemówić jej do rozumu. Prawie się przez to potknął.
- Ale jest podział na mądre i durne decyzje. Zastanów się, co możesz stracić. Taki potencjał nie może się zmarnować!
- Dziękuję za troskę.
Wyszarpnęła się z jego uścisku.
- Wiem, że ten puzzel pasuje do mojej układanki, ale... ja go nie chcę.
- Wariatka.
- Przepraszam.
- Pomyśl o mnie. Jeśli - ściszył głos - jeśli odłączysz się, będę miał kłopoty. Powiedzą: kogo przyprowadziłeś?
- Ucierpi twoja reputacja, co? To najcenniejsze, co masz?
- Susan...
Nie dokończył zdania, gdyż łuczniczka wyszarpnąwszy się z jego uścisku, wmieszała się w tłum dołączający do centrum walki.

***

W końcu dostali pozwolenie. Truchtali, zmierzając w kierunku hałasu. Gdzieś trzaskały płomienie, Veronica słyszała nawet wyodrębnione ludzkie krzyki. Czuła pod nogami drgania, gdy jej towarzysze wystukiwali wraz z nią równy rytm. Wojowniczka nie zastanawiała się jeszcze, co zrobi, gdy odnajdzie Susan. Nie będzie mogła jej zmusić do dezercji. Najpewniej będzie czuwać, by nic złego się jej nie stało. By choć raz dzięki niej ktoś nie ucierpiał.
- Za mną! - krzyknęła Mistrzyni, która dowodziła jednostką posiłkową.
Pokierowała kadetów do stacjonujących z tyłu oddziałów. Z początku Veronica nie chciała się sprzeciwiać. Kiedy jednak rzuciła okiem na roztaczający się ze wzgórza obraz bitwy, poczuła, jakby coś w jej wnętrzu pękło. Parzący jad wylewał się do jej wnętrzności, żądając wyładowania Energii. Ręce dziewczyny zaczęły się trząść. Nie traciła nad sobą kontroli, odczuwała jedynie wzmagającą się nienawiść, którą chciała koniecznie spożytkować. Nie czekając na rozkazy, zbiegła w dół zbocza. Rozłożyła szeroko ramiona, krótkie włosy mierzwił jej chłodny wiatr. Śmiała się szalenie, puszczając mimo uszu wołające ją krzyki Raphaela, który zaniechał ścigania jej. Rozpędziła się, lecz zanim zbiegła między walczących coś kującego uderzyło w jej podbrzusze, następnie ramię, bark i nogę. Potknęła się i upadła. Strzały, które - mimo częściowego pancerza - zdołały wtopić się w jej ciało, połamały się wskutek upadku. Wrzasnęła. Jej mięśnie przeszył okropny ból. Zaczęła się krztusić, splunęła gęstą krwią. Wciąż jednak miała ochotę śmiać się. Bieg, którego doświadczyła przed chwilą sprawił jej nieopisaną ulgę. Chciała więcej. Łaknęła więcej wolności. Szarpnęła za pocisk wystający z jej uda. Podniósłszy się z trudem, wyciągała z ciała kolejne groty, wrzeszcząc przy tym okropnie. Krew nie sączyła się z jej ran, ponieważ zastępowała ją cieknąca z miejsc obrażeń błękitna Energia, której dziewczyna była pełna. Niebieskie iskry wirowały wokół niej, drżały od jej śmiechu. Pozbywszy się prawie wszystkich strzał - na resztę nie zwracała już uwagi - przywołała miecz. Uniósłszy broń wysoko nad głowę, wtopiła się w wir walczących. Machała ostrzem niemal na oślep, siekając zbliżające się do niej ciała. Czuła, jak jej oczy stają się całe przesycone błękitem. Oddech jej zamarł, serce maksymalnie zwolniło. Żywiła się mocą. Słyszała za to dokładnie ostatnie uderzenia serc swoich przeciwników. Krzyczała, rozbryzgując ślinę i krew dookoła siebie. Gdzieś obok płonęły trawy. Kilku wojowników zamierzało podpalić wojowniczkę. Machali niebezpiecznie blisko niej rozżarzonymi pochodniami. Chwyciwszy rozpalone drewno, nie poczuła wcale bólu. Włożywszy w to minimum Energii, wepchnęła napastników w syczące płomienie. Jej blizny natychmiast się goiły. Ktoś natarł na nią od tyłu. Obróciła się i zaczęła uderzać w niego skumulowaną przy ostrzu mocą. Przebiwszy klatkę agresora, schowała miecz do pochwy. Spojrzała na swoje zbrukane krwią dłonie.
Czyżbym dopiero teraz robiła to, do czego zostałam stworzona?!”
Potarła rękoma twarz, przeczesała palcami białe włosy. Brudna od krwi, kierowana nienawiścią, mordowała kolejnych wojowników. Nikt nie stanowił dla niej większego wyzwania. Atakowali ją grupkami i pojedynczo - nikt nie potrafił jej zabić. Bawiło ją to, doprowadzało do szaleńczego śmiechu. Gdzieś w tłumie dostrzegła znajomą, korpulentną sylwetkę Poula. W pierwszym odruchu podbiegła do niego, rozpychając na boki stające jej na drodze ciała. Chłopak także ją zauważył - zbrukaną krwią, z podartym pancerzem, otoczoną niebieską poświatą, a co najbardziej go przeraziło, szczerzącą się w nienawistnym uśmiechu. Z przerażeniem wymalowanym na twarzy cofnął się o kilka kroków. Potknąwszy się o zwłoki, runął w dół. Veronica pochyliła się nad nim.
- Pamiętasz naszą pierwszą kripę w lochach?
Dźgnęła go czubkiem buta.
- Mówiłeś coś o krzyku ofiary...
Chłopak otwierał i zamykał usta, jakby chciał coś powiedzieć, nie mógł jednak wydobyć z siebie słowa.
- Chyba wiem, co miałeś na myśli. Ktoś musi mi za to zapłacić...
Otrząsnęła się po chwili, trzeźwiej spoglądając na korzącego się pod jej nogami chłopaka.
- Jesteś żałosny - rzuciła krótko, plując na leżącego - i słaby. Potwornie słaby.
Nie patrząc za siebie, odeszła od Poula, mając nadzieję, że widziała go po raz ostatni w swoim życiu. Spotkanie znajomej twarzy otrzeźwiło ją z otumaniającej nienawiści. Pośród bezładnej masy zaczęła rozpoznawać pojedynczych ludzi, patrzyła im w oczy, unikając ich powolnych ciosów. Wsłuchiwała się w owiewające ją oddechy i szum krwi wyciekający z zadanych przez nią ran. Coś jednak się zmieniło. Zupełnie zapomniała o swoim celu. Miała znaleźć Susan! Ile czasu minęło? Kwadrans? Dwie godziny? Nie miała pojęcia. Zaczęła gorączkowo rozglądać się na boki, wciąż walcząc z agresorami. Zaklęła.
- Susan!
Jak mogłam tak okropnie dać się ponieść żądzy mordu?
- Raphael!
Jak mogłam tak po prostu go zostawić?
- Patrick... - zawołała, lecz odgłosy bitwy łapczywie pożerały jej krzyki.
Obróciła się w idealnym momencie, by zobaczyć, jak wyróżniająca się z tłumu, wysoka sylwetka bez trudu mordowała całe grupki żołnierzy Południowego Królestwa. Nieznajomy odziany w długą, czarną pelerynę narzucony miał na głowę głęboki kaptur. Obracał się nadzwyczaj zwinnie, z gracją wbijając w przeciwników jednoręczne ostrze. Był piekielnie szybki. Obrócił na chwilę głowę w kierunku kadetki, zerkając na nią spod kaptura. Dziewczyna ruszyła ku niemu, przyjmując wyzwanie. Wyciągnęła miecz. Biegła, wymijając walczących. Zmęczenie powoli zaczęło dawać się jej we znaki. Starała się nie stracić z zasięgu wzroku smukłej czarnej postaci. W jednej chwili jednak nieznajomy zniknął gdzieś bezpowrotnie. Ktoś zaciągnął ją w wir walki. Siekała mieczem z mniejszym już zawzięciem, wciąż bezowocnie wypatrując w tłumie Susan. Kątem oka spostrzegła sylwetkę o ciemnych włosach, upadającą na ziemię bezwładnie niczym szmaciana lalka. Nie byłoby w tym nic dziwnego - wokół śmierć kosiła mnóstwo osób. Ta jednak upadała jakoś dziwnie znajomo. Veronica porzuciła dotychczasowego wroga, wykańczając go szybkim ciosem miecza. Podbiegła do sylwetki. Raphael leżał na ziemi, trzymając się rękoma za pierś. Dziewczyna rozejrzała się za napastnikiem. Nikt jednak nie szykował się do dobicia wojownika, choć Veronice wydawało się, że widziała oddalającą się niespiesznie postać w czarnej pelerynie. Zwróciła na nią uwagę, bo szła tym razem powolnym krokiem, jakby drwiąco, nie wdając się w żadne potyczki. Jej skupienie przeszło na rannego kolegę, który sycząc z bólu, zaciskał dłonie na rozszerzającej się plamie szkarłatu.
- Nie wierzę, że dałeś się tak urządzić, Raph...
- Nawet nie widziałem skurwiela. Nie wiem, skąd się pojawił.
- Pokaż mi to.
- Piecze kurewstwo...
- Nie podnoś się.
- Czemu nic nie mówisz? Jak to wygląda?
- T-to... nie bardzo... wyjdziesz z tego... nie jest źle...
- Czuję, że wszystko skończy się dobrze, Vera.
- Chciałabym w to wierzyć.
- Nawet, jeśli jestem nieskończenie naiwny, twierdząc tak... Chcę upajać się błędnym stwierdzeniem tak długo, jak to tylko możliwe. Gdy zapadnie ciemność trudno będzie udawać, że światło jest wieczne. Na zmartwienia zawsze przyjdzie czas. Teraz jeszcze mogę...
- Co ty pieprzysz? Nic nie zapadnie, Raphael. Wyjdziesz z tego!
Zrzuciła swój plecak na ziemię, rozcięła sprzączki i zawiązała prowizoryczną uprząż. Tak, jak uczyli ich na zajęciach, zrzuciła przyjaciela na plecy. Gdy szarpała jego ciałem, z kieszeni wojownika wypadł na ziemię zegarek, uderzająco podobny do tego, który Veronica dostała od Victora. Niewiele myśląc, zgarnęła go i schowała do swojego munduru. Następnie, z wielkim trudem, omijając wciąż walczących ludzi, zniosła Raphaela z pola bitwy. Niepokój o przyjaciela i adrenalina dodały jej siły, która w jednym momencie wyparowała z niej, gdy doczłapała się z chłopakiem na plecach do niewielkiego zagajnika. Tam ułożyła go na ziemi. Chłopak starał się nie okazywać bólu, jednak łzy cisnęły mu się do oczu i spływały po policzkach.
- Vera...
Dziewczyna uniosła dłonie nad ranę bruneta. Zaczęła przywoływać wszelkie pamiętane zaklęcia lecznicze, próbowała używać mocy Atriów, jednak nie mogła zasklepić ziejącej w jego ciele dziury.
- Myślisz, że zostaną mi wybaczone?
Veronica wciąż uciskała ranę przyjaciela.
- Co ty gadasz, Raph...
- Zabiłem kilka osób. Trzy... nie... cztery. Myślisz, że... myślisz...
- Nie podnoś się, odpoczywaj.
- Pić mi się chce.
- Zaraz ci coś znajdę, tylko zatamuję krwawienie.
- Może zawołać na pomoc?
- Zwariowałeś? Jeszcze zlecą się Stotańczcycy...
- Veronica...
- Cicho, nie chcę żadnych ckliwych przemówień.
- Nie chcę zostać upadłym...
- Nie żartuj sobie.
- Jeśli coś... jeśli...
- Raphael!
- Zakończysz to, prawda? Mogę na ciebie liczyć?
- Raphael! Pomóż mi, uciskaj tu.
- Zostaw...
- Głupi jesteś. Nie zamykaj oczu! Patrz na mnie, mów coś! Kurna, nigdy nie chciałeś się zamknąć, ciągle gadałeś, to teraz też coś mów! Mów, słyszysz mnie?
- Byłem tam tylko raz. Zawsze chciałem tam wrócić. Powietrze było tam całkiem inne, czułem to.
- Masz pas? Daj mi go! Tu zaciągnij, przytrzymaj.
- Zimowy las, jakby śpiący. I ten skrzypiący pod nogami, pierwszy śnieg, nieudeptany.
- Oddychaj, chłopie, oddychaj!
- Byłaś kiedyś w lesie zimową nocą? Tak daleko od ludzi, że zastanawiasz się, czy nie jesteś jedynym człowiekiem na ziemi. Gwiazdy lśnią wtedy bardziej intensywnie, nie zaślepiają je żadne światła. Nie są drobne, jak wczesną wiosną. Są ciężkie i tylko czekają, żeby spaść. Szkoda, że nie mogę tam wrócić.
- Raphael! Nie umrzesz tu, zabiorę cię do tego lasu, pojedziemy tam razem.
- Spotkamy się w lesie... Już w innym świecie.
- Nie zamykaj oczu, Raph! Nie możesz mi tego zrobić. Nie wytrzymam kolejnego razu, pęknę, rozumiesz? Serce mi pęknie. Oczy mnie swędzą, cholera. Widzisz? Nie mogę nawet zapłakać. Co to za życie? Mam ci tyle do powiedzenia, słyszysz? Nieśmiertelność to przekleństwo. Muszę ci tyle opowiedzieć, Raph, tyle opowiedzieć...

***

Nocą nawet najbardziej prawdziwe, znane rzeczy wydają się być obce i potencjalnie niebezpieczne. Wszystko staje się wypłowiałe, traci swój kolor na rzecz nieprzeniknionej ciemności. Z początku jest to zapadająca szarość, kiedy sądzi się, że można jeszcze odróżniać barwy, choć tak naprawdę wywołuje się je tylko ze swojej pamięci. Chwilę potem nic nie jest już takie, jak za dnia. Każdy skrawek okrywa ciemna płachta i to może być utrapieniem lub idealną okazją do wymknięcia się. Niekiedy uważa się, że uczynki czynione nocą są mniej nikczemne od tych sprawianych za dnia. Pod przykryciem bezgwiezdnego nieba - nocą można więcej. Modli się czasem, aby zmierzch zapadł szybciej, jakby położenie słońca miało zmienić fakt czynów. Ciemność, jakby od niechcenia zalewała otaczające ją, artretyczne, powykrzywiane drzewa, udeptaną trawę, nawet powietrze. Mrok zawsze zjawia się niby niechętnie, tak naprawdę z całą przyjemnością, delektując się niemocą ludzi, zagarnia najpierw ich otoczenie, potem dusze. Dusza człowieka żyje inaczej po ciemku. Nocą cierpi się intensywniej, tęskni bardziej, żałuje mocniej. Noc odziera z człowieka maskę i pozostawia o choć cząstkę prawdziwszym. Jakby mogły być usprawiedliwieniem - zmęczenie i brak dobrej widoczności. Nocą mogą dziać się rzeczy, o których za dnia nie chce się wspomnieć; nocą sprawują się też czyny, które człowiek chce wspominać wciąż na nowo. Dziwna to pora, nad ranem, gdy wszyscy śpią. Odruchowo, z przyzwoitości zachowuje się ciszę, gdy samemu nie można zmrużyć oka. Milczy ciało, sumienie krzyczy.
Veronica oderwała się w końcu od ciała Raphaela, które zaczęło już stygnąć. Zdała sobie sprawę, że zasnęła na kilka godzin. Choć, gdy zasypiała, wokół szalała wojna, skrajne wyczerpanie i smutek pozwoliły jej zasnąć.
Dlaczego nikt mnie nie zgładził we śnie?”
Uniósłszy głowę, rozejrzała się po polu bitwy. Pierwsza jej część dobiegła końca, zapadał zmrok żołnierze wycofali się do obozów, jakby nocą nie wypadało się bić. Bzdura. Nocą wszystko jest łatwiejsze. Choć pierwsze starcie mieli za sobą, wielu postanowiło nie wracać do obozowiska. Leżeli na polu, zasypiając. Niektórzy sprzeciwiali się temu, pojękując, szukając pomocy, inni - jak Raphael - pogodzili się z faktem, że noc oznacza czas snu. Veronica wciąż na nowo żałowała, że jest posiadaczką mocy Atriów. Potrafiła zabijać ludzi całymi gromadami, nie mogła pomóc umierającemu przyjacielowi. Najbardziej zaś gryzła ją myśl, że rany, które mu zadano, z łatwością zasklepiłyby się na niej samej - nieśmiertelnej. Ze złością zaczęła odkopywać ziemię, odgarniać ją, kaleczyć sobie palce, zdzierać skórę do krwi. Ta zaczynała odrastać niemal od razu. wyciągnęła z pochwy miecz, użyła go do odgarniania gleby. Mogła to zrobić, bo i tak ostrze było pozbawione Specullo.
Żadna profanacja - ot, kawał żelastwa ze skrzepłą krwią.”
Wykopawszy dół, złożyła w nim śpiącego przyjaciela, lecz nie miała odwagi go zakopać. Wiedziała, że za kilka godzin zlecą się tu ghule oraz wygłodniałe wilki, lub kruki będą szukać pożywienia, lecz nie sądziła, aby ziemia mogła uchronić przedni nimi Raphaela. Zrobiła to bardziej dla siebie. Gdyby choć okruch spadł na niego, pękłoby jej serce. Chciała zapłakać, pragnęła, aby z jej brudnych dłoni lała się krew i sączył ból, lecz nie czuła nic, poza dziwnym swędzeniem na duszy i nadchodzącym mrokiem. Po pobojowisku pałętali się magowie, szukając jeszcze żywych, próbując im pomóc. Zabierano całe rzesze rannych, dając im nadzieję i kolejną noc życia. Zmęczona dziewczyna ułożyła się obok przyjaciela w grobie, zamknęła oczy, czekając, aż ktoś pogrzebie ją żywcem. Choć to pewnie też by przeżyła, nie pozwoliłaby sobie umrzeć - podświadomie. Nie pozwoliłaby sobie cierpieć. Kiedyś chciała byś silniejsza, pozbyć się słabości, by móc chronić siebie i bliskich. Teraz zrozumiała, że czasem to słabości czynią człowieka potężnym. Ktoś bez słabych stron, jest w istocie najkruchszy. Coś, co osobę spowalnia, zadaje jej ból, jest jej niezbędne, jakby szczęście nie było naturalnym dla człowieka stanem. Ale nie! To bycie niepokonanym nie jest człowiecze. Chyba, że nie jest się człowiekiem.
- A kim? - wyszeptała w mrok. - Kim, Raphael?
Ułożyła się wygodniej w grobie, ale śmierć nie decydowała się jej odwiedzić. Ona lubi wpadać niezapowiedziana i nieproszona. Inaczej to dla niej żadna frajda. Nie istnieje człowiek bez wad, a nawet gdyby, to brak słabości byłby jego największym utrapieniem. Człowiek potrzebuje być słabym. Kiedy otworzyła oczy, było już całkiem ciemno. Równie dobrze mogłaby wciąż spać. I tak by wolała, lecz organizm zadecydował, że nie zniesie więcej odpoczynku, nie da rady udźwignąć kolejnych niespokojnych godzin, miraży ludzi, których już nie ma. Medycy odeszli już z tymi, którym dało się pomóc, lecz w pobliżu wciąż rozlegał się jednostajny jęk. Początkowo Veronica sądziła, że to wiatr biadoli nad morzem krwi, potem jednak zaczęła rozróżniać poszczególne, niewyraźne słowa. Jak automat, podniosła się, wyszła z dołu i doczołgała do źródła hałasu. Niemal by je minęła. Wiele pokonanych dogorywało. Lecz mężczyzna chwycił ją za kostkę.
- Zaa.... Zabi... - wycharczał, zanosząc się krwistym kaszlem.
Nie miał nóg, w jego brzuchu widniała ziejąca pustką dziura. Leżał w tym miejscu od dłuższego czasu. Musiał być nieprzytomny, gdy medycy zabierali rannych, lub uznali go za nie do odratowania. Co się dziwić? Na takiego właśnie wyglądał. Veronica nachyliła się, by sprawdzić, czy może pomóc nieznajomemu. Obejrzawszy dokładniej jego rany, stwierdziła, że nie przeżyłby nawet transportu do punktu sanitarnego. Lecz czy miał konać tu? Na umazanej brunatną krwią, zadeptanej trawie, wśród innych trupów? W ciemności, zapomnieniu? Czy może na progu życia i śmierci jest już wszystko obojętnie? Na pewno nie! Wtedy wszystko liczy się bardziej, tak samo, jak droższe są ostatnie krople wody, przeciekające przez palce, finalne ziarenka piasku w klepsydrze. Przy trupach zaczęły zbierać się zgarbione sylwetki ghuli. Dziewczyna nie mogła pozwolić, aby mężczyznę zaczęły pożerać żywcem, nawet, jeśli jego egzystencja nie miała być długa.
- Zab...
- Chcesz, żeby cię stąd zabrać. Dokąd? Tam jest kilka drzew, mogę cię tam przenieść...
Nieznajomy mocno chwycił dłoń Veronicy. Żylasta, brudna ręka zacisnęła się na drobnych palcach dziewczyny. Wpatrywał się z uporem, jakby wwiercał się wzrokiem w wojowniczkę.
- Zabij mnie - wysyczał.
Veronica nie mogła odpowiedzieć. Mężczyzna wciąż ściskał jej dłoń, wbijał paznokcie w skórę. Przyłożyła więc wolną rękę do jego czoła, zasłaniając mu oczy, i posłała w jego ciało iskry mocy. Po chwili uścisk zelżał.
- Kto ci to zrobił?
Spojrzała na miejsce, w którym powinny być nogi mężczyzny.
- Niewykluczone, że ja.
Znów ogarnęło ją uczucie, że nie potrafi nic więcej, niż niszczyć i zabijać. Jest o to proszona, czyni to nawet nieumyślnie. Nie może za to ochronić przyjaciół przed śmiercią, ani uratować umierającego człowieka. Wyciągnęła z kieszeni zegarek, który znalazła przy Raphaelu. Skąd on się tam wziął? Przecież oddała go Victorowi w budynku Departamentu Rozwoju. Czyżby... Może po prostu zgubił go w wirze walki? Może nie był to t e n zegarek? Nie. Nie mogło być mowie o pomyłce, wgniecenia na blaszkach były identyczne z tymi, które zadała Veronica na Kinimodo, zdobienia były takie same. Trzęsącymi się rękoma otworzyła wieczko. Z wnętrza wyleciała zwinięta karteczka, upadła u jej stóp. Schyliła się i podniosła papier. Coś było na nim napisane.

Nie wiesz wszystkiego, moja droga. Będzie tylko gorzej. Jeśli nie chcesz śmierci kolejnych, przyjdź tam, gdzie wszystko się zaczęło. Będę czekać do świtu.

V.

Ogarnęła ją furia. Więc to on. Niekontrolowany wybuch mocy odruchowo spalił na popiół karteczkę zaciskaną w jej dłoni. Jeszcze raz spojrzała na zegarek. W środku także był mocno poobijany, jednak, ku zdziwieniu dziewczyny, wskazówki powoli sunęły w przeciwną stronę. Gdy zniszczyła go na wyspie, upewniła się, że funkcje przedmiotu bezpowrotnie zatrzymały się. Na wewnętrznej stronie blaszki zostały wyryte krzywe litery: "Czas żyje". Cisnęła zegarek na ziemię. O mało go nie zgniotła, lecz w porę opamiętała się. Prawdopodobnie był to jedyny dowód na to, że to Victor mógł zamordować Raphaela. Ponownie schowała więc przedmiot do kieszeni, nie chcąc na niego patrzeć. Veronica porzuciła zwłoki przyjaciela.
I tak mu już nie pomogę.”
Bała się na niego spojrzeć ten ostatni raz. Potruchtała więc do obozu, nie obracając się nawet na chwilę. Ogromny ciężar, który kumulował się nad dziewczyną już od dłuższego czasu, spadł niczym lawina. Niby w transie podążyła do stacjonujących wojsk. Nie udała się jednak w poszukiwaniu Susan, nie miała czasu, by upewnić się, czy Patrick przeżył pierwszy dzień bitwy. Aby ich chronić musiała zadusić kłopoty w zarodku. Podkradła się do zagrody z końmi. Zwierząt pilnował przysypiający na stojąco mężczyzna z lekką nadwagą. Ze znużeniem wymalowanym na twarzy opierał się o ogrodzenie, w nawyku gładząc głowę, na której więcej było już łysiny niż włosów. Aby odciągnąć uwagę strażnika, Veronica rzuciła kamieniem w przeciwnym kierunku do tego, z którego nadchodziła. Kiedy mężczyzna odszedł kilka kroków, aby zbadać źródło hałasu, zaszła go od tyłu i ogłuszyła uderzeniem trzonka miecza.
- Przepraszam - wyszeptała, gdy upadał na ziemię niczym kłoda.
Pozostawiwszy mężczyznę tak jak upadł, zabrała się za siodłanie jednego ze zwierząt. Bez problemu uporała się z zajęciem, działając jak najprędzej, pod osłoną mroku. Wsiadając na zwierzę, nie zabierała ze sobą nic, oprócz zegarka i miecza. Każda komórka ciała wojowniczki buntowała się, gdy odjeżdżała w kierunku stolicy. Tak bardzo chciała spotkać się z Susan i wszystko jej wytłumaczyć. Czuła potrzebę sprawdzenia, czy wszystko u niej dobrze, czy Patrick jest cały... Zacisnąwszy mocno powieki, ponagliła konia do cwału. Miała nadzieję, że zdąży znacznie oddalić się od obozu, zanim dopadanie ją chęć zawrócenia. W oczach czuła dziwny piasek, podobnie w sercu. Czego były to okruchy? Stłuczonego lustra w gabinecie Dowódcy? Nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Kiedy przed oczami stanęły jej obrazy katowanych przez nią dziś ludzi, z gwałtownym wdechem uniosła powieki. Na jej zdenerwowanie zareagował koń. Zaczął wierzgać, niespokojnie ruszać głową, rozrzucając ciemną grzywę na boki. Veronica spadła. Uderzając o ziemię, boleśnie natrafiła przedramieniem na kamień. Zaklęła. Leżała tak przez chwilę, wpatrując się w zarysy gałęzi tworzących baldachim nad jej głową. Ból w górnej kończynie powoli mijał. Energi Duchowa Atria znakomicie radziła sobie z raną, jakakolwiek by ona nie była. Czy właśnie złamała sobie rękę, czy było to zwykłe obtarcie? Nie obchodziło ją to. Kiedy po pulsującym bólu pozostało jedynie wspomnienie i lekki skurcz mięśni, Veronica podniosła się. Dobrze wytresowany wierzchowiec nie uciekł daleko. Skubał trawę kilkanaście metrów od niej. Poczłapała do konia, z uwagą rozglądając się na boki. Powyginane drzewa, napuszone krzewy przywodziły jej na myśl niemych strażników, obserwatorów. Niemal czekała, aż przemówią, oskarżą ją i wypomną krew na rękach. Lecz drzewa nie musiały prawić jej morałów. Ich kształty zaczęły zmieniać się dla Very w kończyny zasłaniające skazane na śmierć ciało, krzewy stawały się kulącymi się na ziemi zwłokami, lekki szum stanowił w jej głowie odgłos krwi i krzyki z pola bitwy. Obserwując tę nagłą przemianę lasu, dziewczyna poczuła się osaczona. Wizja nie mogła zejść z jej oczu. Odganiała ją, zagłuszała innymi wspomnieniami - bez skutku. Uznając, że nie może uciec od koszmaru, wskoczyła na poddenerwowanego napiętą atmosferą konia i pogoniła go przed siebie.
Wierzchowca puściła wolno już przy bramie do miasta. Wśród zgliszczy czaiło się wiele upadłych, któryś z nich mógłby zaatakować pozostawione same sobie zwierzę. A czemuż było winne? Obróciła go głową na północ i lekko uderzyła. Miała nadzieję, że koń nie zawrócił i nie poszedł jej śladem. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Veronica miała dużo czasu. Szła więc środkiem drogi, wsłuchując się w odgłosy martwego Anuki.
Jak to możliwe, by wymarło tak niegdyś duże i wspaniałe miasto... w tak krótkim czasie? Ciekawe, czy jeszcze kiedykolwiek zamieszkają tu ludzie?”
Rozpoznawała pojedyncze uliczki. Znalazła kawiarnię, do której kiedyś udała się wraz z Susan. Pokłóciły się wtedy, choć Veronica nie mogła sobie nawet przypomnieć, co było powodem sporu.
Och, Susan, jak mogłam cię tak zostawić...”
Przyspieszyła kroku, powtarzając sobie, że to, co robi, ma zapewnić łuczniczce bezpieczeństwo. Przypomniała sobie treść liściku, który znalazła przy Raphaelu. Zaklęła na samo wspomnienie starannie kreślonego, znajomego stylu pisma.
- Victor - wycedziła z nienawiścią.
Ufała mu, traktowała go jak brata, nigdy nie podejrzewałaby go o spisek. Minęła Departament Rozwoju. To nie tu mieli się spotkać. Była pewna, że Mistrzowi chodziło o inne miejsce. Był typem intelektualisty, nadzwyczaj sprytny. Pisząc "Tam, gdzie wszystko się zaczęło" mógł mieć na myśli miejsce, gdzie powstawały sztuczne dusze Atriów, lub - co bardziej prawdopodobne - wielką salę na uniwersytecie, gdzie Veronica po raz pierwszy dowiedziała się o istnieniu magii, innego świata i... o dzieciach piekła. Przeszła nad gruzami niegdyś majestatycznego budynku. Dotarła na miejsce. Pachniało tu starym drewnem i pyłem. Na sklepieniu wielkiej sali widniały niegdyś tysiące sztucznych gwiazd. Po ataku, kiedy wielka kula mocy spadła na uniwersytet, sufit zapadł się, rozbijając kruche sklepienie. Tym razem nad uniwersytetem lśniły prawdziwe, niezliczone gwiazdy.
- Pięknie tu, prawda?
Victor siedział, rozparty w fotelu, który stanowił kiedyś tron Dowódcy. Mistrz musiał wykopać go spod gruzów. Uplasował się na nim wygodnie, opierając kostkę na kolanie, łokcie zaś położył na drewnianych podpórkach. Patrzył na kroczącą przez salę dziewczynę z góry, lecz nie mógł ukryć zadowolenia z ponownego spotkania jej.
- Ten sufit pasuje bardziej niż sztuczne gwiazdy, nie sądzisz?
- Szczególnie, jeśli trzeba było za niego zapłacić śmiercią tylu niewinnych osób.
Puścił jej uwagę mimo uszu.
- Podejdź bliżej, moja droga.
Victor był w swoim żywiole. Z nieco uniesionym podbródkiem, oprószonym kilkudniowym zarostem wyglądał swobodnie, jakby uważał, że znajduje się w jedynym słusznym dla siebie miejscu i w końcu zrzucił maskę. Nieco przydługawe, ciemnobrązowe włosy zaczesane były w nieładzie. Bystre, ciemne oczy patrzyły uważnie spod krzaczastych brwi, a pod nosem utrzymywał się wciąż cwany uśmiech. Na zwyczajową szatę Mistrza Przybocznego - czarną, bez rękawów - narzucona została długa, ciemna peleryna z kapturem. Materiał spływał swobodnie na ziemię, oplątując się wokół fotela obitego jasnobrązową skórą. Umięśnione prawe ramię mężczyzny, niedbale oparte o podłokietnik owinięte było starannie wytatuowanym smokiem.
- Znasz to powiedzenie, że każdy ma w sobie trochę zła? Bzdura! Ludzie z natury są dobrzy. To, co dopuszczasz do siebie, kształtuje cię. Ale z Atriami jest inaczej. W was... w tobie rzeczywiście czyha ukryte zło.
- Zauważyłam.
- Mylisz się. Nie wiesz wszystkiego. Kiedy uzyskano pierwsze pozytywne wyniki w eksperymentach, poddawano Atriów różnym próbom. Sprawdzaliśmy ich wytrzymałość fizyczną, psychiczną... Ale sama wiesz, że nigdy nie dano nam ukończyć badań.
- Na całe szczęście.
- Na twoim miejscu nie był bym tego taki pewien. Bo widzisz, eksperymenty wciąż trwają.
Przez chwilę wojowniczka milczała. Potem zaczęła przechadzać się po gruzach uniwersytetu, kopiąc co mniejsze kamienie. Przestała, gdy zamiast na gruz, jej stopa natrafiła na odłamek kości. Zadrżała.
- Wciąż chcecie stworzyć armię, o to ci chodzi?
Victor zaśmiał się cicho. Jego chichot rozniósł się echem po okolicy.
- Niezupełnie, moja droga.
- Nie nazywaj mnie tak.
- Więc jak? Skoro rzeczywiście jesteś nam droga... obiekcie sto szesnasty.
Veronica skoczyła w jego kierunku. Odbiła się jednak od niewidzialnej bariery magicznej. Upadła, boleśnie uderzając o posadzkę. Na chwilę odebrało jej oddech, w głowie jej szumiało. Czuła, jakby zaraz miała stracić przytomność, świat wokół niej wirował.
- Zapiszę to w notatkach: Nazwanie "obiektem" wywołuje silnie agresywne reakcje. Czy może po prostu prawda w oczy kole? Jak sądzisz?
- Victor! - wycedziła z nienawiścią, podnosząc się.
- Według naszych danych twoje zachowania postępują lawinowo. Im więcej agresji uwalniasz, tym więcej jest w tobie nienawiści do tejże właśnie przemocy. Takie błędne koło. Nie wszyscy tak mają - dodał po chwili zadumy.
- Co ty pieprzysz?
- Do momentu, kiedy byłaś na uniwersytecie, łatwo było ciebie obserwować. Jako Mistrz Przyboczny miałem wgląd do wszystkich danych, nic trudnego. Jeszcze wcześniej, w świecie Aliudów, wysyłaliśmy szpiegów. Aliudzi są tacy naiwni! Zapytasz, co potem? Odpowiedź znajduje się w twojej kieszeni.
- Zegarek...
Wyjęła przedmiot z szaty. Wbiła w niego wzrok, nadal słuchając Victora, który rozparł się wygodniej w fotelu.
- Nie, nie mieliście zdrajcy w grupie. Przyznaję, że moim zamiarem było zabicie całej waszej ekipy. Niebezpieczne wyjątki. Nieznane aspekty Energii Duchowej. W tym celu wysłałem skrytobójców. Ale kilku naukowców uważało, że należy wznowić na nich badania.
- O czym mówisz?
- Nie podzielili się tajemnicą? Niemożliwe! Przypomnij sobie! Dlaczego bliźniaczki zawsze trzymały się razem? Bo ich Energia miała zdolność do sumowania się. Moc Lii nigdy nie była stała, nie potrafiliśmy ocenić, jakiej powinna być specjalizacji. Podobne zawirowania były u Davetha. Widzisz, moja droga, eksperymentowaliśmy nie tylko na gametach. Późniejsze badania pozwoliły nam na ingerencję w rozwinięty już organizm...
- Przecież te próby kończyły się fiaskiem.
- Tylko na początku, tylko na początku... Niektórzy byli zdania, że takie babranie w Energii jest zbyt niebezpieczne. Jakby stworzenie sztucznej duszy-hybrydy nie było! Postanowiliśmy pozbyć się...
- Po to ta cała wyprawa do świata Aliudów?
- Dokładnie.
Podparł głowę ręką.
- Oprócz Lii wzięliśmy Jonasa, żeby nie zaczął później węszyć. Bliźniaczki ze swoim defektem. Clara i ty jako Atriowie, Patrick, bo też stanowiłby zagrożenie rozdmuchania całej sprawy... Castor był problemem sam w sobie. Ot, niewygodny kadet, a Nick? Pierwszy lepszy uczeń dla zatuszowania nieco sprawy...
- Zamordowaliście go tylko dla przykrywki?
- A ty w imię czego zabiłaś dziesiątki żołnierzy na polu? Nie rozśmieszaj mnie, na pewno nie dla sprawiedliwości czy wolności. Zrobiłaś to dla własnej satysfakcji!
Veronica upadła na kolana. Podparła się dłońmi, uderzyła czołem o posadzkę. Zaczęła się trząść.
- Pamiętasz pewnie, że swego czasu opowiedziałem ci legendy. Dokładnie trzy. Prosiłem, abyś je zapamiętała. Każda z nich miała morał.
Dziewczyna uniosła twarz ku rozmówcy. Victor kontynuował.
- Pierwsza mówiła o opuszczonej wiosce, w której wędrowny handlarz, zamiast mieszkańców, znalazł lustro. Wiesz dobrze, że szukałaś sposobu na przywrócenie Specullo. Znalazłaś coś innego, nie bagatelizuj tego, moja droga. Niech pierwotne intencje nie zaślepią cię na faktyczny stan sprawy.
Dziewczyna milczała.
- Druga opowieść mówiła o łuczniczce, która zmuszona była zabić swojego ukochanego, by uchronić miasto przed napaścią... pamiętasz? Chodziło o liczenie dusz. Pewnie jesteś wściekła z powodu ilości cierpienia, jaką przyniosły prowadzone przez nas eksperymenty, pewnie obwiniasz się za mnogie morderstwa ze swojej strony... Zestaw to z tym, co razem możemy osiągnąć! Jak wiele możemy razem zdołać zrobić. Światy stoją przed nami otworem.
Veronica nie poruszyła się.
- Ostatnia legenda także zawierała morał. Bardzo ważny, swoją drogą. Bohater opowieści – młody wojownik – zawahał się w chwili zabijania upadłego, co poskutkowało jego śmiercią. Pamiętaj, że zwątpienie, wahanie zabija. Musisz się zdecydować raz, po czyjej jesteś stronie i teraz jest na to chwila. Ach, Veronico... moja droga. Czasem żałuję, że sam nie jestem Atriem. Chciałbym mieć takie możliwości jak ty. Chciałbym...
- Ufałam ci - załkała.
- Na tym polegał plan.
Dłoń wojowniczki powędrowała do rękojeści miecza. Zebrawszy sobie Energię, skoczyła ponownie do bariery, uderzając w nią ostrzem. Wspomogła atak niebieskimi iskrami. Usłyszała głuche trzaśnięcie, bariera zachwiała się, lecz pozostała na swoim miejscu. Miecz złamał się, upadł kilka metrów od wojowniczki. Spróbowała obejść przeszkodę dookoła. Za każdym razem natrafiała na niewidzialną ścianę. Victor wstał, niby od niechcenia podszedł do magicznej klatki, którą ograniczona była dziewczyna.
- Możesz uderzać ile chcesz. To mocne runy.
- Wypuść mnie!
- Co wtedy zrobisz? Ha?
- Zabiję cię! Własnoręcznie, uduszę!
- Brawo, brawo!
- Zabiłeś Nicka, Raphaela, przez ciebie zginęła Caroline... Sofii...
- Polemizowałbym. Ale wstań, moja droga, nie ma co rozpaczać! I tak nie możesz zapłakać, sprawdziliśmy to. To oraz kilka innych ważnych szczegółów z fizjologii Atriów. Po ludziach odziedziczyliście uczucia... niestety. Wasza psychika jest mocno skażona słabością ludzką, nie nadąża za mocą ciała. A ciało... O! Za moc obraliście co najlepsze z upadłych. Powiedz mi, jak można zabić upadłego? Czemu nie odpowiadasz, przecież wiesz... Dziecko piekła można zamordować tylko w jeden sposób: przez przebicie jego serca. Wtedy odsyła się je tam, skąd przyszło.
Veronica podczołgała się do złamanego kawałka miecza.
- Zauważyłaś na pewno, że nic nie jest w stanie cię zranić. Wszelkie skaleczenia natychmiast się goją. Przysypana gruzami, z podciętym gardłem - przeżyjesz. Kiedy toniesz, reaktywuje się twoja moc. Będziesz żyła tak długo, aż nie zostanie uszkodzone twoje serce...
Dziewczyna uniosła odłamek ostrza na wysokość piersi. Zdarła resztki skórzanego pancerza, bez słowa wycelowała fragment miecza w serce. Krzyknęła.
- Nie słuchasz mnie, moja droga, nie uważasz. Daj mi dokończyć, a zrozumiesz.
Ręce jakby odmówiły jej posłuszeństwa, nie była w stanie ruszyć bronią ani o centymetr bliżej skóry.
- To nie jest kwestia połączenia z odmieńcem lub zwyczajnym upadłym, sprawdziliśmy to. Wszyscy Atriowie przejawiają taki odruch, ale dziękuję, że mogłem upewnić się także co do ciebie. Dzięki naszym badaniom poznajemy też obyczaje upadłych i, kto wie, może kiedyś pozbędziemy się ich raz na zawsze! Czy to nie spaniałe, że przyczynisz się do czegoś tak znakomitego i szlachetnego?
Veronica wciąż siłowała się z ostrzem. W końcu, zrezygnowana, rzuciła je za siebie.
- Bardzo dobrze, nie ma co tracić sił.
Victor przechadzał się dookoła niewidzialnej klatki.
- Czy widziałaś kiedyś, aby upadły popełnił samobójstwo? Ja też nie. Mimo wszystko to kiedyś byli ludzie, muszą przedstawiać jakiś poziom inteligencji. Dlaczego więc, odczuwając okropny poziom cierpienia, nie targną się nigdy na własne życie, tylko zadają ból innym? Powinnaś wiedzieć.
Przed oczami wojowniczki pojawiły się obrazy z bitwy. Przypomniała sobie, jak biegła w dół zbocza z mieczem w dłoni, jak później siekała ostrzem na oślep, godząc atakujących ją ludzi, jak szukała ukojenia...
- Tak samo, jak organizm ratuje Atria przed śmiercią, gdy tonie, gdy krwawi, tak samo nie pozwala mu umrzeć z własnej ręki. Ot, takie przystosowanie do walki. Tak samo jak upadłego może zabić tylko inne stworzenie. Twoje silne ciało jest przystosowane najbardziej do ochrony przed własnym słabym umysłem, Veronico!
- Więc zabij mnie, dlaczego mnie męczysz?
- To... byłoby za proste.
Cmoknął z niezadowoleniem.
- Ale mogę zaproponować ci układ.
- To jak zawarcie paktu z diabłem.
- O czorcie możesz powiedzieć mi więcej niż ktokolwiek inny, Veronico. Posłuchaj chociaż - zachęcił.
Splunęła pod nogi.
- Wiem, że nie ma sensu prosić cię o pomoc w walce. Trudno, przekonałem innych Atriów. Ale musimy dokończyć badania nad jedną możliwością, która mogłaby...
Tym razem to Veronica zaczęła się śmiać. Uniosła twarz do nieba, odrzuciła ramiona w tył i zaniosła się donośnym śmiechem pozbawionym krzty radości.
- Nie rozśmieszaj mnie, mój drogi - powiedziała z przekąsem. - Nie sądzisz chyba, że na to przystanę. A jeśli nie, to co? Zabijesz mnie? Grozisz śmiercią osobie, która przed chwilą próbowała się zabić?
Mistrz spochmurniał.
- Nie masz już nikogo, na kim ci zależy? - zapytał poważnym tonem.
- Tylko spróbuj...
- To co? Zabijesz mnie? Chciałbym zobaczyć, jak przechodzisz przez tę barierę. Wiesz, możesz oddać mi zegarek, niepotrzebnie tak mocno ściskasz go w dłoni, jeszcze go uszkodzisz. Co wtedy położę przy zwłokach Patricka?
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Dziewczyna wyraźnie dojrzała, jak kąciki ust Victora unoszą się ku górze, odsłaniając białe zęby. Chwilę później chmura dymu wzniosła się w powietrze, zasłaniając widok. Niebłękitne iskry już krążyły wokół wojowniczki. Z jej Energii formowały się granatowe, niemal czarne kule mocy, które, pęczniejąc, powodowały pojawianie się pęknięć na barierze. Rozlegały się trzaski, klatka pękała jak cienka pokrywa lodu.
- Zamorduję cię!
Tym razem bariera nie stawiała najmniejszego oporu Veronice. Przebiła się przez nią, rozsadzając wokół miliony lśniących odłamków. Dopadła do Victora, z krzykiem rzuciła się na zaskoczonego Mistrza. Zacisnęła mu dłonie na szyi, odepchnęła w tył. Ciało mężczyzny bezwładnie upadło na fotel przywódcy. Kończyny Mistrza drgały lekko.
- Zamorduję cię!
Na twarzy Victora rysowało się prawdziwe zaskoczenie. Przerażenie jednak z każdą sekundą ustępowało miejsca kpinie i żywemu zainteresowaniu.
Podskoczył, odbijając się od siedzenia. Błyskawicznie wyciągnął z pochwy półtora ręczny miecz zakończony, zamiast trzonem, ostrym szpikulcem. Mężczyzna obiegł dziewczynę dookoła, przystanął na środku sali, tyłem do niej. Gdy zamachnął się zakrzywioną bronią, zakładając ją na barki, gwałtownym ruchem odpędził resztę kurzu.
- Nie lekceważ mnie. Nie byle kto zostaje wybrany na Mistrza Przybocznego.
- Victor - wycedziła.
- Gdy tylko skończy się wojna... Jestem przyszłym Dowódcą, Vera! Jestem silniejszy od naszego staruszka!
- Co z Dowódcą Północnego Królestwa? Jego też zamordujesz?
- Kto ci powiedział, że stoję po ich stronie? To prymitywi! Mówiłem ci, że jestem po stronie postępu!
- Ty i grupa naukowców czekacie tylko na rozstrzygnięcie bitwy. Ale bardziej korzystna będzie dla was wygrana Stotańczyków...
- Wspieramy ich, wysyłając im Atriów. Co nie zmienia faktu, że nie będą rządzić długo. Mam dość życia w cieniu.
- Przyzwyczaj się, Victor! W piekle jest ciemno!
Podbiegła do mężczyzny, formując w dłoniach drąg zbudowany z czarnych cząsteczek Energii. W tym celu wydłużyła i zaostrzyła wiele wirujących pocisków. Nigdy wcześniej nie próbowała tej techniki. Zaatakowała stojącego tyłem wroga. On jednak z łatwością zrobił unik. Podskoczył, okręcił się i próbował zajść kadetkę od boku. Okręcał mieczem, używając obu jego ostrzy.
- Cudownie! Tylko kilka razy widziałem formę ostateczną, szkoda tylko, że ciebie też będę musiał się pozbyć.
- Przyjrzyj się i zapamiętaj, bo tym cię zamorduję!
Odbiła jego atak. Odskoczywszy do tyłu, przetransformowała drąg Energii z kilka kul magicznych, które wysłała w kierunku Mistrza. On jednak, okręcając swoją broń niczym młynem, odbijał pociski. Veronica przywołała kolejną porcję Energii.
- Badając Atriów, zauważyliśmy jeden słaby punkt... - zaczął.
Dziewczyna nie słuchała go. Ciskając błyskawice w kierunku przeciwnika, obserwowała, jak lawiruje między gruzami. Był nadzwyczaj szybki. W pewnym momencie trafiła tuż przy jego nodze, osmalając mu pelerynę, raniąc mężczyznę w łydkę. Nie dał poznać po sobie bólu.
- Walcz! I tak mnie nie przekonasz!
- Jak chcesz mnie zabić, skoro wiem o tobie więcej, niż ty sama?
- Zamorduję cię, choćbym miała przy tym zginąć!
Momentalnie pojawił się tuż przy niej, wykorzystując brak skupienia, godził Veronicę w brzuch. Krótsze ostrze wędrowało już do góry ciała, w kierunku klatki piersiowej, lecz kadetka odepchnęła napastnika nagłym wybuchem iskier, które wyłoniły się spod posadzki, rozrywając resztki podłogi, jeżąc kolcami w groźnej bliskości od wroga. Victor odskoczył, potoczył się po posadzce, zatrzymał się, gdy uderzył o resztki ściany.
- Pomszczę ich - wydukała Veronica. - Nicka, Raphaela, Caroline, Sofii...
Wymieniając, podchodziła do Victora. Gdy próbował się podnieść, wysłała w jego kierunku kulę mocy. Pokierowała nią nieco nad Mistrza, uderzając we fragment stropu. Mężczyzna nie zdołał uciec przed zsypującymi mu się na niego gruzami.
- Przez ciebie zginął tu Isoshi!
Victor próbował wyswobodzić przygniecioną przez kamień nogę. Jego magiczna osłona zdążyła osłonić resztę ciała przed zgnieceniem.
- Nie możesz mnie zabić.
Podeszła do niego, uklękła. Przyłożyła otoczoną skwierczącą Energią dłoń do jego gardła.
- A ty mogłeś zabić ich wszystkich?!
- Czy wiesz, co się właśnie z tobą dzieje? Czujesz to, Veronica?
Dziewczyna w pierwszym odruchu złości chciała uśmiercić Victora, potem jednak uderzyło ją silne uczucie pochodzące z jej wnętrza. Znała tę emocję zbyt dobrze. Czuła się, jakby stała za ścianą, podczas, gdy ktoś podejmował decyzje. Ktoś pociągał za sznurki... Zupełnie jak, gdy traciła nad sobą kontrolę. Zakręciło się jej w głowie. Odsunąwszy się od Victora, zadrżała.
- Co się dzieje?!
Mistrz zaśmiał się krótko.
- Mówiłem, nie chciałaś słuchać! Myślałaś, że skończyła się walka o kontrolę, co? Ale nie! Energia Duchowa jest jak żywe stworzenie. Gdy jest zdrowa żyje z organizmem w symbiozie. U Atriów... jest inaczej. Ach, gdybyś mogła widzieć teraz swoją twarz!
- Co mi zrobiłeś?
Chwyciła się za nadgarstek, przyglądając się uformowanej w dłoni kuli mocy. Była inna niż wszystkie, które stworzyła do tej pory – czarna, splątana z wielu długich nitek mocy, niejednolita, z wypustkami.
- Nie boisz się, że zyskałaś kontrolę tylko po to, aby ją stracić? Twoje życie to nieustanna walka dwojakiej natury. Czasem zwycięża człowieczeństwo, innym razem triumfuje część bestialska. Zwycięża ta, którą karmisz.
- C-co...
- Jeśli pozwolisz sobie na odrobinę więcej, stracisz kontrolę. Nie wiem, czy to odwracalne. Właśnie to chciałem przy twojej pomocy sprawdzić. Zabij mnie, a się dowiemy.
Zaczął się śmiać, lecz przerwał mu dławiący kaszel.
- Nie ma się co śmiać! Zdechniesz!
Znów przyłożyła dłoń do jego szyi, tym razem mniej pewnie.
- Czego się nie robi dla WIĘKSZEGO DOBRA! Naukowcy pewnie zbiorą odpowiednie dane, wszystko wyliczą. Wyświadczysz mi przysługę, a sama staniesz się już nie tykającą bombą, ale chodzącym wybuchem. Wiesz, co zrobisz najpewniej w pierwszej kolejności, nie mogąc odzyskać kontroli? Będziesz szukała więcej ofiar. A wiesz, gdzie jest teraz najlepsza okazja, by poszaleć? Zebrali się, jakby specjalnie dla ciebie! Na co czekasz, hę?! Zabij mnie, przecież chcesz się zemścić! Wyświadczysz nam przysługę – powtórzył. - Nie będziemy musieli tak długo czekać na rezultat wojny. Zakończysz ją w mgnieniu oka.
Dziewczyna opuściła ramię. Upadła na podłogę, płatki Energii zaczęły dematerializować się z sykiem.
Tam jest Susan i Patrick.”
- W końcu zrozumiałaś!
- Victor - przerwała mu. - Wiesz, dlaczego istnieją dzieci piekła? Czemu wciąż uciekają z otchłani, szukając ukojenia? Na tym polega ich pokuta. Przecież łatwiej byłoby im nie istnieć. Czasem unicestwienie nie jest najwyższą karą. Więc żyj sobie z tą krwią na rękach. Może jeszcze teraz jej nie widzisz, ale gdy zastygnie, zacznie cię uwierać. Wierz mi. A jeśli wydostaniesz się kiedyś spod tych gruzów i spróbujesz podnieść rękę na kogokolwiek z moich bliskich, znajdę sposób, by nie pozostał po tobie żaden ślad.
Rzuciła mu pod nogi zgnieciony w pięści zegarek kieszonkowy.
Wstała i, powłócząc nogami pokierowała się do wyjścia. Przy wyłamanych drzwiach dogonił ją nerwowy śmiech Victora.
- Tak po prostu mnie zostawiasz?
- A co mam zrobić?
- Nie chcesz pokazać swojej ostatecznej formy? Och, jaki jestem jej ciekawy. Co z twoją zemstą? Jak pomścisz przyjaciół?
- Stul pysk.
- Wybaczasz mi?
- Sam mówiłeś, że Atriowie łączą w sobie silne ciało i słaby umysł. Mój nie jest na tyle miłosierny, wybacz - krzyknęła przez ramię sarkastycznie.
- Ależ nic się nie stało. Spotkamy się jeszcze, może wtedy...
Odeszła pospiesznie. Jak najdalej, nie widziała, dokąd szła, zaczęła biec na oślep. Byle nie dać się sprowokować. Krzyczała, oddychała ciężko.
Zaczynało świtać. Wstawał nowy dzień.
Wiem, że dam radę. Wiem, że zniosę do wszystko. Ale... co z tego? Życie to nie klaser kolekcjonera trudnych chwil. Nikt mi nie daje odznaki za przeżyte tragedie. Owszem, doświadczenie, wytrzymałość - to wszystko mam. Ale co z tego? Nie chcę mieć doświadczenia straty, jeśli mogłabym żyć w spokoju. Nie chcę być mądrzejsza o kolejne wydarzenia, jeśli oznacza to cierpienie. Co z tego, że je zniosę? Co z tego, że wytrzymam? Jeśli ja nie chcę sprawdzać, jaka silna się okażę. Chcę być słaba. Żyć w szczęśliwości nie znając potrzeby umacniania się. Ja tylko chcę...”

Rozdział 32

Veronica nie próbowała zatrzymać Victora. Siedziała wciąż w bezruchu na zimnej posadzce, wśród porozrzucanych w nieładzie dokumentów i opadającego ze ścian pyłu. Nie zważała na odłamki szkła raniące jej ciało. Wiedziała, że skaleczenia prędko zamienią się w blizny. Wiedziała już, skąd wzięła się jej zbliżona do nieśmiertelności moc. Trwała, patrząc w nicość kilka chwil, może wiele godzin – nie wiedziała. Straciła poczucie czasu i kolejny raz w niedługim czasie kompletnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie znalazła sposobu na przywrócenie Specullo, zastanawiała się nawet, czy szukając prawy, postąpiła słusznie.
Może lepiej byłoby nic nie wiedzieć?”
Siedziała tak długo, aż tupiące wściekle kroki dotarły na sam dół budynku. Dziewczyna nie wiedziała nawet, dokąd i w jaki sposób ulotnił się Mistrz Przyboczny. Przybyłym oświadczyła, że od początku przebywała w budynku sama. Nie wspomniała o spotkaniu Mistrza, nie powiedziała ani słowa o tym, że była z nią pustka, którą Victor zasiał w jej sztucznie wyhodowanej duszy. Dziwne, jak ciężka może okazać się prawda, wypowiedziana przez zaledwie kilka słów, jak wiele może wypełnić nicość.
- Vera?
- Doznała wstrząsu, zajmiemy się nią w bazie.
- Jakiego wstrząsu, o czym pieprzysz?
- Nie widzisz śladu wybuchu? Musiała znaleźć się za blisko huku.
- Veronica?
- Jakbyś kiedykolwiek znał się na medycynie.
Patrick potrząsnął ramionami dziewczyny. Ocknęła się z zamyślania, spojrzała w orzechowe oczy przyjaciela.
- Co ty tutaj robisz? - zapytała, nadając wypowiedzi sztucznie gniewny ton.
Nie chciała patrzeć przyjacielowi w twarz.
Ktoś taki jak ja? Potwór? H y b r y d a?”
- Nie ma żadnego wstrząsu, głupcy.
- Po co ich przyprowadziłeś? Na egzekucję dezertera?
Podniosła się ciężko.
- Pamiętaj, że sam też nim jesteś.
- Witaj, Ridney - odezwał się jeden z mężczyzn. - Kadet... Patrick dotarł do nas i poinformował o tym, że omyłkowo odłączyliście się od wojska podczas burzy. Chcemy eskortować was do schronu.
- Ale...
- Nic nie wiemy o żadnej dezercji.
Mrugnął do niej porozumiewawczo jeden z mężczyzn.
- Cennym ptakom na sucho uchodzi chwilowa ucieczka z klatki? - zapytała z przekąsem. - O to właśnie chodzi?
- O ile do niej wrócą - pokiwał gniewnie głową.
Na zewnątrz czekały na nich konie. W sumie do eskorty byłej dezerterki przeznaczono dwójkę dorosłych mistrzów - wojownika i magiczkę, a także Patricka, który miał doprowadzić ich na miejsce. W czwórkę jechali przez opustoszałe ulice, zmagając się z myślami i porywczym wiatrem. Oba te zjawiska targały podróżnymi w różne zakątki umysłu i miasta.
- Co tam znalazłaś, Vera?
Patrick odważył się odezwać, gdy oddalili się już o kilka przecznic od budynku Departamentu Rozwoju. Mówił szeptem, bo nie chciał wzbudzać podejrzliwości mistrzów. Veronica natomiast słyszała go doskonale, ponieważ jechali na jednym koniu.
- Pytasz, bo masz dość niezręcznej ciszy?
- Nie. Ja...
- Więc wsłuchaj się w wiatr. Coś się zbliża, nie czujesz tego?
Chłopak zmarszczył brwi. Nie zdążył odpowiedzieć, gdy z dachu spadł na ziemię duży, ciemny przedmiot. Z początku wyglądał na stertę szmat, lecz wichura szybko rozwiała pył. Przed podróżnymi stała wielka bestia o łysej głowie i jednym oku, łypiącym na jeźdźców w grymasie bynajmniej inteligentnym.
- Tartalo - wyszeptała magiczka.
- Zostawcie to nam - dodał wojownik. - Nie jest groźny, choć żywi się wszystkim, co się rusza. Wystarczy go dobrze nastraszyć, by odszedł, skąd przybył.
Veronica wpatrywała się w monstrum jak zahipnotyzowana. Zanim jeszcze koń zatrzymał się, zeskoczyła z jego grzbietu. Lądując, zachwiała się. Nie zważając na ostrzegawcze krzyki eskortujących ją mistrzów, pozwoliła ponieść się mocy. Nienawidziła swoich umiejętności bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Pozwoliła niebieskim iskrom wybuchnąć w całej okazałości, choć było to całkowicie niepotrzebne. Z dachów zaczęły sypać się dachówki, gdzieś obok pękła szyba w oknie. Veronica utworzyła wielką kulę mocy, którą dosłownie zmiotła potwora z ziemi. Monstrum nie zdążyło nawet zawyć. Wiatr niemal natychmiast rozwiał pył i rzucił w przestrzeń krzyk Patricka. Chłopak podbiegł do koleżanki, by złapać ją, gdy upadała bezwładnie na ziemię.
- Co ty do cholery robisz?
- Masz mnie za głupią i słusznie. Naiwna... - powiedziała, zamykając już oczy.
- Nie musiałaś tego robić! - krzyknął do niej.
Veronica nie słuchała już. Ułożono ją na grzbiecie konia, pozwolono Patrickowi prowadzić wierzchowca. Szatyn zbliżył twarz do oblicza wojowniczki, gdy usłyszał, jak przyjaciółka szepcze jego imię.
- "Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie".
Wyjechali z miasta. Veronica zapadła w niespokojny sen. Nie widziała więc, jak ponury widok opuszczonego miasta zmienił się z jednym krokiem w rozległe krajobrazy nadchodzącej wiosny. Za sobą zostawili nawiedzone miasto okolone wysokim murem. Szczyty górskich drzew iglastych wciąż przyprószone były śniegiem. Puch jednak stawał się coraz cięższy, silny wiatr zwalał go na ziemię z nieprzyjemnym dźwiękiem. Na drodze zalegały połamane gałęzie, ścieląc ścieżkę gałązkami. W cichnącej pod wieczór wichurze milkły ptaki. Wygrywana przez nie, co zachód słońca, zimowa piosenka nie zabrzmiała. Schowały się przed przybyciem wiosny, chłodne zwierzęce oddechy, szukając gdzieś indziej wytchnienia od zimna, lub gnając w nieznane w ratunku własnej skóry. Natura czuć miała to, co się zdarzy i gdyby człowiek umiał z niej czytać, zawróciłby konia, zamiast gnać ku nieuniknionej potyczce.

***

Cała piątka łuczników była wyczerpana po kolejnym biegu z przeszkodami. Ostatnimi czasy każdy trening wieńczył właśnie taki morderczy wyścig z obciążeniem. Susan przeszła na drugi koniec sali treningowej, bliżej wyjścia. Doszła do drzwi prowadzących do magazynku, mechanicznym ruchem, który miał odwzorowywać jej nadąsanie, rzuciła pod półki plecaki pełen ekwipunku. Swój oraz podała podobny, należący do Collina. Kiedy wracała na salę, przez otwarte drzwi, na korytarzu, mignęła jej twarz Veronicy. Była pewna, że zauważyła koleżankę, bo choć dziewczyna, którą widziała miała krótkie, białe włosy, z pewnością posiadała rysy jej przyjaciółki. Wybiegła na korytarz. Nie zdążyła nawet nabrać powietrza w płuca, by zawołać wojowniczkę, gdy ta wraz z eskortą zniknęła za zakrętem, a z sali rozległ się krzyk Mistrza Lucasa. Zrezygnowana dziewczyna wróciła na salę. Dołączyła do reszty kadetów. W jej oczach wciąż jednak jawił się błysk podekscytowania, co nie uszło uwadze Mistrza.
- Co tam zobaczyłaś, Clutterly? Nadzieję dla swoich koślawych umiejętności?
- Nie... To moja przyjaciółka wróciła po długich miesiącach misji...
- Cokolwiek to było: stoisko z darmowym żarciem, czy łuk, który automatycznie strzela... Nie opuścisz sali, dopóki ci na to nie pozwolę.
- Przecież skończyliśmy zajęcia - wtrącił się Collin. - To zbiórka końcowa...
- Nie dla was - oburzył się Lucas. - Ysabel, Mortiz, Julian - wymienił starszych kadetów - odmaszerować!
Łucznicy pośpiesznie odłożyli swoje plecaki, niemal wybiegając z sali. Chcieli jak najszybciej rozpocząć wolne popołudnie, prędko zjeść obiad, lub po prostu uniknąć wybuchu furii Lucasa.
- Wasza dwójka zawita tu dłużej. Mądralo...
Wskazał na Collina.
- Leć do magazynku po wasze torby.
- Ale Mistrzu... - sprzeciwiła się Susan. - Proszę chociaż mnie wysłuchać!
Lucas niechętnie zamilkł, a właściwie zamknął ledwo uchylone usta, z których miała wydobyć się reprymenda w kierunku łuczniczki. Uniósł równe brwi lekko w górę, za nimi powędrował jeden z kącików warg. Uśmiech ten nie emanował złośliwością, jak jego postawa przed chwilą, ale dodawał jego właścicielowi nieopisanej pewności siebie.
- Wybroń się, Susan - zwrócił się do niej wyjątkowo po imieniu. - Jeśli powiesz coś mądrego, nie pobiegniesz.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Wyprostowawszy się, zaczęła tłumaczyć.
- Mistrzu! Mojej najlepszej przyjaciółki nie widziałam od kilku miesięcy. Ale to nie tylko sprawa znajomości, czuję, że stało się coś złego... Nie, ja to wiem! Potrzebuje mojej pomocy i muszę ją zaoferować, tak jak ona kiedyś pomogła mi.
Lucas badał jej twarz czujnym spojrzeniem, przez które dziewczyna nie mogła odgadnąć jego myśli. Wciąż jednak skupiała się na uśmieszku, który - może nie ma pierwszy rzut oka - wydał się mimo wszystko życzliwy.
- Możesz zacząć biec - powiedział, nie odrywając wzroku od oblicza czarnowłosej, które z sekundy na sekundę, po usłyszeniu wyroku coraz to bardziej posępniało.
W milczeniu sięgnęła po przyniesiony przez Collina ciężki plecak, zarzuciła go sobie na plecy.
- Nie ty - zaśmiał się mężczyzna.
Wciąż chichocząc, podszedł bliżej do łuczniczki, zdjął z jej ramienia pasek torby. Ujął ekwipunek w jedną dłoń, jakby ważył kilka gramów i rzucił go pod nogi Collina.
- Twój przyjaciel pobiegnie pełne okrążenie za lekceważenie mojego stanowiska. Dojdź tam, gdzie ja i to w takim tempie, a będziesz mógł kwestionować moje decyzje - wylewał jad na chłopaka. - A że czasem tak się zdarza, że towarzysz jest niezdolny do drogi i potrzebuje pomocy... Trzeba mu ofiarować pomocną dłoń, prawda?
Kątem oka zerknął na Susan.
- Nie o tym teraz dyskutujemy? Właśnie dlatego twój przyjaciel, Conny, przeniesie twój plecak za Ciebie.
- Collin – poprawił go.
- Możesz zacząć swój mały maraton, Conny – puścił uwagę mimo uszu. - Masz w końcu przed sobą dobre kilka kilometrów tuneli, przeszkód i miłe kilogramy na plecach.
Chłopak nic nie odpowiedział. Zebrał ekwipunek, ulokował go, najwygodniej jak mógł, na ramionach. Skrzywił się przy tym.
- Nie chcę tego - wyszeptała Susan. - Nie chcę, aby ktoś odpowiadał za moje błędy - dodała po chwili, głośniej i pewniej.
Podeszła przy tym do łucznika, wyciągając rękę po jedną z toreb.
- Daj, Collin. Pobiegniemy razem. Veronica poczeka.
- Nie takie jest moje polecenie. Kadet odbywa ćwiczenie pod tytułem pomoc bliźniemu nie za twoje błędy, a swoją ignorancję. Pozwól mu więc biec w spokoju. Ale skoro mówisz, że koleżanka poczeka, mam dla ciebie specjalne zadanie.
Collin ruszył wgłąb korytarzy, wypełnionych hologramowymi przeszkodami.
- W tych torbach są kamienie, Collin - rzuciła za nim czarnowłosa. - Wyrzuć po drodze ten posrany pomysł nadętego buca!
Chłopak, zanim zniknął za zakrętem, zdążył się jeszcze obrócić przez ramię i błysnąć zębami w uśmiechu. Początkowo dziewczyna bała się obrócić w stronę Mistrza, którego właśnie specjalnie obraziła. Nigdy wcześniej nie dopuściła się takiego aktu. Mogła za to zostać wyrzucona z grupy. Na pewno poniesie karę. Nie dopuszczą ją do walki. Nie musiała się obracać. Lucas stanął przed nią z rękoma na biodrach. Był wyprostowany, górował wzrostem nad czarnowłosą łuczniczką. Nic nie mówił przez przerażająco długą chwilę. Potem zaczął się śmiać. Susan wciąż nie patrzyła mu w oczy, choć korciło ją, by upewnić się, jakich emocji powinna spodziewać się po tym chichocie.
- Oj, Susan. Ratuję ci dupę, gdy dopuszczasz się ataku na jakiegoś kadeta i funduję zajęcia indywidualne zamiast kary, a ty tak się do mnie odzywasz?
- Pobiegnę, Mistrzu. Wezmę dwa plecaki, jak Collin i wyrobię okrążenie...
- Nie chcę, abyś gdziekolwiek biegła, spójrz na mnie.
Łuczniczka uniosła twarz ku górze. Oddychała szybko, ze zmęczenia i obawy, którą starała się maskować. Lucas dostrzegł najwyraźniej jej błysk w niebieskich oczach Susan.
- Dlaczego masz mnie za wroga?
Uśmiechnął się.
- To znaczy, że mogę...
- Nie sądź, że tak po prostu cię puszczę.
- Przepraszam, Mistrzu.
Wbiła wzrok w podłogę.
- Nie powinnam...
- Zapomnę o sprawie i zwolnię cię z najbliższego biegu, jeśli zdołasz pokonać mnie w strzelaniu.
- To niemożliwe!
- Dobry początek, Susan. Pewność siebie to podstawa.
- Nie mam szans... Przecież to oczywiste! Co, jak już przegram?
Lucas uśmiechnął się.
- Opowiesz mi o swoim przeczuciu, że stało się coś złego. Chyba wiem o tym więcej, niż ci się wydaje...
Nie dokończywszy myśli, mężczyzna oddalił się. Przygotował tarcze, wybrał kilka strzał. Przyszykowawszy ekwipunek, gestem dłoni przywołał do siebie Susan.
- Kobiety mają pierwszeństwo.
Uśmiechnął się, podając jej pociski. Susan zważyła w dłoni swój łuk. Uplasowała się na linii, przyjęła pozycję strzelca, po czym zaczęła mierzyć do celu.
- Pamiętaj, co mówiłem - szepnął Lucas. - Pewność siebie i skupienie są najważniejsze.
- Jak mam się skupić, jeśli ktoś wciąż patrzy mi na ręce i dodatkowo wygaduje głupoty tuż nad uchem?
- Jesteś bardo zdenerwowana.
- Owszem.
Opuściła w końcu łuk, przestając mierzyć do tarczy.
- To aż takie dziwne?
- Myślałem, że doceniasz swoje umiejętności. Chcesz w końcu dostać się w szeregi wojska.
- Jak mam wygrać z kimś, o kim mówią „młody geniusz”?
Pokręciła głową, wzburzając krótkie, czarne włosy.
- Jestem realistką.
- Jesteś ambitna. A ambitni ludzie muszą wygrywać.
- Nie da się cały czas wygrywać i dziś...
- Jestem szczerze zaskoczony, że poddajesz się bez walki.
- Wcale tego nie robię.
- Czyżby? Wiem, jak bardzo nienawidzisz przegrywać, ale nie wiem, czy wynika to tylko z upartego charakteru, czy stoi za tym coś jeszcze...
Susan nie odpowiedziała.
- No? Czy może chcesz, abym strzelił pierwszy?
- Proszę bardzo.
Nie okazała ulgi, z którą zeszła z toru. Lucas chwycił swój łuk, pewnie podniósł go wysoko, naciągając strzałę na cięciwę. Wymierzył, wziął wdech, mięśnie jego twarzy stężały.
- Ojciec - odezwała się Susan w momencie, gdy mężczyzna wypuszczał strzałę. Pocisk powędrował kilka centymetrów od środka.
- To niesprawiedliwe! - zaśmiał się nerwowo.
- To przez ojca... - wyrzuciła z siebie. - Przez niego zawsze muszę być najlepsza.
- Może dzięki niemu?
- Nie rozumiesz, Mistrzu. On zawsze...
- Mów mi Lucas. Nie jestem aż tak stary.
- Niech będzie, Lucas - urwała.
- Masz rację, nie mam pojęcia, jakie są twoje stosunki z ojcem, ale znałem kiedyś podobny przypadek i wierz mi, że mimo krzywd jakie potrafi wyrządzić zbyt ambitny rodzic... To on jest jednym z elementów, które prowadzą do sukcesu.
- Czy ty...
- Twoja kolej.
Dziewczyna pokręciła barkami kilka razy w przód, następnie w tył, jakby ta krótka rozgrzewka miała dodać jej otuchy. Stanęła na początku toru, na wprost tarczy. Gdy nakładała strzałę na cięciwę, była pewna, że przy samym wystrzale także usłyszy rozpraszający głos Mistrza. Niemniej, nic takiego nie miało miejsca. Nie zmienia to faktu, że sam strach przed utratą skupienia nie pozwolił Susan skoncentrować się dostatecznie, aby wycelować w sam środek. Lotki jej pocisku widoczne były więc bliżej idealnego celu niż strzała Lucasa, wciąż nie dosięgały jednak samego środka.
Susan przypomniała sobie zakład, który kiedyś podjęła z Collinem. Miała napisać za niego pracę domową, jeśli strzeliłby lepiej niż ona. Tak się stało. Natomiast w tej chwili Collin wyduszał z siebie ostatnie poty tylko dlatego, że chciał jej pomóc, ona natomiast nie potrafiła nawet skupić się ostatecznie, by wygrać z Mistrzem.
- Masz jeszcze jedną szansę. Odwrócę się i nie będę patrzył, abyś strzeliła najlepiej, jak potrafisz...
- Jakby to twoja obecność mnie rozpraszała, Mistrzu - prychnęła.
Mimo jej docinki, Lucas obrócił się na pięcie i odszedł do panelu kontrolnego, aby zobaczyć, jak radzi sobie Collin. Susan nie traciła czasu. Odetchnęła głęboko kilka razy, by następnie wypuścić strzałę. Odległość od środka ponownie wynosiła tyle samo - za dużo, by wygrać, za mało, by całkowicie odebrać nadzieję.
- Jeśli trafię w sam środek - zaczął, powróciwszy do wnęk strzeleckich - wygram.
Susan przełknęła ślinę.
- Już za późno, by cokolwiek zmienić - rzuciła, niby od niechcenia. - Tym razem nie będę się wtrącać...
Nie zdążyła dokończyć zdania, zanim Lucas wystrzelił pocisk, trafiając idealnie w centrum tarczy.
- Nie rozproszyłaś mnie wzmianką o ojcu ani tym, że patrzyłaś mi na ręce. Spudłowałem specjalnie, abyś się bardziej starała, choć widzę, że coś, lub k t o ś, zaprząta twoje myśli... Mnie nic nie rozprasza, bo jestem przygotowany na wszystko. Pytanie brzmi, czy ty jesteś przygotowana, by po gongu oznaczającym koniec obiadu przyjść do mojego gabinetu i opowiedzieć mi, co cię martwi?
- A mam wybór?
Lucas uśmiechnął się. Dokładnie, gdy rozbrzmiewał jego śmiech, na salę z powrotem wybiegł Collin. Rzucił na ziemię oba plecaki. Jedna z toreb otworzyła się i z hukiem wyleciały z niej kamienie.
- Nie potrzebuję taryfy ulgowej - wysapał wściekle Collin prosto w twarz Mistrza. - Dałbym radę nawet z trzema plecakami, wypełnionymi twoimi gównianymi obietnicami.
- To nie jest zły pomysł, możemy się kiedyś o tym przekonać.
- Dlaczego nie puściłeś Susan? Miała pójść, jeśli pobiegnę. Oto jestem i to z fantastycznym czasem, więc na co jeszcze czekasz?
- Czy przez te kilka kilometrów układałeś w głowie ripostę, czy może zbierałeś się na odwagę, aby odezwać się do mnie per ty?
Collin rzucił okiem na tarczę, w której środku widniała strzała wygranego.
- Szlachetnie... Wyzwać własną uczennicę na pojedynek, w którym nie ma szans, Mistrzu - tytuł dodał po chwili zwłoki, jakby od niechcenia.
- Koniec na dziś - wtrąciła się Susan.
Nie mówiąc ani słowa więcej, wyszła. Collin podążył za nią, mierząc złowrogim spojrzeniem Lucasa.
- Co to miało być?
- Obrona twoich interesów - odpowiedział jej łucznik, gdy znaleźli się już poza salą.
Stanęła jak wryta na środku korytarza.
- Nazwałeś mnie beztalenciem.
- Nie nakręcaj się... Stwierdziłem, że nie miałaś szans z n i m. Sama mówiłaś, że jesteś realistką.
- Dziękuję za wsparcie i ciepłe słowa, na które zawsze mogę od ciebie liczyć.
- Nie ma za co, to była przyjemna przebieżka.
Chłopak skierował się do łaźni.
- Collin... Nie chcę się z tobą kłócić. Wyzwał mnie na pojedynek, co miałam zrobić?
- Olać to. Bawi się moim kosztem, a to chyba nie mieści się w granicach jego kompetencji. Mówiłem, że się uwziął.
- Może tobie nie zależy tak bardzo, aby dostać się do armii, ale mi tak. Nie chcę wylecieć z grupy tylko dlatego, że pokłócę się z prowadzącym.
- Nie miałaś przypadkiem znaleźć Veronicy? Czy tak dobrze rozmawiało ci się z Lucasem, że zapomniałaś, po co ten cały maraton i pojedynek?
- Collin - Susan położyła rękę na ramieniu kolegi. - To...
- Nie gniewam się, ale lepiej mnie nie ściskaj z wielkiej wdzięczności, jaką do mnie czujesz, bo jestem okropnie spocony.
- Czuję - zaśmiała się.
- Spotkajmy się na obiedzie. Może później gdzieś się przejdziemy - rzucił łucznik, znikając w drzwiach łaźni.
- Na obiedzie... świetnie - mruknęła do siebie, przypominając sobie o planach na popołudnie.
Collin zniknął już za drzwiami, a ona sama szła w kierunku dormitoriów wojowników, gdzie spodziewała się zastać Veronicę. Stanęła przed pomieszczeniem, zastanawiając się, co powie niewidzianej od tak dawna przyjaciółce.
Od czego zacząć? Jak powiedzieć jej o swoich obawach? Jak Veronica zareaguje, gdy usłyszy, że Philip został przez nią uderzony?”
Uśmiechnęła się do siebie. To był dla Susan trudny czas rozstania, teraz jednak była rad, że znów może odnaleźć wsparcie w przyjaciółce. Z tymi myślami, nacisnęła na klamkę. Poczuła, że jakaś siła, pcha drzwi w jej stronę na tyle gwałtownie, że sama nie musiała przyciągać ich do siebie, aby uchylić wejście. Ktoś wychodził z pokoju. Veronica. Susan stanęła tuż przed nią - zmęczoną, z innymi włosami i zmienionym kolorem oczu. Uśmiech prędko zszedł z twarzy Susan i wiedziała już, że jej obawy potwierdziły się. Nie chodziło wcale o powierzchowne zmiany w aparycji dziewczyny. Zmieniła się jej dusza.
- Vera... - wydusiła z siebie, widząc jej mroczną twarz bez wyrazu.
Została zmierzona chłodnym spojrzeniem i całkiem zignorowana. Chciała zaproponować wsparcie, została jednak wyminięta przez wojowniczkę, która odeszła bez słowa. Susan zawołała za nią. Stała jak wryta, nie mogąc zmusić się, by ruszyć za przyjaciółką.


***

Plan był prosty, a to najprostsze plany bywają często najbardziej ryzykowne. Finn i Rita uplasowali wygodniej ciężką beczki pełną trunku na chwiejącym się wozie. Korzystając z chwili przerwy, dziewczyna otarła krople potu wstępujące na jej czoło. Z każdym następnym krokiem czuła, jak napięte mięśnie zaczynają drgać, wołają o wytchnienie, a wilgotna koszula zaczyna przylegać do ciała, odbierając komfort ruchów i zapachu.
- Już niedaleko - zapewniał ją chłopak, który także wyciskał z siebie siódme poty.
- Sądzę, że na złość wybrali lokację na wzgórku.
- Myślisz, że nie będą nic podejrzewać?
- Mam szczerą nadzieję, że okażą się na tyle głupi...
Finn zaśmiał się gorzko, z trudem łapiąc oddech.
W końcu dotarli pod sam namiot, gdzie pociągnęli za specjalny sznurek, do którego przymocowany był dzwonek.
Usłyszeli charakterystyczny, metaliczny dźwięk, lecz z początku nikt nie kwapił się, aby wyjść im naprzeciw. Z wnętrza namiotu wydobywały się głośne rozmowy, na ziemi, w ciemności rysowała się cienka linia światła. Dopiero po nieznośnie długiej chwili oczekiwania, poły namiotu odchyliły się, ukazując na krótką chwilę jego wnętrze. Zaraz potem pomieszczenie zostało zasłonięte przez masywną, barczystą sylwetkę mężczyzny. Stotańczyk zlustrował wzrokiem najpierw przybyszów, potem przywieziony przez nich towar.
- Co to ma być? - zapytał z akcentem.
- Mieliśmy dostarczyć tu dwie beczki piwa.
Mężczyzna przyjrzał się podejrzliwym wzrokiem Finnowi.
- Nie wyglądasz mi na staruszka Aloise.
- Mam na imię Finn...
- Co jest? - przerwał mu, gniewnie.
Rita próbowała załagodzić sytuację, rozkładając ręce w pokojowym geście.
- Aloise poprosił nas o pomoc, to w końcu wcale nie było takie lekkie...
Twarz strażnika rozchmurzyła się nieco. Po chwili jednak znów zmarszczył brwi.
- Mamy problem.
Żołądek podszedł Ricie do gardła.
- Zamawialiśmy jedną beczkę.
- Nie przyjmiecie dwóch? - zapytał chłopak, z ledwością wyduszając z siebie słowa.
- Wyglądam na głupiego?
Strażnik odepchnął go, przedostając się tym samym bliżej beczek.
Trunek dostali od jednego z kupców. Dzień wcześniej Finn podsłuchał na targu, jak jeden z handlarzy został zobligowany do dostarczenia patrolowi beczki piwa. Skontaktował się z nim i spróbował przeciągnąć na swoją stronę. Namówienie kupca do buntu nie należało do najtrudniejszych wyzwań, gdyż mężczyzna był wiele razy zastraszany i okradany przez natrętnych strażników. Nie chciał się jednak wychylać. Pozwolił więc chłopakowi zanieść przesyłkę do okupantów, dając mu swoje błogosławieństwo i ryglując solidnie drzwi do domu.
- Nie wydaje mi się, aby tak łatwo było mnie przechytrzyć.
Otworzył pierwszą z beczek i zajrzał do środka.
- My mieliśmy tylko dostarczyć... - chłopak zaczął się jąkać.
- Stul pysk!
Mężczyzna podszedł do drugiego pakunku. Kiedy tylko uchylił jego wieko, krótkie ostrze wbiło się w jego tchawicę, zabierając mu ostatni oddech. Jonas prędko wyskoczył z beczki.
- Jesteś okropnie ciężki, stary - narzekał Finn.
- Następnym razem to ja wsiądę do beczki - dodała Rita.
- Nie ma teraz na to czasu - zganił ich wojownik. - Plan z koniem trojańskim nie wypalił. Musimy...
W namiocie rozległy się podniecone głosy.
- Wsadźmy go do środka!
Kiedy ciało strażnika wylądowało w pustej beczce, kadeci popchnęli je w dół wzgórza. Hałasy wzmogły się, cienie w namiocie niespokojnie wiercąc się, miały zaraz wyjść na zewnątrz.
- Co robimy? - wysyczała Rita.
- Plan B - szepnął Jonas, pociągając za sobą Finna i Ritę, znikając w zaroślach dokładnie wtedy, gdy poły namiotu rozsunęły się na boki, oświetlając rażącym światłem sfatygowany wózek z beczką piwa.
Rita walczyła z odruchem, aby wziąć nogi za pas i oddalić się od namiotu wroga jak najdalej. Zamiast tego siedziała spokojnie w krzakach patrząc, jak niepodejrzliwy, solidnie podchmielony już strażnik zabiera trunek do środka. Oprócz głosu męskich w środku rozlegały się się jeszcze dźwięki kobiece, należące najprawdopodobniej do mieszkanek wioski. Rita podejrzewała, że zostały zaproszone na wieczór, lub same zgłosiły się do strażników, przyciągnięte przez perspektywę posiadania namiastki władzy. Magiczka modliła się jednocześnie, aby Aurore, kryjąca ich nieobecność przed Zielarzem spełniła swoje zadanie. Siedziała spięta, wsłuchując się w dzikie wrzaski pijących Stotańczyków. Spoconą dłonią ściskała szklaną fiolkę, którą zabrała z domu Znachora, gdy sprzątała. Nie miała pojęcia, czy trzymała w ręce buteleczkę po silnej truciźnie, środku usypiającym, czy proszku na swędzenie skalpu. Mimo że od tej misji zależało bardzo wiele, miał nią pokierować los. Nie minęło wiele czasu, gdy poły namiotu znów rozchyliły się, a dźwięki wydawane przez obcych przybrały na sile. Kadeci słyszeli nieludzkie wręcz krzyki, uderzenia, odgłosy łamanych mebli.
- Co im dosypałaś? - wyszeptał Finn.
- Sama chciałabym wiedzieć...
Jonas uciszył ich lekkim kuksańcem. Wskazał brodą w kierunku łuny światła coś zaczęło się dziać.
Z obozowiska wytoczyły się dwie roznegliżowane kobiety. Piszczały, miały problemy z prostym chodem. Z przestrachem oglądając się za siebie, wbiegły między budynki mieszkalne.
- To wina piwa, czy...
Zaraz potem na dwór wydostał się jeden ze strażników. Miotał się po ziemi, szukał czegoś wśród trawy. Wykrzykując niezrozumiałe słowa, cały trząsł się z przerażenia. Błyskawicznie obok niego pojawił się jego towarzysz. Wymachiwał toporem, jakby walczył z niewidzialną siłą. Brał zamachy, z okrzykiem nacierał na postaci swoich halucynacji. Rozdarł część namiotu. W pole widzenia wróciły kobiety. Jedna z nich powtarzała w kółko, że u stóp pagórka spotkała trupa, druga z nich wybuchła płaczem, prosząc o przebudzenie z koszmaru. Odstąpiły od cudzoziemców, gdy tylko zobaczyły, że ich także dręczą halucynacje. Każdy z nich mamiony był jednak przez inne koszmary. Kadeci mogli się tylko domyślać, jaki specyfik dodali do trunku skoro największe lęki, prześladujące, złowrogie sny stały się dla ofiar rzeczywistości. Przy kolejnym zamachu Stotańczyk trafił toporem swojego towarzysza. Ten zawył wściekle, kobiety rozpierzchły się na dobre. Drugi ze strażników został sprawnie uciszony przez Jonasa, zanim jeszcze zdążył podnieść się z klęczek.
- Co myśmy zrobili...
- Ludzie z wioski pomyślą, że po pijaku zarżnęli się nawzajem.
- Nie zmienia to faktu, że...
- Tak trzeba. To było konieczne.
- J-ja... nie mogę tak.
- Chodź już, nie patrz, nie patrz.
Przeszli nad zakrwawionymi ciałami, oblanymi zachwianą poświatą lampy naftowej wiszącej w namiocie. Jonas po chwili namysłu zawrócił, by zgasić światło, grzebiąc trupy w ciemności.
Z łatwością wyważyli drzwi prowadzące do domu Znachora. Zastali go siedzącego przed kominkiem z nogami na stole, kłócącego się z Aurore, która miała za wszelką cenę zatrzymać zielarza w domu. W innym wypadku mógłby on wzburzyć przeciwko kadetom ludność wioski. Gospodarz oburzył się na wejście kadetów. Nie miał jednak okazji na sprzeciw, ponieważ Jonas podszedł do niego pewnym krokiem, wstrzymując gestem dłoni bliźniaczki.
- Pozwólcie mi.
Zamachnął się, ciosem pięści strącając pół krasnoluda ze stołka.
- To za Lię.
Następnie podniósł go za szatę i, ciągnąc za sobą po ziemi, zaprowadził na główny plac wioski. Rzucił pół krasnoludem o podest szubienicy, zmuszając go do zgięcia kolan. Pojmany upadł. Zanim zdążył się podnieść, na szyję Aurore zarzuciła mu węzeł. Z początku Znachor motał się, próbując zdjąć uwierający go supeł. Dyszał ciężko, charczał. Uciszony kopniakiem, zamilkł. Kiedy lina została naprężona, musiał wspiąć się na palce, aby móc nadal oddychać. Znajdował się nad zapadnią. Jego los zależał od jednego pociągnięcia dźwigni. Wtedy na rynek zaczęły wbiegać pojedyncze osoby. W pobliskich domach zapalały się światła, rozświetlając okolicę, niczym pożar. Rozległy się krzyki, ostrzegawcze i informujące wrzaski. Na plac wlewały się kolejne dziesiątki osób. Zaspani mieszkańcy, w narzuconych pospiesznie ubraniach, podążali za sąsiadami, zmierzając do centrum wioski. Tam mieszali się z tłumem, wykrzykiwali niezrozumiałe słowa, podążając za innymi. W końcu ktoś przedostał się przez tę zbitą masę. Wysoki, postawny mężczyzna o szerokich barkach i długiej brodzie, poruszającej się w rytm jego okrzyków. Brodacz podparłszy się ręką, sprawnie wskoczył na podest, zrównując się z Jonasem. Chwycił chłopaka za przegub, przystawił wyszczerzone zęby blisko jego ucha:
- Wstrzymaj się, chłoptasiu.
Aurore wciąż czekała w gotowości na rozkaz, mogąc w każdej chwili opuścić klapę i skazać nieznośnego zielarza na uduszenie. Dziewczyna z trudem próbowała ukryć drżenie kolan. Po chwili dołączyła do niej siostra. Obok stanął także Finn.
W tym czasie brodacz, traktowany z respektem przez mieszkańców, względnie uciszył rozgniewany tłum gestem dłoni.
- Zebraliśmy się tu, aby powstrzymać atak na naszą wioskę! - jego donośny głos poniósł się po placu. - Naszym obowiązkiem powstrzymać jest atak na naszego znachora...
- Przecież to dupek! - wtrąciła Rita.
- Są tu nowi, a wtrącają się w nasze sprawy!
- Wykorzystywał was!
- Pewnie zaraz potem uciekną!
- Doił was z pieniędzy!
- Łatwo wam mówić, to nie wy zostaniecie bez znachora - wtrącił ktoś z tłumu.
- Moja żona będzie niedługo rodzić, jak mamy sobie bez niego poradzić?
- Ludzie! - przerwał Jonas. - Chwytając się kamienia, nie unikniecie utonięcia!
- Na śmierć z nim - potwierdził Finn.
- Tylko spróbuj! - ostrzegł brodacz, wyjmując zza skórzanego paska zakrzywiony nóż i grożąc nim wojownikowi. - Spróbuj go tknąć, a...
Purpurowy na twarzy pół krasnolud zacharczał, nie próbując nawet poluzować pętli na swojej szyi. Niewyraźne odgłosy skazańca przekształciły się w pełen opętania śmiech. Nie zmywając cynicznego uśmieszku z twarzy, zielarz wysyczał:
- Na co liczyliście? Przecież oni mnie w życiu nie wydadzą.
Spojrzał z ukosa na tłum, badając jego reakcję. Mieszkańcy nadal domagali się uwolnienia ich lekarza.
- Spróbuj mnie tknąć, a wykrzyknę, że w moim mieszkaniu znajduje się mara - zagroził tym razem niemal niesłyszalnie.
Jonas przybliżył się do niego.
- Stratują waszą przyjaciółkę i rozerwą ją na strzępy żywcem.
- Nie rozśmieszaj mnie.
- Przecież są gotowi uwierzyć we wszystko, co im powiem.
- Ty potworze - syknęła Aurore.
- Oj nie ja tu jestem potworem.
Nadął czerwone policzki.
- Wypuśćcie mnie, natychmiast!
Brodacz zamachał groźnie nożem.
- Odsuńcie się od niego.
- Bezduszni! - wrzasnęła jakaś kobieta z tłumu. - Pozbawiają nas lekarza, a sami uciekną.
- Tchórze! - zawtórował jej zbitek ludzkich ciał.
- Gdzie wasz honor!
Aurore poleciła siostrze stanąć przy dźwigni. Sama przeszła kilka kroków do przodu podestu, stając pewnie przed zgromadzonymi.
- Nie odejdę stąd!
Kadeci spojrzeli na nią roztrzęsionym wzrokiem.
- Aurore...
- Zostanę tu i będę was leczyć...
- Taka smarkula jak ty?
- Nie żartuj sobie!
- Uczyłam się magii na Uniwersytecie w Anuki... - próbowała przekrzyczeć tłum.
- Obcy!
- Wynocha!
- I ja!
Do siostry dołączyła Rita.
- Ja także zostanę!
- Jak możemy wam wierzyć?
Brodacz prychnął, opuszczając nóż.
- Wpadliście tu do nas, nikt was nie zna...
- Mogę za nich ręczyć - wtrącił Finn, stając między bliźniaczkami. - Miałem okazję ich poznać, to dobrzy ludzie.
- Co ty pieprzysz? Sam wiesz, jak było wcześniej!
- Zabili naszych obrońców!
- Chyba oprawców - krzyknął Jonas.
- Finn, co z pamięcią o twojej matce?
- Mojej matce?
W oczach chłopaka wezbrały łzy. Zacisnął dłonie w pięści. Zeskoczywszy z podestu, wyszedł do tłumu. Kiedy przechodził między ludźmi, rozsuwano się przed nim.
- Moja matka nie chciałaby, abym żył w ciągłym strachu, nigdy nie chciała być poniżana. Ludzie! Przecież mamy wybór!
- Nie mydl nam oczu.
- A może ma rację?
- Czemu stajesz po ich stronie?
- Uważa, że za zioła może mieć wszystko za darmo!
- Rozkazał mi oddać mój rodowy gobelin!
- Ode mnie zażądał nieludzkiej zapłaty!
- Skąd mamy wiedzieć, że możemy wam zaufać? - zapytał brodacz.
- Ucieka!
- Ludzie! Ten oszust!
- Łapać go!
Zostawiony sam sobie Zielarz, zsunął ostrożnie pętlę z szyi. Wysłuchując coraz głośniejszych komentarzy przeciwko swojej osobie, próbował niewidocznie ulotnić się z placu. Został jednak przyuważony. Gdy tylko rozległy się pierwsze okrzyki pełne grozy, puścił się biegiem na krótkich nóżkach. Prędko dogonił go wściekły tłum, fala ciał zasłoniła pół krasnoluda, rzucając się na niego z żądnymi krwi okrzykami na ustach. Rita wstrząsnęła się. Skuliwszy ramiona, usiłowała odwrócić wzrok od ogarniętej furią chmary. Było w niej jednak coś hipnotyzującego. Zdawała sobie sprawę, że krzyki te i widoki będą ją prześladować do końca życia, niemniej nie mogła się od nich uwolnić już teraz. Poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Finn chwycił ją za rękę, delikatnie pociągnął za sobą, zmuszając do przekręcenia głowy w przeciwnym kierunku. Rita z wdzięcznością odetchnęła, uśmiechając się krzywo do znajomego. Nawet w świecie, w którym magia jest na porządku dziennym, Rita nie potrafiła dokładnie zdefiniować, czego właśnie doświadczyła. Poczuła się trochę, jakby to ktoś inny sterował jej umysłem i wszystko, co było uporządkowane do tej pory, ład, który tak uwielbiała uległ pomieszaniu, przez delikatne drgnienie serca. Było to coś zdecydowanie magicznego, lub po prostu doznała lekkich palpitacji serca.
- Naprawdę zamierzacie tu zostać?
Jonas i Aurore dołączyli do towarzyszy.
- Mam tak zostawić tych ludzi?
- Co z armią? Potrzebują naszych sił - wtrącił wojownik.
- Prawdziwa walka o przetrwanie nie zawsze toczy się na polu bitwy - wytłumaczyła Aurore. - Wodzowie biją się żołnierzami jak pionkami, nie bacząc na szkody takie jak tu.
- Zostawili nas samych - potwierdził Finn.
- Nie musisz się poświęcać, same damy sobie jakoś radę...
- Jeśli dojdziesz do wojska...
- Bądź poważna, Aurore. Wiesz, w jakim stanie jest Lia.
- Ten dupek ją podtruwał, dam głowę, że niedługo stanie na nogi.
- Mimo wszystko... Mam pchać się z nią w wir wojny? Póki co, jest tu bezpieczniej, a ludzie wioski potrzebują wojownika.
Ostatnia krwawa plama została wdeptana w żwir, ludzie zaczęli rozchodzić się do domów. Światła w oknach gasły jedne po drugich, nikt jednak nie mógł zmrużyć oka. Co uważniejsi usłyszeć mogli ciche sapanie wielu ludzkich dusz, niespokojne uderzenia ich serc. Serc wolnych lecz wciąż pełnych trwogi.

***

Po przybyciu do schronu, Veronica wzięła kąpiel, przebrała ubrania na szaty wojownika. Przeszukując swoje stare odzienie, odnalazła w jednej z kieszeni wymiętą kartkę, wyrwaną dawno temu z tomiku wierszy, w lochach uniwersytetu. Atrament miejscami był całkiem zamazany przez wodę, w kilku fragmentach pergamin został doszczętnie podarty. Był to ostatni poemat, jaki Veronica zdołała zabrać ze sobą przed wyprawą do świata Aliudów. Nie przeczytała go, bo kartki zlepiły się i sądziła, że na wyspie zapoznała się z całym dorobkiem poezji, jaki przy sobie miała. Teraz jednak, siedząc sama w dormitorium, na łóżku, które kiedyś było jej, czekając na audiencję u Dowódcy, miała przed sobą tragicznie zniszczone słowa dawno martwego już twórcy. Jednak jego przekaz pozostać miał wiecznie żywy.

Razem z listopadowym niebem -
najsamotniejszym widokiem na świecie -
kamuflujemy się szarością i ziąbem,
idziemy pod prąd w naszym tupecie.
I żadne wichry, ni deszcze
chmur naszych nie rozproszą,
tajemnicy nie odkryłem jeszcze
ludzi, którzy o cierpienie się proszą.
Sam do nich należę, więc wołam:
Nie zabierajcie mi tego nieba!
Po okładce wymęczonej oceniam
każdego napotkanego człowieka,
co nie widzę szarego, pustego,
a ostatnie czego mi trzeba -
zabijać sobowtóra mego,
co w trumnie już dawno zalega.
Zabrali mój błękit królewski,
gdy w raju wrotach już stałem.
W zamian mi dali celi kreski,
zniewolenia tatuaż nad czołem;
z napisem głoszącym: uważaj, trąd.
Stać muszę i patrzeć na nieba agonię,
choćbym próbował uciekać stąd,
topię we łzach własną utopię.
Obłuda! - krzyczę obłudy potomstwo
zaślepia mnie i nić z dłoni wyrywa.
Złote oferty to brudne kłamstwo,
Ariadny więź na wietrze się zrywa.
I błądź dalej, wędrowcu strudzony,
nie wiedząc, co myśleć lub czynić,
przed sobą samym będziesz sądzony
za to, czego nie potrafiłeś ożywić.
Przywróć do świata myśl nieskalaną,
co w swej słabości mocną była,
choć tęskno do uczuć w cierpieniu utkaną
piosenkę dostaniesz prosto od życia.
Prostego człowieka, co z niebem
się zbratał i szukał natchnienia,
i sam jak palec zostaje niebawem,
błądzi, żebrząc o grosz wybawienia.
A ty masz miliony, fortunę!
Jednego obola mi skąpisz.
Delikatnie szarpiesz strunę -
pizzicato śmiertelne zastąpisz
na chwilę jednym szeptem drobnym,
co wzbudzi i obdarzy siłą.
Wieczność w kondukcie żałobnym
spędzę przez to, nie wiedząc czyją
stronę mam obrać. Czy serca,
rozumu? Czy myśleć prawdę,
czy iść do kobierca?
Obłudo, zabijasz Ariadnę!
Niczym więcej jesteś, drogi,
jak sprzecznością wieków - tak cię zwę.
Ból mój przez to ogromnie srogi,
duszę rozrywasz mi na połowę.
Opowiem ci to serce na pamięć.
Obłudo, podążaj! Ucisku myślowy!
Na cmentarz dawnych pęknięć,
a każdy nagrobek tam jednakowy.

Przeczytała poemat kilka razy. Początkowo trudno jej było odszyfrować zamazane słowa, papier niemal rozkruszał jej się w dłoniach. Za każdym kolejnym przeczytaniem, odkrywała więcej siebie w plamach atramentu na starym pergaminie. W końcu, tak długo mieląc papier, wielokrotnie powtarzając tekst, aż nauczyła się go na pamięć, jego rytm wybrzmiewał w jej myślach, rozdarła kartkę w dłoniach, jej resztki wciąż ściskała, gdy wychodziła na korytarz. Nie mogła dłużej czekać na spotkanie z Dowódcą. On mógł czekać z powiadomieniem jej o sprawie jej życia przez kilkanaście lat, ale on nie była zdolna poczekać ani minuty dłużej, by spojrzeć mu w twarz i dowiedzieć się, co było tak ważne, by nie wspomnieć ani razu o eksperymentach. Z takim uczuciem, stanęła w progu twarzą w twarz z Susan. Nie od razu ją poznała. Koleżanka była rozpromieniona, w jej oczach błyszczały iskierki podekscytowania, włosy były w nieładzie. Przez krótką chwilę, podczas której mierzyły się wzrokiem, zdawało jej się, że mimo otwartych drzwi, dzieli je ściana. Nie mogła nic powiedzieć, nie chciała burzyć tej bariery, by nie dopuścić do osoby, na której jej zależało tego swądu. Smrodu tego, kim okazała się być. Wypuściwszy z przejęcia fragmenty pergaminu, wyminęła Susan, kierując się do Dowódcy.
Veronica użyła minimum siły, by odepchnąć strażnika odbywającego wartę u wejścia do gabinetu Dowódcy. Utorowała sobie przejście, pewnie krocząc w kierunku drzwi i nie wahając się ani chwilę w użyciu przemocy. Szarpnęła za drzwi, które - o dziwo - ustąpiły bez problemu, uderzając z rozmachem o ścianę. Dowódca siedział w głębokim fotelu, obitym brązowym materiałem, tyłem do wejścia. Wpatrywał się w imponujących rozmiarów, lekko zadymione lustro, wiszące naprzeciwko drzwi, zajmujące prawie całą ścianę. Mężczyzna dostrzegł w tafli odbicie nieproszonego gościa, lecz nie wstał.
- Zastanawiałem się, kiedy przyjdziesz - oznajmił cicho.
Jego głos wydał się zmęczony, był lekko zachrypnięty. Veronica kipiała ze złości. Jej pięści były zaciśnięte, szczęka drżała. Podeszła bliżej do biurka, za którym spokojnie siedział przywódca. Z wściekłością uderzyła dłońmi o blat. W tej samej chwili do pomieszczenia weszło kilku strażników, którzy wymierzyli w nią swoje bronie. Dziewczyna nie obawiała się ich. Widząc jej pewną postawę, zawahali się.
- Dowódco? - zapytali o rozkaz.
- Zostawcie nas samych - zarządził staruszek, unosząc prawą dłoń ku górze.
Strażnicy popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Nie chcąc jednak naginać poleceń przywódcy, odeszli bez słowa sprzeciwu. Gdy zamknęli za sobą drzwi, zapanowała cisza, mącona jedynie niespokojnym oddechem Veronicy. Dziewczyna uniosła rozbiegany wzrok, utkwiła go w swoim odbiciu. Wydawało jej się przez chwilę, że widzi siebie. Odbicie prezentowało przecież ten sam układ oczu, nosa, ten sam kształt ust i osadzenie uszu, który zdążyła zapamiętać i do którego się przyzwyczaiła. Stała jednak przed nią całkiem inna osoba, niż ta, którą oglądała w akademiku, lub nawet wcześniej - w świecie Aliudów. Istota, która jawiła się przed nią była niebezpieczna. W pierwszym odruchu Veronica wystraszyłaby się sama siebie, gdyby nie rodzaj skorupy, który zalegał na jej uczuciach. Przeszkadzał jej, pod spodem swędziała ją skóra, jakby ona sama przejawiała odruch odskoczenia o krok, chciała odpuścić i odejść, jednak jej nogi przyrosły do podłogi. Bluszcz - pancerz owijał się wokół jej ciała i powoli dochodził do serca, aby w końcu zadusić je całkowicie i pozbawić dostępu do światła.
- Musimy porozmawiać - odparła zimnym tonem, który swoim brzmieniem zaskoczył ją samą.
- Słucham.
Dowódca wciąż wpatrywał się jedynie w odbicie wojowniczki. Drażniło ją to.
- To ja słucham! - Wybuchła. - Chcę usłyszeć całą prawdę.
- Twój gniew mówi mi, że dowiedziałaś się już wiele.
- Gdzie jest Victor?
- Myślałem, że mi to powiesz...
- Od teraz, do cholery, żadnych wykrętów!
Ponownie uderzyła w blat biurka. Na podłogę stoczyły się ołówki i kilka zwojów.
- Zasługuję na prawdę, nie sądzisz?
Cedząc słowa pełne jadu, bała się spojrzeć przed siebie, na swoją podobiznę.
- Victora tu nie ma.
- Tyle wiem. Spotkałam go w Anuki.
- Sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż myślisz.
- Piękna wymówka jak na kogoś, kto pozwalał wykonywać eksperymenty na żywych istotach.
- Byłem im przeciwny.
- Oh, tak! Słyszałam, że co jakiś czas powtarzałeś, jakie to nieetyczne - sarkastycznie zaakcentowała ostatni wyraz. - Żałosne... Słowa może i mają wielką moc, ale puste deklaracje już nie bardzo.
- Czyli jednak nie wiesz zbyt wiele...
- Zamieniam się więc w słuch.
Splotła ręce na piersi. Usiadła na blacie, strącając uprzednio na podłogę lampkę oraz notatki. Dowódca obrócił się w fotelu. Siedział teraz twarzą do rozmówczyni, wciąż przedstawiając irytująco spokojną postawę.
- To było dawno temu... Byłem świeżo upieczonym Dowódcą i któryś z naukowców opracował genialny pomysł. Łatwo jest być teoretykiem. Nikt nie wierzył, że jego idea może się ziścić. On jednak podołał. Sam zebrał fundusze i za naszymi plecami stworzył pierwszą hybrydę. Znalazł ochotnika, w którego duszę wszczepił elementy dziecka piekła.
- Ochotnik nie przeżył.
- Owszem, ale naukowiec dowiódł, że pomysł jest realny, należy go tylko odpowiednio opracować.
- Więc pozwoliliście mu zabijać...
- Podobno miałaś zamienić się w słuch?
Dowódca kręcił się niecierpliwie w wygodnym fotelu. Veronica zacisnęła usta.
- Obiecał nam rezultaty. Mówili o moście między światami, możliwości przejścia w inne Wszechświaty. Nie mogliśmy się nie zgodzić, by choć spróbował. Znalazł zespół, ochotników... Zaczęli prowadzić poważne badania i po pewnym czasie, gdy eksperymentowali już na gametach, zaczęli otrzymywać pozytywne wyniki. Odseparował duszę! Nie byłem jednak takim optymistą jak inni członkowie zarządu, a wiele osób popierało moje stanowisko. Mimo że naukowcy byli blisko sukcesu, może nawet już go osiągnęli, ryzyko było zbyt duże.
- Obiecywali wam niepokonanych wojowników, mogących podbić inne światy. Mam myśleć, że tak po prostu im odmówiliście?
- Nie zmuszę cię, abyś mi uwierzyła.
Westchnął.
- Przestali otrzymywać środki, zakazałem dalszych badań i tak się stało... na pewien czas. Nie miałem pojęcia, że za moimi plecami...
- Czyżby? - przerwała mu. - Mając takie piękne lustro można patrzeć we wszystkich kierunkach.
Staruszek zwilżył usta językiem.
- Domyślałem się, że nie przestali, ale nie miałem z tym nic wspólnego.
- "Wołam kata i umywam ręce".
- Wysłaliśmy z zarządem patrol, wykurzyliśmy ich. Zakończono eksperymenty.
- Nie wyłapano jednak wszystkich naukowców, prawda?
- Mówiłem, że popierała mnie większość zarządu, nie wszyscy. Ktoś musiał ich ostrzec. Zabrano więc najbardziej obiecujące projekty oraz notatki i kilku naukowców nam umknęło. Nigdzie ich nie znaleźliśmy.
- I nie przyszło wam na myśl, żeby szukać ich w świecie Aliudów?
- To groziłoby ujawnieniem. Ba! Byłoby wręcz jednoznaczne ze zdemaskowaniem się. Nie mogliśmy ryzykować. W tamtym świecie byliśmy w macie! Jednak masz rację, właśnie tam ulokował się jeden z naukowców. Dokończył ostatnią hybrydę...
- Jak ładnie mnie nazywasz, dziękuję - odparła sucho.
- Nie wiń mnie za to, co ci zrobili! Czego oczekujesz? Że miałbym nie dopuścić do twojego powstania? Byłabyś wtedy zadowolona?! - po pierwszy raz podniósł głos.
- A co z innymi obiektami? - zapytała z przekąsem.
- Miałem je zabić?
- Podobno stanowimy zagrożenie.
Zmarszczyła gniewnie twarz.
- Spójrz w lustro i sama sobie odpowiedz. Ja tylko chciałem wciąż móc patrzeć w s w o j e odbicie.
- Wyhodowano więc kolejnych Atriów tylko po to, by później nas wyszukiwać i mordować. Szlachetnie!
- Z zabójstwami nie mam nic wspólnego. Nie powinienem był nigdy dopuszczać do tych eksperymentów, ale to nie jest styl, w jakim po sobie sprzątam.
- Ale ich śmierć jest ci na rękę. A przynajmniej była, dopóki nie rozpętała się wojna. Więc kto?
- Jeszcze się nie domyśliłaś?
- Victor... Wiedziałeś?
- Myślisz, że pozwoliłbym mu na to? Przez długi czas nie miałem pojęcia, sprytnie to uknuł.
- Dlaczego ich mordował?
- Myślałem, że ci powiedział.
Oparł się wygodniej, umieszczając pomarszczone dłonie na podłokietnikach.
- "Kto nie z nami, nie jest od razu przeciwko nam. Ale może być. Prędzej, czy później" - zacytowała słowa Mistrza Przybocznego. - Myślałam, że namawia mnie do współpracy z wami!
- Tak powiedział?
- Stwierdził, że jest po tej stronie, która nie jest ślepa na sukces i postęp.
- Piękne ma o nas mniemanie, prawda?
Pokręcił głową.
- Byłem ślepy. Wykorzystał pochodzenie Danny'ego i zrobił z niego zdrajcę.
- Danny pochodzi ze Stotanu?
- Był ich szpiegiem...
- I dlatego pozwoliłeś mu obrać jedno z ważniejszych stanowisk w królestwie?
- Przebaczyłem mu i zaufałem.
- Wspaniałomyślnie... Dzięki temu nie ma już bariery nad miastem, Anuki pustoszeje i przegrywacie wojnę.
- To nie on opuścił barierę nad miastem.
- Czyli...
- Sama sobie odpowiedz.
- Nie obchodzi mnie to już. Sprawy Anuki nigdy więcej nie będą moimi. Wracam do domu.
Wstała.
- Myślałem, że opanowałaś moc, by pomóc w walce.
- Opanowałam moc, by nie zabijać więcej moich przyjaciół.
- Ale pozwolisz im ginąć na wojnie? "Wołam kata i umywam ręce" - powtórzył jej słowa.
- Wolę żyć do końca świata gdzieś daleko, między obcymi Aliudami, niż bić się dla kogoś, kto zniszczył mi życie. To, co mówisz, jest podłe. Dobrze wiesz, ile wycierpiałam, zdajesz sobie sprawę, że także ty się do tego przyczyniłeś, a jednak masz czelność wypominać mi, że nie idę bić się za ciebie.
- Widzę to inaczej. Dostałaś szansę.
- Jak łatwo jest wypowiadać się o mrozie, siedząc w fotelu, przy kominku...
Obeszła biurko dookoła. Stanęła tuż przez starym lustrem, podniosła dłoń, dotykając jego tafli.
- Przydałby mi się portret, by sprać te wszystkie brudy.
Pokiwała powoli głową, mówiąc bardziej do siebie, niż do mężczyzny.
- Niedługo to i tak będzie bez znaczenia.
Dowódca spojrzał na nią.
- Choć nie jest jeszcze za późno.
- Dorian też przez chwilę sądził, że istnieje odwrót. Ale, gdy zaprzeda się duszę...
Mężczyzna spuścił wzrok, gdy Veronica kończyła zdanie.
- By zaprzedać duszę, trzeba ją posiadać. W przeciwnym wypadku, nie ma się nic do stracenia.
Dowódca milczał.
- Dlaczego właściwie kazałeś mnie tu sprowadzić? I nie pieprz o bezpieczeństwie Aliudów, bo widzę, jak bardzo ci na nich zależy...
- Już mówiłem. Może siedzę w ciepłym fotelu, gdy ty zmagasz się z mrozem, ale chciałem dać ci szansę.
Veronica po raz ostatni spojrzała we wściekłe, niebieskie oczy w lustrze. W tej chwili jedyne, czego pragnęła, to aby odbicie okazało się nie być jej. Zanim wyszła, strumieniem mocy skruszyła taflę lustra na miliardy maleńkich kawałeczków.

***

- Wyjątkowo się postarali - stwierdził Collin, biorąc łapczywy haust wody .
- Masz rację, to mięso dało się przeżuć łatwiej niż twoje nieśmieszne żarty - odparła Susan.
- Szykuj się, to dopiero początek!
- W takim razie nigdzie nie idę - zaśmiała się. - Wolę już dostać dokładkę rozgotowanych ziemniaków.
- Oh, nie żartuj! Tobie tylko jedzenie w głowie. Wstawaj!
Podniósł się ze stołówkowej ławki i wyciągnął rękę do koleżanki.
- Znalazłem opcję wyjścia na zewnątrz. Jeśli jesteś gotowa poświęcić się i wysłuchać kilku moich żałosnych żartów, to mogę ci ją wskazać
Uśmiechnął się.
- Collin, mówię serio.
- Przecież wiesz, że kucharki prędzej zatłuką cię patelnią, niż pozwolą wziąć dodatkową porcję.
- Nie mogę teraz nigdzie z tobą iść.
- Nie łudź się, to nie randka.
- Nie śmiałabym tak myśleć.
Chwyciła swoją tacę i skierowała się do okienka, aby oddać naczynia.
- Pójdziemy kiedy indziej, pasuje?
- Chodzi o Veronicę? Widziałaś się z nią? Nie? To o co? Jesteś zmęczona, jakbyś biegła dwa razy przez tor przeszkód z dodatkowym balastem? Kto by pomyślał!
- Nie zaczynaj - ucięła.
- Susan...
- Nie pierwszy raz odwołuję jakieś spotkanie na ostatnią chwilę, chciałam obrócić to w żart, ale widzę, że nie mogę. Drażni cię to?
- Wiesz... - odłożył swoją tacę. - Szczerze to tak. Myślałem, że jesteś po mojej stronie.
- Przegrałam zakład, nie rozumiesz? Honor...
- Każe się trzymać z przyjaciółmi. Ale skoro my nie jesteśmy przyjaciółmi, to idź!
Susan przeczesała włosy palcami. Potruchtała za Collinem, który szybkim krokiem ruszył do wyjścia ze stołówki.
- Pójdziemy jutro, muszę odbębnić tę karę, inaczej będę miała problem, przecież wiesz.
- Czyli ja za karę muszę biegać kilometry z kamieniami na plecach, a ty idziesz na randkę z Lucasem.
- Collin! - krzyknęła, zasadzając mu kuksańca w bok. - To nie jest...
- Ktoś tu jest stronniczy.
- Ktoś tu jest zazdrosny - poprawiła go.
- Miłej zabawy, Susan - odszedł ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy, wcisnąwszy ręce głęboko w kieszenie. Dziewczyna prychnęła tylko, by następnie, obróciwszy się na pięcie, skierować się do gabinetu Mistrza Lucasa. Z każdym krokiem miała coraz mniejszą ochotę na odbycie rozmowy z przełożonym. Była nawet bliska zawróceniu. Oczami wyobraźni widziała, jak biegnie do Collina i razem wychodzą z tej przeklętej kamiennej klatki. Chciała opowiedzieć mu o spotkaniu Veronicy, o złych przeczuciach. Przeżywała uczucie, jakby się dusiła, odczuwała każdy kamyczek nad swoją głową. Jakże cudownie byłoby wyjść na chociaż krótki spacer... Nie odwróciła się jednak, nie poszła do dormitorium łuczników. Zamiast tego zapukała kilka razy do drzwi gabinetu, po czym niepewnie weszła do środka. Lucas siedział w środku pochłonięty lekturą jakiejś książki. Na jego biurku stały dwa kubki z parującą kawą.
- Siadaj - zarządził, nie patrząc nawet na przybyłą. - Tu masz kawę.
- Nie lubię kawy - odparła, zajmując miejsce po przeciwnej stronie stołu.
- A ja nie lubię, gdy kadeci myślą, że są mi równi - odparł, zatrzaskując książkę. Rzucił ją na blat, wywołując głośny huk. - Krótko mówiąc, mam gdzieś, czy lubisz kawę i kruche ciasteczka, bo jesteś tu w innej sprawie.
Dziewczyna zacisnęła zęby.
- Opowiesz mi o swoich przeczuciach, o których mówiłaś rano?
- Teraz? Po tym jak...
- Chyba, że wolisz się spotkać jeszcze jutro?
- Coś się stało, Mistrzu?
Lucas wstał, wziął książkę, którą wcześniej czytał, odłożył ją na odpowiednie miejsce na półce.
- Podszedł przed chwilą do mnie jeden z Mistrzów i zarzucił mi, że nie zająłem się odpowiednio ukaraniem pewnej agresywnej kadetki.
- Chodzi o mnie? To był przypadek...
- I wiesz, co? Wziąłem to na siebie. Coś zmyśliłem, nakręciłem i nie ma już problemu... A ta kawa, żebyś się nie łudziła, nie jest dla ciebie. Zostawił ją ten Mistrz i mógł do niej napluć, więc nie radzę ci jej pić.
Po chwili jego stężone mięśnie zaczęły się rozluźniać. Usiadł ponownie, uśmiechnął się, potarłszy twarz rękoma.
- To był ciężki dzień, Susan.
- Szczególnie dla kogoś, kto musiał biec kilka kilometrów z kamieniami na plecach.
- Albo dla kogoś, kto chronił twoją dupę.
- Kadeci biją się codziennie, a to był jeden przypadkowy liść!
- O ile wiem, w takich sytuacjach, kiedy ktoś, mimo że nie musi, chroni cię, zazwyczaj mówi się "dziękuję".
Susan wydukała z siebie całkiem nieszczere podziękowania. Nastała długa chwila uporczywego milczenia, podczas której Susan walczyła z ochotą, by wyjść i trzasnąć drzwiami. Lucas popijał w tym czasie kawę, świdrując wzrokiem swojego gościa. Badał jej reakcję.
- Kiedy usłyszałem o twoich przeczuciach, zastanawiałem się, czy mówimy o takim samym uczuciu, jakie dotyczy mnie.
Odezwał się w końcu wywołując nieopisaną ulgę u łuczniczki, choć z drugiej strony Susan wcale nie miała ochoty go słuchać. Wyobrażała sobie siebie spacerującą wraz z Collinem po powierzchni. Dlaczego nie miała na tyle odwagi, by zignorować rozkaz Mistrza?
- Na kilka tygodni przed upadkiem bariery nad Anuki odczuwałem pewne zawirowania i nie chodziło tylko o anomalie pogodowe. Kiedy się skupiłem, czułem...
- Ciemność.
- Kłopoty - pokiwał głową, biorąc łyk czarnego napoju. - Ale tylko wtedy, kiedy byłem skoncentrowany. Myślę, że to nie...
To gabinetu wpadł posłaniec, nie pukając nawet w drzwi.
- Przepraszam, Mistrzu, ale mam pilną wiadomość.
- Słucham - odstawił kubek.
- Wyruszamy - oznajmił krótko. - Teraz. Wojska zebrały się, nie ma chwili do stracenia.
- To wszystko?
Kiedy posłaniec, potwierdziwszy ruchem głowy, zamknął za sobą drzwi, Lucas przeszedł bliżej łuczniczki.
- Chciałaś dołączyć do armii, Susan. Teraz masz okazję!
- Tak nagle? A inni kadeci?
- Mówione było, że możemy zabrać kilku ochotników, jeśli spełniają odpowiednie wymagania, a ty masz, moim zdaniem, wystarczające zdolności.
Dziewczyna zawahała się.
- Jesteś lepsza od niejednego Mistrza - położył jej ręce na ramionach. - Chodź ze mną, nie możemy tracić czasu!
- A Collin?
Lucas odsunął się.
- Zdecyduj się, Susan. Chcesz dołączyć do armii, czy bawić się w dom?
Dziewczyna zagryzła wargę, zastanawiając się, co powinna zrobić i jaka decyzja postawi ją po odpowiedniej stronie barykady.

***

Veronica przeciskała się przez zatłoczony korytarz. Szła pod prąd, w przeciwnym kierunku do wszystkich innych osób. Ludzie przypatrywali się jej, niektórzy schodzili jej z drogi, ze wstrętem zaglądając w jej wnętrze, które bezpowrotnie wylało na zewnątrz jak zawartość przelanej czary zgorzknienia. Przedostała się w końcu do dormitorium wojowników, chwyciła za swoją torbę. Chciała wyjść, lecz ktoś złapał ją za nadgarstek.
- Nieładnie tak nie przywitać się ze starym znajomym...
Veronica przekręciła głowę.
- Raphael...
- Jak miło, że pamiętasz jeszcze moje imię.
Nie czekając na reakcję koleżanki, przyciągnął ją do siebie i zamknął w silnym uścisku.
- Kopę lat, młoda!
Veronica skamieniała. Nie wiedziała, co powiedzieć; okropnie bała się spojrzeć w oczy przyjacielowi.
- Dokąd wszyscy tak spieszą? - zapytała głosem pozbawionym emocji.
- Nic nie wiesz?
Odsunął się od dziewczyny, dokładnie przypatrując się jej twarzy ze zmartwieniem wypisanym na sowim obliczu.
- Wojna się rozpoczęła.
Wojowniczka otworzyła usta ze zdziwienia.
- A wsparcie od Wschodniego Królestwa?
- Dotrą za jakieś pół dnia. Ale kawałek stąd zebrało się od cholery Stotańczyków. Nie wydaje mi się, żeby chcieli negocjacji.
- Posyłamy kadetów do walki?
- Władze mają nadzieję, że nie. Póki co, zabierają tylko wybitnych ochotników. Właśnie idę się zgłosić. Myślałem, że ty też...
- Wracam do domu.
- C-co? Żartujesz?
- Nie, Raphael
Zaczęła wkładać drobiazgi do torby.
- Odchodzę tam, skąd przyszłam.
- Jak możesz? Teraz, gdy my będziemy ginąć?
- Jakie "my"? To nie moja wojna.
- Nie prosiłem się o nią, ale nie uciekam z podkulonym ogonem, gdy tylko robi się gorąco.
- To nie jest mój dom.
- Nie?
Stanął nad pakującą się dziewczyną.
- Ile dla ciebie zrobiliśmy, pomyśl!
- Oj wiele zrobiliście! - krzyknęła, rzucając ze złości torbę.
- Vera...
Chwycił ją rękę.
- Co się stało przez te kilka tygodni?
- Zbyt wiele.
Wyrwała się z jego uścisku.
- Powiedz, może...
- Nic nie możesz pomóc! Nie chcesz nawet o tym słuchać.
- Wygląda na to, że to ty nie chcesz o tym mówić.
- Wiesz co? Masz rację. Nie chcę o tym, kurwa nigdy więcej mówić, ani myśleć. Mam nadzieję, że zgniję ze starości na jakimś zadupiu i prędzej zeżre mnie jakaś pieprzona choroba, niż będę jeszcze raz użalać się nad sobą.
Ścisnęła mocno pasek torby. Z nadgarstka zerwała Lapi i rzuciła je na łóżko.
- Veronica...
Zatrzymała się na progu, gdy jej buty nastąpiły na podarte fragmenty papieru z tomiku poezji.

I błądź dalej, wędrowcu strudzony,
nie wiedząc, co myśleć lub czynić,
przed sobą samym będziesz sądzony
za to, czego nie potrafiłeś ożywić.

- Susan zgłosiła się na ochotniczkę.
Wojowniczka zamarła.

I żadne wichry, ni deszcze
chmur naszych nie rozproszą,
tajemnicy nie odkryłem jeszcze
ludzi, którzy o cierpienie się proszą.

- Jako jedna z pierwszych. Właśnie idzie na pole bitwy.

Sam do nich należę, więc wołam:
Nie zabierajcie mi tego nieba!
Po okładce wymęczonej oceniam
każdego napotkanego człowieka,

- Rozumiem, że możesz być zła na nasz świat za to... cokolwiek się wydarzyło. Ale nie udawaj, że nie znalazłaś wśród nas domu!

Prostego człowieka, co z niebem
się zbratał i szukał natchnienia,
i sam jak palec zostaje niebawem,
błądzi, żebrząc o grosz wybawienia.

- Wiem, że nigdy nie będzie, jak dawniej. Ale możemy chociaż o to zawalczyć, albo zginąć, próbując.

Przywróć do świata myśl nieskalaną,
co w swej słabości mocną była,
choć tęskno do uczuć w cierpieniu utkaną
piosenkę dostaniesz prosto od życia.

Veronica upuściła trzymany w dłoni plecak, zacisnęła pięści tak mocno, że pobielały jej kłykcie. Wciąż stała tyłem do Raphaela, tocząc w myślach bitwę. Choć miała kilka rozwiązań, sytuacja wydawała się być bez wyjścia.
- Naprawdę chciałabym, żeby było jak kiedyś. Ale wiesz, Raphael...
Obróciła się na pięcie.
- To by niczego nie zmieniło. Bomba tykała dla mnie od samego początku, choć wpierw nikt jej nie słyszał i to, co robiłam nie miało żadnego znaczenia! Ktoś zdecydował za mnie, kim będę. Zaprogramował moją przeszłość i przyszłość. Nie lepiej byłoby... nie istnieć?
- Ale teraz masz wybór! I wierz mi, że uciekniesz od wojny. Uciekniesz od nas. Ale, Vera... od siebie nie uciekniesz. Spotykać się będziesz na każdym rogu, co dzień rano i w za każdym rogiem. Nieistotne, jak szybko pobiegniesz...
- Więc coś zmienię!
- Dlaczego nie zmienisz więc tego tu?! - przekrzyknął ją. - Tu, gdzie cię potrzebujemy? Nie wiem, o co chodzi, Vera. Ale widzę, że największy problem jest tu.
Dźgnął ją palcem w czoło. Wyciągnął do niej dłoń z Lapi.
- Coś pani zgubiła.
Veronica bez słowa wyciągnęła po nie rękę. Zawiązała mocno rzemyk u nadgarstka. Zarzuciła torbę na plecy, przywołała miecz i ulokowała go przy pasie.
- Więc jak?

Opowiem ci to serce na pamięć.
Obłudo, podążaj! Ucisku myślowy!
Na cmentarz dawnych pęknięć,
a każdy nagrobek tam jednakowy.

- Spróbuję.
Raphael uśmiechnął się. Zabrawszy swój ekwipunek, wyszedł przed Veronicą na korytarz i poprowadził ją do miejsca zbiórki ochotników. Na progu zdeptał raz na zawsze niezauważone przez siebie strzępki papieru. Raphael zaprowadził Veronicę do sali, w której zwykle obywały się apele. Panował tam tłok i rządził chaos. Kadeci ustawiali się w grupkach, Mistrzowie próbowali nad nimi zapanować. Z tego, co dziewczyna dowiedziała się po drodze, pierwsze oddziały wyruszyły już, by po drodze na pole bitwy połączyć się z posiłkami ze Wschodniego Królestwa. Jednostki te składały się z mistrzów, zawodowych żołnierzy, chętnych do walki dorosłych, którzy ukończyli uniwersytet, a także kilkunastu wybitnych kadetów. W tej ostatniej podgrupie znalazła się Susan. Veronica postanowiła, że razem z Raphaelem zgłosi się do następnej transzy walczących, by móc na polu bitwy odnaleźć Susan. Wiedziała, że zraniła przyjaciółkę, zbywając ją, gdy ta przyszła pod drzwi jej dormitorium, bała się jednak, że szczera rozmowa mogła zaszkodzić bardziej ich relacjom, niż zerwanie kontaktu. Gdy jednak wojowniczka wyobraziła sobie, jak Susan idzie na pierwszy ognień walki, wiedziała, że nie może pozwolić jej umrzeć. Pośród krzyków i poleceń, ustawiła się wraz z kolegą w grupie osób chętnych do walki. Była stosunkowo niewielka, bez trudu rozpoznała więc w niej Patricka, z którym nie rozmawiała, od kiedy dotarli do schronienia. Chciała podejść do niego i zapytać, od kiedy tak śpieszno mu do śmierci, wykonała nawet w jego kierunku kilka kroków, lecz uprzedziła ją inna postać. Dziewczyna z długim, jasnym warkoczem podeszła do Patricka, objęła go delikatnie, uważnie przyglądając się zniekształconym pozostałościom po odciętym uchu. Coś do niego mówiła, rozmawiali, lecz zagłuszał ich wszechobecny gwar i szum krwi w głowie wojowniczki. Potem Stella wspięła się na palce i musnęła wargami usta Patricka.
- Pamiętasz, jak mówiłeś, że nic już nie będzie takie, jak dawniej? - zapytała Raphaela, wracając do niego.
- Przecież powiedziałem to kilka minut temu...
- Masz rację, że nie będzie - puściła jego uwagę mimo uszu. - Nie dla mnie. Ale są tu osoby, które mają jeszcze drogę odwrotu. Ty też.
- Mamy się poddać? Ja bez ciebie się nie ruszam na tę bitwę!
Nie otrzymał jednak odpowiedzi, bo Veronica odsunęła się od niego, próbując przedostać się bliżej szatyna.
- Vera!
Patrick uśmiechnął się na widok przyjaciółki. Stelli już przy nim nie było. Zdążyła przejść do grupki kadetów niezainteresowanych walką, gdy wojowniczka zamieniała kilka zdań z Raphaelem.
- Daruj sobie - ostudziła jego entuzjazm. - Nie jestem tu po to, aby prawić ci morały. Twoje życie to nie moja sprawa. Chcę ci tylko otworzyć oczy.
- O co chodzi?
- Po co zgłaszasz się na bitwę?
- Prędzej czy później i tak nas zaangażują.
- Tak śpieszno ci do śmierci? Posłuchaj, Patrick... Ja nie mam nic do stracenia, ale ty możesz sobie jeszcze jakoś życie ułożyć. Masz Stellę...
- Ale o czym ty mówisz?! - oburzył się.
- Może i dzieją się ze mną dziwne rzeczy, ale to tylko wyostrza mi wzrok i inne zmysły.
- Jesteś zazdrosna?
- Żartujesz sobie?! Mówię, że nie obchodzi mnie twoje życie...
- A jednak przychodzisz tu dawać mi rady. Posłuchaj. Jestem tu, bo sądziłem, że także się zgłosisz. Myślisz, że puściłbym cię na bitwę samą?
- Nie pieprz mi tu. Zdecydowałam tylko dać ci dobrą radę, ale widzę, że sam nie możesz się zdecydować, czy chcesz wróbla, czy gównianego gołębia! - krzyknęła. - Więc ci powiem, że masz iść do Stelli, nie pchać się na bitwę tak długo, jak to tylko możliwe i próbować wykorzystać tę szansę, że nikt nie spierdolił ci życia zanim się jeszcze urodziłeś!
Ledwo zdążyła wykrzyczeć ostatnie słowa, Patrick objął ją w pasie i mocno pocałował.
- Nie jestem ze Stellą - powiedział po długiej chwili, nieznacznie odsuwając się od dziewczyny. Wciąż obejmował ją i gładził po plecach.
- Widziałam przecież... - nie miała siły ani szczerej ochoty wyrywać się mu.
- Wiesz, który to Frank z twojej jednostki.
Potwierdziła skinieniem głowy.
- Ja teraz już też - dodał z westchnieniem. - Stella stwierdziła, że to miało trwać tylko do mojego powrotu, ale chyba nie spodobała jej się moja dziura w głowie...
Wskazał na ranę po utraconym uchu.
- Co zamierzasz z tym zrobić?
Uśmiechnął się lekko.
- Tak jak powiedziałaś. Zdecyduję, czego chcę i wierz mi, że nie wybiorę tanich gierek za moimi plecami.
"A co?" - chciała zapytać, lecz w głowie usłyszała prawdopodobną odpowiedź. Gdy Patrick pochylił się, by znów ją pocałować, odsunęła się i wymknęła z jego objęć.
"Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich." - tak nazwał ją Victor. I miał rację. Bo czym innym była, jak nie Niebieskim Diabłem?
- Co się stało? - szatyn uniósł zmarszczone brwi. Próbował dotknąć jej twarzy, ona jednak odeszła kilka kroków w tył, wpadając na nieznanego kadeta.
- Nie mogę pozwolić ci dokonać tak złego wyboru.
- Vera! - krzyknął za nią, gdy odchodziła.
- Przepraszam - wyszeptała, lecz gwar połknął łapczywie jej słowa.

Niczym więcej jesteś, drogi,
jak sprzecznością wieków - tak cię zwę.
Ból mój przez to ogromnie srogi,
duszę rozrywasz mi na połowę.

- Ustawić się zgodnie z profesjami! Wojownicy po mojej prawej, dalej łucznicy i magiczki... Pogrupujcie się w jednostki! Spokój, kadeci! Wychodzimy na bitwę, to już nie ćwiczenia!
Mistrzyni, która została wyznaczona do pogrupowania kadetów, zaprowadziła względny porządek wśród kilkunastu chętnych do walki.
- Wychodzimy, podążacie za mną i pamiętajcie, że niesubordynacja karana jest śmiercią!
Veronica szła ramię w ramię z Raphaelem. Nie odzywali się do siebie, z przejęciem myśląc, co zastają na linii frontu.
- Cześć, złotko - niespodziewanie obok Veronicy pojawił się Poul. - Nie sądziłem, że jeszcze się spotkamy, miałem nadzieję, że zdechłaś.
- Cóż... jeszcze nie.
- Ale zamierzasz, jak widzę.
- Zostaw ją - wtrącił się Raphael.
- Spokojnie, nic mi nie zrobi. Jak twoja ręka, Poul?
- Wyśmienicie.
Uśmiechnął się z przekąsem.
- Mam nadzieję, że tam, na zewnątrz, znajdziesz się w końcu wśród swoich - wtrącił Raphael. - Ludzie na wojnie stają się bestiami.
Veronica zagryzła policzek od środka, nic nie mówiąc.
- Ale to chyba dobrze, co? - ciągnął dalej ciemnowłosy. - W końcu diabli złego nie biorą!
- Mylisz się.
Złowieszczy uśmiech pełen szaleństwa na moment rozświetlił twarz Poula.
- Diabli biorą złego wyjątkowo chętnie.