Rozdział 30

Podczas pierwszego postoju Veronica uleczyła Patricka na tyle, na ile pozwalały jej umiejętności. Mimo prób nawiązania konwersacji, nie przejawiała ochoty na rozmowę. Upierała się, by brać prawie wszystkie warty, niewiele wyjaśniając. Prawie nie spała, całymi nocami wpatrując się w ciemność, niewiele z tego wszystkiego wyjaśniając. Patrick zauważał, że nawet na jego nielicznych zmianach, kiedy to on pilnował obozu, wojowniczka nie zmrużała oka. Nadal nie była skora do szczerej wymiany zdań, a pytania chłopaka puszczała większości mimo uszu. Podczas jazdy to ona kierowała koniem, kategorycznie zabraniając wojownikowi decydowania o trasie i jej celu. Raz nawet chciała go zostawić, gdy uporczywie próbował wpłynąć na kierunek jazdy. Nieraz Patrick korcił się w duchu, wyrzucając sobie, że postąpił głupio, wyruszając z wojowniczką, zamiast wybrać dołączenie do armii. Dziewczyna wypominała mu to, zapewniając, że na pewno będzie żałował swojej decyzji. Ostatecznie doszedł jednak do wniosku, że nie mógł zostawić Veronicy w trudnym dla niej okresie i obcym dla niej świecie. Może miał się na coś przydać i podświadomie wybrał z pozoru mniej racjonalną opcję? Nie uśmiechał mu się tytuł dezertera. Ciążył on na Patricku jak brud, którego nie mógł się pozbyć. Miał ochotę podrapać się po duszy, choć w głębi wiedział, że próbując zedrzeć to piętno, może doskrobać się do krwi.
I na co to wszystko?”
Trzymał się więc kurczowo jednej myśli: że podążył za Veronicą, by jej pomóc. Bez niego zrujnowałaby się doszczętnie.
W drugi dzień podróży urządzili postój dopiero, gdy słońce całkiem zniknęło już za horyzontem. Długo szukali odpowiedniego miejsca. Ostatecznie, gdy powietrze wsiąkało jak gąbka wszystkie kolory dnia - nie było jeszcze ciemno, ale światło już nie gościło po tej stronie globu - znaleźli właściwe schronienie. Veronica zatrzymała konia przy nadpalonej, drewnianej chacie, która ledwo trzymała się, stojąc przy drodze. Wyglądała, jakby ktoś ją wcześniej splądrował i na pożegnanie poczęstował podpałką. Możliwe, że tylko mokry śnieg uratował zgliszcza tlącego się mieszkania przed całkowitym zawaleniem. Podszedłszy bliżej, Patrick ze sceptycyzmem wymalowanym na twarzy zaczął przyglądać się ruinie. Upierał się, że pozostanie na noc w tym miejscu może nie być bezpiecznym pomysłem. Veronica nie zwracała jednak uwagi na jego protesty. Ściągnęła z wierzchowca torby i, nie sprawdziwszy nawet okolicy, rozpoczęła urządzanie postoju. Dopiero, rozpaliwszy niewielkie ognisko i rozłożywszy koc, udała się na retrospekcję terenu. Chłopak poszedł w jej ślady, powłócząc nogami. Wciąż uważał, że lepiej byłoby nie pozostawać w tym miejscu, zmęczenie brało jednak za wygraną. Nie narzekał więc dłużej, lecz pomagał przeszukiwać okolicę. Był to niewielki domek parterowy, którego ściany zdobiły znaczne dziury w drewnianych deskach, lecz dach wyglądał na stabilny i, co ważniejsze, trzymał się na swoim miejscu. Patrick przeszedł do miejsca, w którym kiedyś była kuchnia. Zaglądając do szafek natrafił na kilka ziemniaków, które przetrwały pożar. Reszta rzeczy nie nadawała się do spożycia. Przechodząc dalej, do izby sypialnej, wojownik nastąpił niechcący na odłamek szkła. Usłyszawszy chrzęst pod nogami, wzdrygnął się. Odsunął na bok stopę i spojrzał na to, co zadeptał. Była to osmolona ramka z portretem. Ostrożnie odsunął na bok odłamki, podniósł malunek. Najwidoczniej pełnił rolę pamiątki z ceremonii ślubu. Przedstawiał mężczyznę w średnim wieku, u którego boku siedziała ubrana w suknię kobieta. Wyglądała bardzo elegancko, choć miała już swoje lata. Delikatne zmarszczki wokół oczu dodawały jej charakteru. Chłopak zwrócił uwagę na charakterystyczne znamię mieszczące się przy lewym uchu mężczyzny. Obie postacie patrzyły na siebie, uśmiechając się, jakby nie mogąc oderwać od siebie wzroku. Patrick z należytą czcią odłożył portret na półkę. Jeszcze chwilę przyglądał się mu, obracając w dłoni osmolone kartofle. Dopiero teraz zaczął zastawiać się nad losem właścicieli domku. Wchodząc do sypialni, bał się, że zastanie tam zwłoki małżeństwa, na szczęście nic takiego się nie stało. Z kufra wyjął świeże ubranie dla siebie i Veronicy, znalazł także wygodną torbę, która była jednak przepalona na jednym z boków. Postanowił zaszyć ją, aby mogła służyć mu za plecak. Znalazłszy także nieco wgniecioną manierkę, wrócił do ogniska. Veronica także skończyła już przeszukiwanie. Wróciła, wyraźnie czystsza z wiadrem wody w ręku.
- Tam jest studnia.
Wskazała kciukiem za plecy.
- Możesz się umyć.
- Mam tu trochę świeżych ubrań.
W odpowiedzi rzucił jej nieco za dużą bawełnianą bluzkę z długim rękawem.
- Znalazłem też kilka ziemniaków.
- Dobrze, że nie musimy na razie naruszać suchego prowiantu, możliwe, że przyda się później - stwierdziła.
Patrick wyminął ją, kierując się do studni. W połowie drogi zatrzymał się jednak.
- Vera... - zaczął niepewnie. - Co zamierzasz zrobić, gdy już...
- Nie wiem - zdenerwowała się, jak za każdym razem, gdy próbował wypytać ją o cel lub długość podróży.
Chłopak pokiwał w milczeniu głową. Z rezygnacją odszedł w celu kąpieli. Zostawił przy ognisku bulwy, zabrał ze sobą czarny, wełniany sweter. Doszedłszy do kamiennego podwyższenia, na którym umocowana był pompa, zdjął przepoconą, brudną koszulkę i cisnąwszy ją na ziemię, zaczął pompować wodę. Najpierw umył włosy podstawiając głowę pod strumień wody. Była lodowata. Skończywszy się myć, usiadł na kamiennym podwyższeniu, gniotąc sweter z dłoniach. Patrzył na niebo. Z początku zauważył samą ciemność, jednak im dłużej spoglądał w atłasowy nieboskłon, dostrzegał pojedyncze światła innych galaktyk – niezwykle przerzedzone dzisiejszej nocy.
- Przeziębisz się - usłyszał wołanie wojowniczki. - Chodź do ogniska, ziemniaki właśnie skończyły się piec.
Pokuśtykał do Veronicy, siadając tuż obok niej, na swetrze. Przyjął z wdzięcznością ciepły, chrupiący posiłek, który napełnił jego wołający o strawę żołądek.
- Wygląda okropnie - skomentowała, patrząc na chłopaka.
- Co? - zdziwił się, odpowiadając z ustami pełnymi jedzenia. - Chyba nie masz na myśli mojej figury.
Na krótką chwilę na usta wojowniczki przywędrował grymas, mający zapewne być uśmiechem.
- Nie... Mówię o twojej ranie. Zgubiłeś gdzieś opatrunek.
Patrick skończył pałaszować pieczonego ziemniaka. Wystawił dłonie do ognia, grzejąc skostniałe palce.
- Musiał spłynąć wraz z wodą, która swoją drogą była okropnie zimna.
- Cóż... to nie hotel.
- Właśnie - chłopak ożywił się. - Szukając rzeczy, znalazłem zdjęcie. Myślę, że to ktoś, kto mieszkał tu wcześniej.
- To było raczej jasne.
- Ale nie znalazłem ciał. Myślę, że to nie był zwykły pożar, może ktoś ich napadł.
Powiało chłodem, więc wojownik założył przez głowę sweter. Veronica oddaliła się do konia, wyjęła z juk świeże bandaże i maść ziołową. Usiadłszy z powrotem, przybliżyła się do wojownika.
- Założę opatrunek, poczujesz się lepiej.
- Minęło już trochę czasu, nic mi nie będzie.
- Nie ruszaj się przez chwilę. Nie możesz wystawiać tego na...
- Na widok? To chciałaś powiedzieć?
- Daj spokój.
Patrick okręcił głowę tak, aby przysłonić Veronice wizję dziury ziejącej zamiast ucha. Spuścił wzrok, zagryzł wargi. Wstydził się. Może nie miał jeszcze okazji widzieć rany w pełnej okazałości po zagojeniu, może wyobrażał ją sobie jeszcze gorzej niż przedstawiała się w rzeczywistości. Albo ubytek był dla niego czymś więcej niż tylko defektem ciała.
- Skoro tak sądzisz, powinieneś uderzyć się w to drzewo raz jeszcze. Może przywróci ci rozum.
- Tak myślisz?
Syknął cicho, gdy dziewczyna posmarowała ranę po odciętym uchu warstwą maści.
- Nie tak agresywnie!
Zwalczył odruch odsunięcia się od dziewczyny. Z wielkim oporem umożliwił jej dokończenie opatrunku. Mimo wewnętrznych wahań, pozwolił, by zasłoniła bok jego głowy warstwą bandażów. Siedzieli przez chwilę w całkowitym milczeniu, badając wzrokiem nocne niebo. Uwagę Patricka przyciągnął blask budzący się za częściowo zbitą szybą domu. Z początku myślał, że to płomień ogniska odbija się od okna. Dopadło go zwątpienie. Wstał. Wolnymi krokami, śledzony przez pytające spojrzenie wojowniczki, udał się w stronę blasku. Oparłszy dłonie na parapecie, westchnął, zauważywszy źródło światła.
- Chodź zobaczyć, Vera.
Dziewczyna podźwignęła się na nogi i, owinąwszy szczelniej szatą, dołączyła do chłopaka. Gdy jej wzrok powędrował na wskazany przez chłopaka księżyc, na usta wojowniczki po raz pierwszy od dawna zawitał szczery uśmiech. Księżyc wisiał nadzwyczaj nisko, jakby coś mu ciążyło. Krwisty, pomarańczowy, bardzo niepasujący do otaczającego go śpiącego śniegu. Coś ściągało go w dół, nie pozwalało wbić się między pojedyncze, rozsiane po niebie gwiazdy, a jednak widoczny był tylko w połowie. Górna część gdzieś zniknęła. Może dlatego było mu tak ciężko?
Z piersi dziewczyny wydarło się ciche westchnięcie. Oparłszy łokcie na nadpalonym parapecie, wzbiła wzrok w wznoszącą się powoli, niekompletną tarczę satelity.
- Piękny, prawda? - wyszeptał Patrick, obracając twarz ku dziewczynie.
Veronica wciąż przypatrywała się księżycowi. Patrząc tak na niego, zastanawiała się, czy na pewno spogląda przez szybę, czy może zerka w lustro. W końcu, wyprostowawszy się, wspięła się na palce, by wyszeptać Patrickowi do ucha:
- Jest śliczny.
Odsunęła się od niego, wracając do ogniska. Tak chwyciła za kolejną część pieczonego ziemniaka.
- Chcesz jeszcze trochę?
Wyciągnęła dłoń ku chłopakowi, proponując mu posiłek. Szatyn wciąż stał pod oknem, patrząc w niebo.
- Nigdy nie mogę powiedzieć sobie „dość”, gdy patrzę w niebo - zignorował jej pytanie. - To niesamowite, że co noc patrzę na ten sam księżyc, ale za każdym razem jest on inny, jakby w dzień jakaś siła podmieniała go i gwiazdy, i całe niebo... aż do końca świata.
- Przynajmniej nigdy się nie znudzi.
- Nawet, gdyby wschód i zachód słońca za każdym razem malowały się tak samo, byłby zawsze cudownym dziełem natury - stwierdził, siadając z powrotem obok koleżanki. - Niektóre rzeczy czerpią swój urok z tego, że są wciąż i wciąż takie same...
- Nawet najpiękniejsze rzeczy powszednieją w czasem.
- Mylisz się - patrzył jej w oczy. - Po prostu przestajemy je doceniać, ale one wciąż lśnią takim samym blaskiem jak na początku.
Dziewczyna odwróciła wzrok.
- Widzisz tylko jedną stronę księżyca. Druga zawsze pozostaje ukryta w mroku...
Zanim zdążyła dokończyć zdanie, Patrick pochylił się ku niej. Przyłożywszy dłoń do policzka dziewczyny, lekko musnął ustami jej wargi.
- Jest tyle dróg do piekła na ziemi... i tle sposobów na kawałek raju - powiedział, nie odsuwając się. - Niektórym zagłusza ten wybór głośne ludzkie stąpanie po gruncie. A przecież to świetna okazja, by stać się kimś więcej niż zwykłym człowiekiem.
Veronica słuchała go zanurzona w przyjemnym otępieniu, z wyostrzonymi zmysłami. Błądziła wzrokiem po jego twarzy, dokładnie badając ciemne, niemal czarne oczy chłopaka. Wydawały jej się takie niewinne... W końcu odezwała się, niemal szeptem, głosem obdarzonym lekką chrypką:
- Uważasz, że lepiej jest być złym do szpiku kości niż neutralnym?
- Niż nijakim.
Odsunął się. Przeczesał dłonią mokre włosy. Dziewczyna zawiesiła wzrok na kropelkach, które spadły na jej szatę.
- Życie jest za krótkie, by przez cały czas się wahać.
- Woda nie zawsze jest wrząca lub za zimna. Ludzie z zasady dążą do złotego środka.
- Ludzie szukają tylko własnego spełnienia. I tak naprawdę, w głębi duszy wszyscy są egoistami. Ale samolubów też dzieli się na parszywych i tych mniej podłych.
Patrick przysunął do siebie Veronicę, obejmując ją ramieniem. Dziewczyna, oparła głowę na jego barku. Przykryci kocem, wpatrywali się we wznoszący się powoli krwawy księżyc.
- Wszystkie drogi prowadzą przez piekło - wyszeptała Veronica. - W podróży do nieba, piekła nie da się ominąć... ale z rajem można minąć się o wieki, podczas gdy dojście do piekła jest okrutnie proste.
Patrick nie odpowiedział. Siedzieli tak, objęci, w zgliszczach ruiny, przy przygasającym palenisku, aż w końcu oboje usnęli.

***

Jonas po raz kolejny tego dnia otarł pot z czoła, sięgając po następną deskę do budowy płotu.
Zamach. Uderzenie siekierą. Wstrząs przechodzący przez całe ciało.”
Mroźna pogoda wczesnej wiosny wciąż nie ustępowała miejsca słońcu. Mimo to chłopak czuł gorąco wypełniające go od środka. Nie dochodziło ono tylko z jego przemęczonych mięśni, ale także gniewu, którego kłębkiem stał się tydzień temu - od kiedy zielarz zmusił go i bliźniaczki do intensywnej pracy. Czuł się jak niewolnik. Najgorsze było to, że stan Lii wciąż się pogarszał. Kilka dni temu polecił Aurorze i jej siostrze, aby zbadały łuczniczkę za pomocą magii, starając się dociec, co wpłynęło na nagłe pogorszenie się zdrowia chorej. Nie były pewne, czy udało im się to wykryć, Rita twierdziła jednak, że możliwy jest sabotaż pół krasnoluda. Zdaniem dziewczyn ktoś sukcesywnie podtruwał Lię. Niemożliwe bowiem było gwałtowne zapadnięcie się stanu zdrowia łuczniczki, gdy już wracała do pełni sił.
Zamach. Uderzenie siekierą. Jeszcze raz i kolejny.”
Chłopak krzyknął ze złości, zbijając ostrze w pieniek.
Tak nie może być! Nie można się na to bezczynnie godzić!”
- Jonas?
Zza pola widzenia chłopaka wyłoniła się Aurore. Podeszła do blondyna z miną pełną troski. W pierwszej chwili chłopakiem wstrząsnął dreszcz, Był pewien, że jest tu sam, dziewczyna wystraszyła go nie na żarty. W porę oparł się odruchowi i prędko rzucił siekierę w ziemię lecz jej ostrze chybiło. Nie wbiło się w przymarzniętą glebę. Oparł się o pieniek, zagryzając wargi.
- Co? - zapytał trochę zbyt niegrzecznym tonem. Był zniecierpliwiony, zły.
- Dużo już zrobiłeś - stwierdził Rita, dołączając do siostry. Obie puściły mimo uszu jego nieprzyjemne odburknięcie. Wszyscy mieli ostatnio ciężki czas.
- Nic mi nie mów. Kazał mi dziś rano przyspieszyć robotę. Jutro chce widzieć skończone ogrodzenie.
Fuknąwszy, wszczął rąbanie desek.
- Jonas, czekaj! Jestem pewna.
- Czego?
Wciąż rąbał drewno.
- Sam wiesz - pałeczkę przejęła Aurore. - Sprawdziłyśmy jeszcze raz... dziś rano, gdy nie było go w mieszkaniu.
- To rzeczywiście coś s p o z a jej organizmu. Nie może być mowy o pomyłce.
- Co możemy z tym zrobić?
Jonas zamyślił się.
- Mamy zbyt małe umiejętności, aby ustalić, co to dokładnie jest, lub jak to zwalczyć.
- Ktoś musi przy niej czuwać. Nie ma mowy, żebym pozwolił temu...
- Ciszej - zganiła go Rita. - Niedawno wrócił do domu.
Jakby na zawołanie, drzwi od mieszkania uchyliły się, ukazując w progu pomarszczonego pół krasnoluda. Zielarz wydawał się być pijany, krzyczał do bliźniaczek coś o zakupach na targu. Następnie wyszedł, udawszy się w kierunku stacjonującego poza miasteczkiem patrolu Północnego Królestwa.
- Zrobimy tak...
Jonas nachylił się do bliźniaczek.
- Idźcie wypytać ludzi, może najdziemy kogoś, komu też zaszedł za skórę.
- To nie powinno być trudne.
- A ty?
- Zostanę z Lią. Nie martw się - dodał, widząc skwaszoną minę Aurore. - Nie będę próżnował. Coś wymyślę, zobaczycie. Wyciągnę nas stąd, a ten pierdolony starzec jeszcze mnie popamięta.
Splunąwszy, odrzucił narzędzie na bok. Tym razem ostrze wbiło się w ziemię z charakterystycznym dźwiękiem.
Dziewczyny byłe ściśle otoczone przez gwar, jak zwykle na targu o tej porze. Nawet, jeśli był to plac tak niewielkiej wioski jak ta, w której się znajdowały, panował tu tłok. Rita niosła koszyk, Aurore rozglądała się natomiast za produktami, jakie polecił im kupić zielarz. Żadnej z sióstr nie uśmiechała się rola niewolnika, taniej siły roboczej. Jonas polecił im jednak, przy okazji zakupów, spróbować nawiązać kontakt z mieszkańcami. Uderzająco podobna aparycja obu sióstr zwróciła uwagę jednego ze sprzedawców.
- Czego piękne panienki szukają? - zapytał służalczym tonem, gdy tylko zatrzymały się przy jego straganie.
- Trochę mydła, kilka igieł...
- Zobaczymy, co da się zrobić!
Uśmiechnął się, starając się przypodobać nowym klientkom. Gdy odszedł do swojego wozu zaopatrzeniowego, szukając odpowiednich produktów, w okolicy wybuchło zamieszanie. Dwóch rosłych mężczyzn w szatach Północnego Królestwa przeciskało się przez tłum. Ktoś, kto nie chciał ustąpić miejsca w kolejce do straganu, został brutalnie uderzony w twarz. Upadł na ziemię, przyjmując dodatkowo kopniaki w plecy, brzuch i klatkę piersiową. Nikt z zebranych nie interweniował. Ludzie rozstępowali się przed przybyszami, uniżenie chyląc głowy. Cudzoziemcy dostąpili w końcu do trzęsącego się ze strachu sklepikarza. Miał on swoje stanowisko naprzeciw handlarza mydłem. Posługując się obcobrzmiącym akcentem, zażądali beczkę piwa. Gdy handlarz nieśmiało podał cenę, podkreślił drżącym głosem, że może obniżyć ją specjalnie dla wielmożnych klientów. Oni w odpowiedzi zaśmiali się z pogardą. Kazali jednemu z przechodzących obok młodych chłopców zanieść towar do ich obozowiska, oznajmiając, że rekwirują go rzeczywiście po zaniżonej cenie - a dokładniej - za darmo. Młody chłopak został siłą zaciągnięty po towar. Zrozpaczony sklepikarz próbował się sprzeciwiać, na co żołnierze zaczęli demolować jego stragan. Przewróciwszy stanowisko, połamali skrzynki, przedziurawili kilka beczek, rozdeptali wyroby. Wszystkiemu wtórował desperacki skowyt kopanego handlarza. Cała społeczność patrzyła, jak ich sąsiad jest poniżany, a jego dobytek ulega zniszczeniu. Jednak także tym razem nikt jednak nie zareagował. Aurore gestem ręki powstrzymała siostrę od interwencji, kręcąc smutno głową.
- Jeszcze nie teraz... - szepnęła do niej.
- Mam to gdzieś. Oni go rujnują!
- Zemsta najlepiej smakuje na zimno.
Rita z niechęcią odpuściła. Rozluźniła palce, zaciśnięte do tej pory w pięści, pokiwała smutno głową.
W końcu cudzoziemcy oddalili się, a za nimi potruchtał chudy chłopak, gnący się pod ciężarem wskazanej przez wojowników beczki. Mieszkańcy, jak gdyby nic się nie stało, rozeszli się do swoich zajęć. Poszkodowany mężczyzna płakał zaś jak dziecko, próbując pozbierać to, co zostało z jego dobytku. Podczas, gdy Aurore dobijała targu ze sposępniałym, handlarzem, Rita oddaliła się od stoiska z mydłem i igłami, przechodząc do zrozpaczonego kupca. Uklękła przy nim, pomagając mu pozbierać resztki dobytku. Mężczyzna jęczał, że stracił większość towaru, że nie będzie miał czym opłacić nauki syna. Rita w odpowiedzi podała mu czystą chustkę, pozwalając mu na wytarcie stróżki krwi płynącej z nosa. Inni mieszkańcy wciąż przechodzili obok sceny obojętnie. Niektórzy nawet omijali poszkodowanego szerokim łukiem, rzucając pod jego adresem przyciszone komentarze.
- Nie pierwszy raz, panienko - mruknął. - Nie tylko mi.
- Trzeba było się nie wychylać! - krzyknął jeden z przechodniów, plując na resztki straganu.
W odpowiedzi kupiec załkał.
Gdy Aurore zakupiła polecony przez zielarza asortyment, dołączyła do siostry, pomagając jej zbierać zniszczony dobytek mężczyzny. Po niedługiej chwili podbiegł do nich, czerwony ze zmęczenia, chłopak, który został wyznaczony do dostarczenia beczki patrolowi. Padł przy mężczyźnie i objął go za szyję.
- Nie martw się, ojcze. Nadrobimy straty. Znajdę na to sposób!
- Chciałbym, synu - odparł zmęczonym głosem mężczyzna, dźwigając się na nogi.
- I nic z tym nie zrobicie? - wybuchnęła w końcu Rita.
- Jak to nic? - kupiec potarł łysiejącą głowę.
- Pozbieramy co się da - dodał z zapałem jego syn. - Jeśli nie wystarczy, sprzedamy konia i...
- Czy nic nie zrobicie z n i m i?
- Ciszej, panienko - skarcił ją mężczyzna, z niepokojem rozglądając się na boki. - Tu chadzają różni ludzie...
- Myślicie, że tym ludziom podoba się życie w ciągłym strachu?
- Ciągły strach to był, gdy opuściły nas siły Wschodniego Królestwa i co noc pod nasze drzwi podchodzili upadli - burknął nie do końca przekonany o tym, co prawił.
- Więc godzicie się na takie traktowanie... - zaczęła Aurore.
- Mało wiesz o świecie, panienko - przerwał jej mężczyzna z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Niewiele widziałaś, wierz mi.
Powiedziawszy to, oddalił się.
- Przepraszam za ojca - burknął chłopak - jak widać, to nie był najlepszy dzień dla nas.
Chciał już odejść, lecz Rita chwyciła go za rękaw.
- Czekaj! - zatrzymała go.
- O co wam ciągle chodzi?
- Mamy pewien plan.
- I wydaje mi się, że możesz okazać się pomocny... - dokończyła za siostrę Aurore.
Syn kupca przedstawił się jako Fynn. Był od bliźniaczek młodszy od zaledwie kilka lat. Jego sylwetka wyglądała, jakby zaraz miała się złamać pod ciężarem burzy ciemnych włosów. Policzki chłopaka obsypane były piegami, a odstające uszy nadawały jego twarzy przyjaznego charakteru. Finn oznajmił, że jego rodzina mieszkała na wyspie od wielu pokoleń, zajmując się kupiectwem. Zwozili towary z kontynentu, przeprawiając się łodziami przez morze, następnie handlowali w rodzinnej wiosce, co czyniło ich jedną z najbardziej wpływowych w tych rejonach familii. Nie było to trudne, ponieważ Kinimodo zamieszkiwała nieliczna populacja, a co za tym szło, każdy był wszystkim dobrze znany. Nie uszło więc uwadze ludzi, gdy interesy rodziny Fynna zaczęły blednąć w oczach.
- Gdy widmo wojny zaczęło się do nas zbliżać, z początku żywiliśmy nadzieję, że zamieszanie nas ominie - mówił, zaprowadziwszy bliźniaczki za wioskę.
Usiedli tam na powalonym pniu, zagryzając zabrane ze zniszczonego straganu owoce.
- Moja babcia była najbardziej zagorzałą wyznawczynią tej teorii. Była bardzo stara i zarzekała się, że jej syn i wnukowie nie będą musieli angażować się w wojnę. Zalecała nawet, by pozostać przy kupiectwie. Twierdziła, że na bitwie można zbić majątek. Dziś myślę, że to za gadanie takich bzdur nie ma jej wśród nas.
- Zmarła? - Aurore zmarszczyła czoło.
- W połowie zdania. Wspominała coś o interesach, przeglądając księgi rachunkowe, gdy nagle umilkła. Wszyscy się zdziwili, nie było to coś codziennego, by babcia pozwoliła wybrzmieć ciszy. Gdy zawołaliśmy znachora, oznajmił, że już dawno po wszystkim.
Na wspomnienie zielarza, bliźniaczki wzdrygnęły się.
- Ale do rzeczy. Śmierć babci była dopiero początkiem nadarzających się katastrof.
Finn ugryzł kawałek gruszki, po czym kontynuował z pełną buzią:
- Jakiś czas potem moi kuzynowie nie wrócili z wypadu po towar. Zostali w Naross. Podobno zaciągnęli się do wojska. Następnie opuściły nas stacjonujące w wiosce siły armii. Było tu dwoje mistrzów. Z dnia na dzień dostali wezwanie i odpłynęli.
Splunął resztkami ogryzka.
- Wiecie, że nie mamy tu magicznej bariery. Oczywiście jakieś tam runy na domach są, nie jesteśmy głupi, ale nie zabezpieczają po całości, rozumiecie... - głos mu się załamał.
- Upadli - domyśliła się Rita.
- Początkowo próbowaliśmy się jakoś sami bronić. Mieliśmy miecze, topory. Ale to niewiele pomagało. Najgorzej było wieczorami. Barykadowaliśmy się w domach, nikt nie wychodził po zachodzie słońca. Przez to ustały dostawy, zostaliśmy pozostawieni sami sobie.
Finn przerwał na dłuższą chwilę. Wytarł dłonie mokre od soku w brudne spodnie, które wisiały na nim jak worek. Patrzył w niebo. Siostry wyczuły, że zbiera słowa, aby dokończyć historię, nie przerywały mu więc momentu zamyślenia.
- W najciemniejszą noc mojego życia nie wiał ani skrawek wiatru. To dziwne - dodał - tu wciąż dmucha od morza. Tym czasem umilkło, trawy znieruchomiały. Nadeszło coś gorszego.
Wzrok chłopca zawieszony był w nicości. Czasem, gdy człowiek opowiada o wydarzeniach, które zmieniły jego życie, gdy myśli o jednej z tych chwil, które naprawdę się liczą, wraca do nich sercem i przeżywa je na nowo. To taki niezbadany stan, gdy zza szyby pamięci spogląda się na przeżyte szczęście lub niedolę, a z dnia na dzień obraz staje się bardziej zamazany. Szyba, na której rysuje się nasz oddech, ślady palców zasłaniają nam widok. Nadal jednak możemy odtwarzać wspomnienie - tak długo, jak pozwolimy mu żyć. Czasem zapamięta się dotyk słońca na skórze, czyjeś wypowiedziane nienawistnie słowa, zimny wiatr plączący włosy, lub zapach gotowanego obiadu. Drobiazgi, na pozór nic nie znaczące banały są milczącymi dowodami, że nie urodziliśmy się przed chwilą. Fakt, że nikt nie ma takich samych wspomnień jak my, czyni nas unikatowymi, sprawia, że jesteśmy istotami samotnymi we wspomnieniach. Pamięć potrafi być zbawieniem, może przybrać też maskę tortury. W obu przypadkach jednak pamięć rani. Piękne wspomnienia mogą wywołać najobfitszy krwotok.
- Był odmieńcem - wydusił w końcu z siebie Finn. - Nic nie mogliśmy zrobić. Gdyby kuzyni nie odeszli, może wtedy moglibyśmy coś poradzić...
Chłopak próbował słowami zbić szybę czasu oddzielającą go od wspomnienia. Uderzał pięściami o barierę, chcąc przedostać się w zamknięty już rozdział i zmienić bieg historii. Ta szyba jednak pozostanie niezniszczalna, a każdym ciosem w nią, chłopak ranił samego siebie.
- Wiele osób... moja mama... - nie musiał kończyć.
Przetarł twarz dłońmi, jakby ścierał łzy z policzków, choć jego oczy już dawno przestały płakać z tego powodu.
- Nie dziwcie się więc - odpowiedział hardziej - że ludzie nie buntują się na obecność żołnierzy Północnego Królestwa. Zostaliśmy w końcu porzuceni przez własne królestwo.
- Więc zamierzacie tak po prostu się poddać?
- A co możemy zrobić?! - krzyknął, wstając gwałtownie. - Lepsze jest zdjęcie korony z głowy niż śmierć bliskich, nie zdajecie sobie z tego sprawy, co? Ojciec miał rację, niewiele widziałyście...
Zaczął odchodzić od pnia, kierując się do wioski.
- Nie masz pojęcia, przez co przeszłyśmy. Ale wiem, że nie podoba ci się perspektywa życia jak bydło pod panowaniem Stotańczyków! - krzyknęła za nim Rita.
- Przy niewielkiej pomocy możemy się ich pozbyć.
- A co potem? Znów mamy drżeć przed upadłymi?
- Możesz zabrać się z nami i dołączyć do wojska...
- Mam zostawić tu wszystkich? Tak właśnie zrobili moi kuzynowie, a matka...
- Czekaj, Finn! Nie idź!
Chłopak zatrzymał się, nie odwracając się.
- Wiemy, jak rozwiązać ten problem, musisz tylko nam pomóc. Jeśli będziecie pozwalać im rządzić, przyjdzie dzień, gdy każą wam płacić za mieszkanie w waszych domach, zaciągną was do swojego wojska, lub doszczętnie wykończą.
Finn pokiwał powoli głową, nieznacznie obracając ku magiczkom swoje zatroskane oblicze.

***

Do uszu Susan dotarł dźwięk gongu, następnie odgłosy szamotaniny, w której z początku uczestniczyła całkiem nieświadomie do momentu, w którym weszła się do łazienki i ochlapała twarz chłodną wodą. Westchnęła, gdy chłodny strumień zetknął się z jej skórą. Susan opłukała dokładnie oczy, chcąc pozbyć się zalegającego w nich snu.
- Spóźnisz się na apel - usłyszała za sobą.
Odwróciwszy się, zauważyła Collina, zawzięcie wycierającego ciemne włosy w ręcznik.
- Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło - odparła zaspanym tonem.
- W przeciwieństwie do mnie, hę?
- Lepiej bym tego nie ujęła.
Oboje wyszli na korytarz, udając się szybkim krokiem w stronę sali, na której miał odbyć się codzienny apel. Nie był to dzień wyjątkowy, dlatego zebranie miało charakter mniej oficjalny - zwołani na nie zostali sami łucznicy. Weszli na dość przestrzenną salę, ustawili się w rzędach według przynależności do jednostek. Na środek pomieszczenia wyszedł Mistrz Lucas i z obojętną miną wszczął odczytywanie dzisiejszego dnia zajęć oraz innych oficjalnych informacji.
- Nie podoba mi się on - szepnął Collin, który stał niedaleko Susan. - Wydaje mi się, że uwziął się na ciebie.
- Czy ja wiem?
- Nie przeszkadza ci to? O ile cię znam, założyłbym się, że pieniłabyś się ze wściekłości.
- Collin... Nic na to nie poradzę, więc nie ma sensu...
- Susan Clutterly!
Kadeci zamilkli, gdy usłyszeli podniesiony głos Mistrza.
- Zostaniesz po apelu.
- Świetnie. Wielkie dzięki, Collin.
- Cisza! - zgromił ich wzrokiem. - Ostatnia informacja jest taka, że jutrzejszy dzień wolny zostaje częściowo odwołany i macie stawić się na poranne zajęcia. Po obiedzie macie czas dla siebie, według harmonogramu. To wszystko.
Łuczniczka wzięła głęboki oddech, powtarzając sobie w myślach, że to tylko upomnienie o braku dyscypliny na apelu. Nienawistnym spojrzeniem odprowadziła wychodzącego, szczerzącego się do niej Collina. W oczach kolegi spostrzegła jednak błysk niepokoju.
Uwziął się? Czy to tylko przewrażliwienie Collina?”
- Clutterly?
- Tak jest, Mistrzu!
- Wiesz, dlaczego cię zatrzymałem?
Dziewczyna wydukała ułożoną wcześniej formułkę:
- Zdaję sobie sprawę ze swojej niesubordynacji i braku dyscypliny podczas apelu, to się więcej nie...
- O czym ty mówisz?
Mistrz Lucas wydawał się być prawdziwie zaskoczony, po jego twarzy błądził wyraz zdenerwowania. Był jak tykająca bomba - niecierpliwy, mógł wybuchnąć w każdej chwili. Nic jednak nie nastąpiło. Susan nie była pewna, co byłoby lepsze krzyk, czy pełen oficjalnego mrozu ton, który owionął ją po słowach Lucasa.
- Doszła do mnie skarga od jednego z kadetów. Pobiłaś go i wystawiłaś na pośmiewisko.
- Ja...
- Normalnie tą sprawą zająłby się Mistrz Cyprian, jest jednak zbyt zajęty, by do niego dotrzeć, dlatego poszkodowany przyszedł z tą sprawą do mnie.
Mężczyzna zmierzył łuczniczkę surowym wzrokiem.
- Co masz na swoją obronę?
- Chodzi o Philipa, wszyscy wiedzą, jaki on jest. Kręci. To wcale nie było tak...
- Przestań w końcu unikać mojego wzroku i powiedz szczerze, że go nie uderzyłaś. Będzie po sprawie, wrócę do swoich obowiązków.
- Nie mogę.
- Bo?
Splótł ręce na piersi.
- Przypadkowo ode mnie dostał. Ale nie powiem, że żałuję.
- A wystawianie na pośmiewisko?
- To jakaś kpina. Nie moja wina, że jest nieudacznikiem.
Lucas zagryzł wargi.
- Słuchaj, Susan. Nie powiem o tym Mistrzowi Naczelnemu, choć powinienem. Miałbym też nałożyć na ciebie karę, nie zrobię tego jednak.
- Mistrzu, to jakaś pomyłka...
- Widzę, że masz potencjał, a tacy ludzie często są hamowani przez innych jedynie z czystej złośliwości. Naucz się sprytu, do cholery, bo nie będę ciebie wiecznie ratował.
Podszedł do drzwi.
- Ale jeśli potrzebowałabyś pomocy, wiedz, że ja także jestem człowiekiem z ambicją, a tacy się wspierają, nie ograniczają. Radzę ci zastanowić się, na kogo naprawdę możesz liczyć.
- Cios nawet nie był wymierzony w niego! - zawołała za odchodzącym mężczyzną.
Lucas zatrzymał się i cofnął w drzwiach o krok.
- Tym gorzej dla ciebie, niezdaro.
Jego twarz rozświetlił złośliwy uśmiech, oczy pozostały jednak rozbiegane.

***

Duże płatki śniegu szybowały w powietrzu, leniwie opadając na ziemię. Zdawać by się mogło, że ktoś odrywa kawałki puchu i rzuca je, przyprószając cały świat czymś nieuchwytnym, co raz złapane roztopi się na wieki. W niektóre rzeczy nie warto ingerować, natura jest, bądź co bądź, żywiołem, stanem dzikim. Czasem najlepsze, co może zrobić człowiek to patrzeć, nie dotykać i próbować zrozumieć jej piękno. Tak przynajmniej twierdził Patrick, który, obudziwszy się, wybrał się na krótki spacer. Obszedł dookoła podniszczony budynek, który wyglądał mniej tajemniczo w świetle dnia. Pod jego nogami skrzypiał świeży śnieg, oddech zamieniał się w delikatną mgiełkę. Gdyby nie magiczna bariera zapewniająca ciepło, zamarzliby tej nocy - był tego pewien. Nie zaszedł daleko, gdy usłyszał krzyk dobiegający ze strony domku. Nie był to jednak głos Veronicy. Nie tracąc więcej czasu, pobiegł z powrotem do obozowiska. Rozpędzając się, poślizgnął się na śliskiej powierzchni. Otrzepawszy się, popędził w kierunku zduszonego krzyku. Gdy tylko wyjrzał zza rogu, dostrzegł Veronicę, trzymającą miecz tuż przy szyi starszego mężczyzny. Nieznajomy wyglądał na śmiertelnie przestraszonego, jego siwe włosy pozostawione były w nieładzie. Mimo że Patrick nie znał jego imienia, miał wrażenie, że już wcześniej gdzieś go widział. Chłopak zauważył napięcie dochodzące od Veronicy. Każda cząstka jej ciała była gotowa do ataku, choć staruszek wyglądał na bezbronnego.
- Vera! Co się dzieje?
- Zaszedł mnie od tyłu. Chciał nas zamordować we śnie.
Nie spuszczała wzroku z przybysza.
- Przesłuchałaś go?
Zbliżył się do dziewczyny.
- Nie ma takiej potrzeby. To szpieg!
Nacięła lekko skórę mężczyzny, przez co wąska strużka krwi spłynęła na jego koszulę. Nieznajomy był zszokowany, przerażony. Trząsł się, chciał coś z siebie wydukać, nie potrafił jednak wydobyć ani jednego zrozumiałego słowa. Według Patricka wyglądał na nieszkodliwego. Wojownik wzdrygnął się, gdy wokół dziewczyny zaczęły krążyć niebieskie iskry.
- Spokojnie, Vera. Nie daj się ponieść. Jestem pewien, że możemy to wszystko wyjaśnić.
Dopiero po chwili Patrick zauważył u nieznajomego charakterystyczne znamię obok ucha, przez co rozpoznał w nim mężczyznę ze zdjęcia. Musiał być to właściciel domu, który postanowił wrócić do posiadłości jakiś czas po tragedii, która go spotkała. Patrick rzucił się w kierunku Veronicy, chcąc powstrzymać ją przed ciosem. Było już jednak za późno. Dziewczyna przebiła klatkę piersiową bezbronnego przybysza, wywołując tym samym skowyt pełen bólu. Fala krwi spadła na zasypaną częściowo śniegiem podłogę mieszkania. Bezwładne ciało, spadając, strąciło z szafki ocalałe w pożarze sprzęty. Krew poplamiła nadpalone ubrania, potłuczone części zastawy i stary portret w potłuczonej ramce.
- Co ty zrobiłaś?
Patrick sam zdziwił się złością, która wydarła się z jego krtani. Złapał w ramiona upadającego staruszka, który trząsł się w konwulsjach. Jego oczy były nieprzytomne, zachodziły mgłą. Ostatkiem sił uniósł rękę, palcem wskazując na Veronicę.
- Diabeł... - wycharczał. - Niebieski diabeł.
Rozdzierający kaszel przerwał jego ostatnie słowa. Chwilę potem mężczyzna już nie żył. Patrick powoli ułożył go na ziemi. Podniósł z podłogi poplamiony wizerunek małżeństwa, by położyć ją na piersi nieboszczyka. Chłopak był roztrzęsiony. Wciąż klęczał na śniegu, wpatrując się w niewinnego mężczyznę. Nie miał ochoty patrzeć na swoją towarzyszkę. Przepełniała go złość, czuł gorzki smak niesprawiedliwości.
- Co ty najlepszego zrobiłaś... - wycedził.
- Ostrzegałam, że nie musisz jechać ze mną.
Patrick poderwał się na nogi. Złapawszy Veronicę za ramiona, potrząsnął nią w przypływie wściekłości.
- Co się z tobą stało? Obudź się i spójrz, co zrobiłaś! Masz krew na rękach!
Odsunął się od niej, gdy wokół dziewczyny strzeliły ostrzegawczo wiązki błękitnej energii.
- J-ja? Nawet mnie atakujesz? Jestem w stanie wiele zrozumieć, ale to, co zrobiłaś przed chwilą, przechodzi moje pojęcie. Zmieniłaś się i możesz mnie ganić za to, że tak mówię. Po tym, przez co przeszłaś masz do tego prawo. Niech będzie. Ale Veronica, którą znałem, brzydziła się śmiercią i chciała ratować ludzi. A ty... ty...
- Słucham. Dokończ. Wyrzuć to z siebie.
- Nie ujmę tego lepiej niż on.
Wskazał brodą na nieboszczyka, nie patrząc więcej na niego.
- Znasz legendę o Niebieskim Diable.
Veronica zacisnęła usta w wąską szparkę. Wytarłszy miecz o śnieg, schowała go do pokrowca.
- Miło w końcu usłyszeć od ciebie coś szczerego - rzuciła sarkastycznie.
Porywczym krokiem podeszła do wierzchowca. Jej ruchy były ostre, szarpane, jakby wstrzymywała się od gwałtownej reakcji na słowa przyjaciela.
- Mam rozumieć, że do teraz spotykałam się z twojej strony jedynie z kłamstwami?
- To nie jesteś ty.
- Nie ma o czym mówić - ucięła. - Zbierz rzeczy, musimy nadrobić drogi.
- Vera...
- Zawsze możesz tu zostać w cholerę.
To śnieg padał, czy anioły liniały? Rwały pióra z żalu, rzucając ludziom pod nogi, mając nadzieję, że ktoś zauważy ich ból. Ale zaraz puch znikał, jakby go nigdy nie było, więc albo cierpiały po cichu, albo to zwykłe zjawisko pogodowe. Czasem Patrickowi zdawało się, iż uczucia mają tak silną moc, że mogą wpłynąć na świat dookoła. Ziemia powinna się trząść, błyskawice trzaskać, a wiatr zrywać dachy. Myśląc o przenoszeniu gór, nie mógł zdobyć się na kilka szczerych słów. Uchylenie brami piekieł łatwiejsze jest od otwarcia swojej duszy drugiemu człowiekowi
.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz