Rozdział 29

Mistrz Lucas wydawał się zawiedziony. Zacisnął usta w wąską szparkę, jego oczy zabłysły od emocji, której Susan za nic nie potrafiła nazwać. Biła od niego przemożna chęć, aby kadetka domyśliła się swojego błędu. To najwyraźniej jednak nie nastało, bo młody mężczyzna rozluźnił usta i, westchnąwszy uprzednio, zadał niemal szeptem jedno proste pytanie:
- Gdzie twój łuk?
Susan wskazała kciukiem na Lapi wiszące u jej nadgarstka.
- Głupia! – syknął Lucas.

Złapał ją za przedramię, ściskając nieco za mocno
- Nigdy więcej nie chcę widzieć cię bez broni w postaci zasadniczej, rozumiesz?
Puścił ją, nieznacznie cofając się.
- Z uwagi na sytuację możesz nosić przy sobie łuk, więc z tego korzystaj. Dowódca nie pozwolił na to bez powodu.
- Przepraszam, Mistrzu.
Przyłożyła dłoń do serca, na co on prychnął z dezaprobatą.
- Myślałam, że w ramach kary będę musiała wykonać jakieś prace...
- A myślisz, że przenoszenie pudeł i szorowanie podłogi przygotuje cię do walki?
- Inni Mistrzowie tak myślą - wybąkała.
W odpowiedzi zaśmiał się krótko, chrapliwie. Susan stać było jedynie na cień uśmiechu. Bez słowa skargi przywołała łuk.
- Nie będzie ci teraz potrzebny.
Zdezorientowana dziewczyna chciała coś powiedzieć, lecz zanim zdążyła jakkolwiek zareagować, upadła na ziemię. Oszołomiona, rozejrzała się dookoła. Czuła ból w prawej łopatce i udzie. Lucas stał nad nią, podpierając ręce na biodrach. Niesamowite było, jak szybko podciął jej nogi, posyłając ją tym samym na podłogę.
- Dziś walczymy wręcz.
- I to ma być kara? - wydusiła dziewczyna, podnosząc się.
Jej łuk wrócił do postaci Lapi.
- Na pewno nie przyjemność, o czym za chwilę się przekonasz.
Polecił dziewczynie, by przeszła na maty. Zrzucił wierzchnią szatę, stając przed Susan w czarnej koszulce z krótkim rękawem i szerokimi spodniami od stroju zwyczajowego. Łuczniczka nie była pewna, jak powinna na to zareagować. Koniec końców postanowiła walczyć w standardowym okryciu.
- Spróbujesz mnie pokonać, a kiedy już to się tobie nie uda, powiem, co robisz źle.
- To brzmi bardziej jak trening niż kara.
- Chcesz, żebym zmienił zdanie?
Prędko zaprzeczyła ruchem głowy.
- Na twoim miejscu nie chwaliłbym dnia przed zachodem słońca.
Gestem dłoni nakazał Susan zaatakować. Dziewczynie nie przychodziła na myśl żadna konkretna strategia. Mężczyzna, jako bardziej doświadczony i silniejszy, miał mieć nad nią przewagę. Na dodatek zdanie o pokonaniu jej powiedział z absolutną pewnością w głosie, jakby było już z góry przesądzone, że Susan przegra. Zaatakowała więc najbardziej podstawowym ciosem, celując pięścią w szczękę. Lucas złapał ją za przegub ręki, wykręcił ramię do tyłu i podciął nogi. Założywszy bolesną dźwignię, zaczął tłumaczyć. Był niekomfortowo blisko niej.
- To, że nie miałaś pomysłu na atak, wybaczam.
Susan próbowała się wyszarpnąć. Bez skutku.
- Ale popełniłaś niewybaczalny błąd. Przez cały czas masz patrzeć mi w oczy, a nie na miejsce, w które masz zamiar uderzyć.
Przerzucił dziewczynę na plecy i, wciąż uniemożliwiając jej wyrwanie się, spojrzał jej w oczy.
- Równie dobrze, mogłabyś mieć napisaną strategię na czole, rozumiesz?
Nie czekając na odpowiedź, odpuścił. Następnie wstał. Łuczniczka dźwignęła się na nogi, otrzepała szatę.
- Musisz wyrobić u siebie odruchy.
- Tak jest - potwierdziła dość niechętnym tonem.
- Krok pierwszy: oceniasz przeciwnika. To znaczy... masz znaleźć u mnie zalety oraz słabe punkty. Spróbuj.
Rozłożył ręce, oddając się opinii kadetki.
- Brzydką mordę, którą zauważyłaś wczoraj, możesz już pominąć.
- Ale Mistrzu, to nie...
- Skup się na zadaniu.
Uśmiech nie schodził z jego twarzy.
Całkiem przystojnej twarzy, swoją drogą...”
- Mocne strony...
Zaczęła wymieniać, usilnie walcząc z uśmiechem cisnącym się jej na usta
- Jest Mistrz wyższy, silniejszy, bardziej doświadczony.
- Słabe strony?
Zastanowiła się.
- Szybciej, Clutterly. Docelowo masz to robić w kilka sekund!
- Nie wiem... Naprawdę!
- Pierwsza myśl?
- Zbytnia pewność siebie.
Wypaliła, zanim zdążyła dokładnie przemyśleć swoją wypowiedź. Lucas przygryzł dolną wargę, wciąż uśmiechając się.
- Całkiem nieźle.
Usiadł na macie i pozwolił dziewczynie, by poszła w jego ślady.
- Teraz musisz ustalić swoje zalety i wady.
- To chyba rola mojego przeciwnika
Susan nie chciała wyjść na głupka, wymieniając cechy, które uważała za swoje dobre strony. Szczerze mówiąc, nie było ich wiele, a każdą można było łatwo obrócić w kompromitujący żart.
- Niech będzie – zgodził się. - Podpowiem ci, że niektóre cechy mogą być zarówno pomocne jak i zgubne. Weźmy na przykład twój wzrost.
Susan pokręciła oczami.
- Ale brak skupienia i czujności jest już definitywną wadą. Jeśli za dużo myślisz o porażce, będziesz bała się zaatakować.
- Nie boję się.
- Nie? - wstał. - To udowodnij!
Dziewczyna, odsunąwszy się o kilka metrów, zmierzyła wzrokiem przeciwnika. Zaczęła analizować sytuację, w jakiej się znalazła. Po chwili ruszyła szybkim biegiem na Mistrza, zamierzając uderzyć go łokciem pod żebra. Miało to być wykorzystanie różnicy wzrostu. Lucas przewidział jej ruch, zamierzał odstąpić na krok i złapać ją, przewracając tym samym na matę. Susan jednak od początku podejrzewała, że rozgryzie on jej strategię. Uskoczyła więc w bok, zanim zdążył wykonać manewr. Znalazła się tym samym za plecami Mistrza. Następnie uderzyła go kolanem w kręgosłup i zamierzała podciąć, aby stracił równowagę. Po pierwszym ciosie, Lucas obrócił się w miejscu, nie dając się nabrać na drugą sztuczkę. Chwycił Susan za nadgarstki, mocno przytrzymując, wykręcił jej ramiona do tyłu.
- Robisz postępy, Susan - zwrócił się do niej po imieniu. - A teraz wynoś się stąd. Koniec kary.
Powiedziawszy to, puścił ją, udając się do wyjścia.
- Ale najpierw poukładaj wszystkie te maty.

***

- Vera! Veronica! - Patrick pogalopował za wojowniczką, pogrążając się w ciemności burzy.
Castor zaklął siarczyście.
- Co robimy? - zapytał Naila.
- Nie możemy na nich tu czekać – stwierdził mężczyzna, próbując przekrzyczeć wiatr. - Wichura wzmaga się. Jeśli nie dotrzemy do armii, lub choć nie znajdziemy schronienia przed apogeum, możemy źle skończyć.
- Jedźmy więc.
Jednoręki spiął wodze.
- Poczekaj chwilę - wstrzymał go Nail. - Chłopcze! - krzyknął za Patrickiem. - Zostaw ją!
Szatyn zignorował jego porady i, nie zatrzymując się, pognał za kadetką.
- Głupiec!
Wielka żyła pulsowała wyraźnie na skroni mężczyzny.
- Już są martwi.
Gdy odjeżdżali, Castor wciąż wpatrywał się w ciemność. Próbował wypatrzeć w niej towarzyszy. Po raz kolejny przeklął w duchu ich głupotę, życząc im rychłej śmierci. Miał szczerze dość ich pochopnego postępowania. Ruszył za Nailem, mrużąc oczy przed siekającymi z nieba kroplami.
Patrick jechał po omacku, nie mogąc znaleźć ani śladu przyjaciółki. Dotychczas Nail prowadził ich światłem dochodzącym z magicznej kuli, teraz jednak mężczyzna zniknął, a wraz z nim promienie rozświetlające mrok. Patrick miał natomiast za mało Energii, był zbyt wycieńczony, aby stworzyć kulę blasku, która przebiłoby się przez ciemność i chaos burzy. Kierował się więc intuicją, przemierzając kolejne odległości nieznanych terenów. Jego koń niepokoił się, wyczuwając zapewne obawy jeźdźca, który równie dobrze mógłby dosiadać go z zawiązanymi oczami. Nieopodal rozbłysł piorun.
Niepokojąco blisko.”
Wystarczył chwila, a nieboskłon zadrżał w posadach. Patrick skulił się na przerażający trzask wyładowania atmosferycznego. Jego wierzchowiec niemal oszalał. Oślepiony przepełniającą go paniką nie baczył na komendy wojownika. Ruszył przed siebie, rżąc przeraźliwie i tocząc pianę z pyska. Patrick schylił się i objął jego szyję ramionami, mocno ściskając, by nie spaść na ziemię. Zwierzę skręcało gwałtownie, jadąc slalomem, gdy niespodziewanie wjechali między drzewa. Wojownik podniósł się nieznacznie, by ocenić, czy wśród roślinności burza osłabła na tyle, by mógł ocenić swoje położenie. Wystarczyło jednak, by tylko podniósł się, aby uderzył czołem w zwisający nisko konar. Przez czaszkę chłopaka rozlała się fala kującego bólu. Upadł na ziemię, a ogarnięty paniką koń nadepnął na nogę chłopaka. Po chwili szamotaniny zwierzę uciekło w zarośla, nieprzerwanie rżąc. Chłopak natomiast, z oczami zasnutymi mgłą, leżał chwilę na błotnistej ściółce, próbując złapać oddech. W końcu jednak poddał się bólowi i stracił przytomność.

***

Szalona wichura miotała płótnem rozstawionego naprędce namiotu. Clara wzdrygnęła się, gdy ogłuszający piorun po raz kolejny uderzył zatrważająco blisko ich obozu.
- Ile jeszcze...
Siedzący obok Daveth westchnął. Znudzonym gestem wystawił dłoń, wyłapując kolejne krople sączące się z przeciekającego sklepienia.
- Takie burze nie trwają zazwyczaj długo - zawyrokowała dziewczyna.
- Obyś miała rację.
W namiocie oprócz nich ściskało się jeszcze kilkanaście innych osób. Byli to głównie Mistrzowie - ludzie starsi od nich, choć pośród członków armii nie brakowało kadetów ze starszych roczników, lub osób, które dopiero co ukończyły naukę. Nikt jednak nie zwracał uwagę na Clarę i Davetha. Kilka osób także rozmawiało przyciszonymi głosami, ktoś inny zabawiał się starą jak świat grą w kamienie. W sąsiednim namiocie słychać było nawet stłumioną odgłosami burzy nuconą melodię. Znaczna większość członków grupy próbowała jednak zasnąć - z dość marnym skutkiem. Clara także porzuciła próby zmrużenia oka. Błyskawice nie dawały jej chwili odpoczynku, postanowiła więc oddać się rozmyślaniom na temat, który ostatnio poruszyła z Davethem.
Czy ludzie myślą ostatnio o czymkolwiek innym niż wojna? Atriowie. To niewątpliwie może być klucz do wygrania konfliktu.”
Clara mogłaby się nawet ośmielić w twierdzeniu, że to liczba osób z nadzwyczajnymi mocami po poszczególnych stronach miała być czynnikiem decydującym o znacznej przewadze jednego z obozów.
Ktoś jednak sumiennie zadbał o to, aby Atriowie postrzegani byli jako wyrzutki, często nawet zagrożenie. Jeśli ktoś już wiedział, czym objawia się ich nadzwyczajna moc - co było wielką rzadkością, bo o Atriach nikt przecież głośno nie ośmielał się mówić - brał ją za coś śmiercionośnego i wymagającego potępienia. A nie jest tak?”
Clara obawiała się, czy dołączenie do armii było najlepszym z możliwych pomysłów.
Wśród otaczających nas ludzi nie mogą być przecież sami godni zaufania.”
Zauważyła to już na początku, gdy, dołączywszy do towarzystwa, ludzie dziwnie zerkali na kolor jej włosów. Może magiczka odniosła takie wrażenie jedynie z przewrażliwienia, którego nabyła przez lata skrywania tajemnicy swoich umiejętności. W końcu mało kto potrafił powiedzieć cokolwiek o Atriach. Niewiele osób wiedziało o ich istnieniu, a siwa fryzura nie musiała koniecznie oznaczać zagrożenia. Całkiem możliwe, że patrzyli na nią dziwnie, ponieważ wraz z Davethem pochodzili z Południowego Królestwa, dołączyli do nich później jako kadeci zgubieni na terenie obcego Królestwa.
Westchnęła.
Długo ukrywała swoją tożsamość. Przez prawie cały okres nauki na Uniwersytecie farbowała włosy, nie chcąc zdradzić się ewentualnym wrogom Atriów. Konflikt pomiędzy szczególnie uzdolnionymi, a ich przeciwnikami toczył się w końcu jakby poza świadomością społeczeństwa. Clara wyszła więc z założenia, że pozostając w cieniu ułatwi wszelkim oprawcom wyeliminowanie jej bez rozgłosu. Kiedy jednak w mieście zaczęły dziać się niepokojące rzeczy, a w szczególności, gdy nastał atak na Uniwersytet i armia przeniosła się do schronu, dziewczyna nie miała czasu ani środków niezbędnych do dbania o kamuflaż. W samą noc ataku zmuszona była użyć moc, aby zapobiec śmierci pod gruzami, lub z powodu zatrucia oparami. Clara odniosła wrażenie, że jej mocy nie dało się do końca ukryć, co było równoznaczne z tym, że jeśli miałaby być dla kogoś celem, już dawno by nie żyła. Zaczęła polegać więc na nieświadomości społeczeństwa i własnej mocy, zmęczona ciągłym masowaniem się i, pragnąc odkryć, kto tak naprawdę nienawidzi Atriów, podświadomie chciała stanąć twarzą w twarz z osobami, które mordowały jej przyjaciół.
Możliwe, że zrobienie z siebie przynęty nie było najmądrzejszym pomysłem. W końcu z jakiego powodu to mnie typowano na misję do Świata Aliudów?”
- Clara?
Głos Davetha wyrwał ją z zamyślenia. Dziewczyna, potrząsnąwszy głową, zorientowała się, że łucznik wołał ją na zewnątrz. Nie zauważyła nawet, gdy chłopak wcześniej wyszedł z namiotu. Podniosła się, czując nieprzyjemne mrowienie z łydce, na której zbyt długo siedziała. Napiąwszy i rozluźniwszy kilkakrotnie mięśnie w nodze, wyszła na deszcz za łucznikiem.
Deszcz zelżał. Wciąż nie były to pojedyncze krople spadające z nieba, wichura jednak nie szastała nimi, pozwalając swobodnie utrzymać się na nogach.
- Ktoś nadjeżdża – szepnął chłopak.
Po chwili spośród ciemności nocy wyróżnić mogli sylwetki dwóch jeźdźców, zbliżających się do obozowiska. Zanim dotarli do Clary i Davetha, zatrzymali ich wartownicy. Po krótkim przeszukaniu, pozwolono przybyszom wejść na terytorium armii. Było to dwóch mężczyzn, przemokniętych do suchej nitki, zmęczonych. Ich konie były równie pozbawione sił, zeszli więc z nich i czym prędzej oddali pod opiekę stajennych. Jeden z przybyszów udał się do namiotu dowodzących, podczas, gdy drugi zbliżył się do czekających na deszczu kadetów.
- Castor! Skąd się tu wziąłeś?
Spostrzegłszy umęczone oblicze wojownika, powstrzymała odruch przywitania go.
- Skąd wiedziałeś, że się zbliżają, Daveth?
- Wyszedłem na zewnątrz, gdy usłyszałem rozmowę wartowników o tym, że ktoś nadjeżdża. Pomyślałem, że to mogą być oni...
Wojownik doszedł do towarzyszów. Wyglądał okropnie. Jego, zazwyczaj zaczesane do tyłu, ciemne włosy były ciężkie od deszczu, rozczochrane. Oczy okolone przez ciemne worki sprawiały wrażenie pozbawionych blasku i nieskończenie zmęczonych. Zmarszczone brwi i grymas na ustach podpowiadał, że wojownik odczuwał wielką wściekłość. Milczeli przez chwilę, unikając spojrzenia prosto w oczy.
- G-gdzie pozostali?
Ignorując pytanie Clary, wyminął kadetów, by następnie wejść do namiotu. Clara i Daveth wymienili się zdziwionymi spojrzeniami. Wzruszyli ramionami. Nie chcąc dłużej stać na deszczu, weszli za wojownikiem do namiotu. Chłopak skulił się już w najbardziej oddalonym od grupy kącie, separując się od nieznanych mu ludzi. Ściągnął przemoczone buty, jedną ręką wyciskał wodę z nasiąkniętych skarpetek. Ujrzawszy nad sobą kadetów, którzy obdarzali go pytającymi spojrzeniami, zaśmiał się pod nosem. Niektóre osoby z armii spojrzały podejrzanym wzrokiem na mokrego chłopaka.
- Co z nimi? - zapytał szeptem Daveth, siadając obok wytatuowanego chłopaka.
Castor ściągnąwszy pelerynę, rzucił ją w kąt. Następnie pozbył się koszulki, odsłaniając umięśniony tors i pokryte najróżniejszymi znakami szerokie ramiona. Jego ciało było posiniaczone, pełne blizn.
- Co z nimi? - powtórzył sarkastycznie. - To, co zwykle!
- Ciszej - zganił go chłopak w dredach, rozglądając się z niepokojem na boki. - Nie wiesz, kto tu siedzi...
- Młodej odbiła szajba i w połowie drogi zachciało jej się zwiedzania.
- Chwila, chwila... Po kolei. Co się stało ma moście?
Clara także przycupnęła na mokrej ziemi.
Castor westchnął. Przeczesał palcami ciemne włosy. W migoczącym świetle lampy wydawał się być jeszcze bardziej zmęczony. Mimo to opowiedział kadetom o tym, jak pośród mgły całkowicie stracił ich z oczu. Próbował wydostać się z mostu, jednak odnosił wrażenie, jakby wciąż błądził w kółko, co brzmiało idiotycznie, zwracając uwagę na prostą konstrukcję budowli. Niemniej jednak wojownik nie mógł znaleźć z niej wyjścia. Wtedy doszedł do momentu opowiadania, w którym zaczął się miotać. Jego wypowiedzi budowane były teraz przez krótkie zdania, jakby nie chciał wyjawić całej prawdy odnośnie tego, co spotkało się na moście. Spuścił nawet wzrok, wbijając go we własne stopy. Napomknął tylko coś o chórze głosów oraz o tym, jak coś zepchnęło go z budowli. Mówił o tym całkiem cicho. Był niemal zagłuszany przez rozmawiających w namiocie obywateli Wschodniego Królestwa. Kadeci z łatwością wyczuli, że Castor coś przed nimi ukrywał Uznali jednak te szczegóły za dość nieistotne do odbioru całej opowieści oraz na tyle osobiste, że nie zamierzali dopytywać o nie wojownika. Chłopak mówił dalej o tym, jak tonął i jak uratowała go Veronica. Dalej wspomniał coś o harpiach, lecz przez tą część historii przebrnął szybko i chaotycznie, tłumacząc się długotrwałą utratą przytomności. Powiedział towarzyszom o tym, jak zostali schwytani przez bandę magicznych stworzeń i jak, po dniu przesłuchań, harpie przywlokły ze sobą martwego Patricka. Wspomniał krótko o tym, że wróciły mu siły, nie tłumacząc jednak, jak do tego doszło. Zanim zrobił przerwę na zjedzenie przyniesionego przez kogoś posiłku, dotarł w historii do momentu, gdy wraz z centaurami zmierzyli się z patrolem Północnego Królestwa, potem jak napadł ich upadły, zwracając przy tym uwagę na dziwne zachowanie Veronica. Jednym zdaniem opisał też mozolny marsz do miasta i spotkanie z Nailem.
- No dobrze - powiedział Daveth, gdy Castor przerwał w celu zjedzenia wystygłego już posiłku. - Ale dlaczego nie ma ich tu z tobą?
- Mówiłem już - wydukał pomiędzy kęsami. - Odbiło im. Dziewczyna odłączyła się do nas w drodze do wojska, a chłoptaś pognał za nią. Możliwe, że już są martwi, a pewne jest to, że są zwykłymi szajbusami, dezerterami.
- Ale...
- Przystopujcie i dajcie mi odpocząć - rzucił zniecierpliwionym głosem, wciskając Clarze w dłoń blaszaną miskę po posiłku. Następnie ułożył się wygodniej na ziemi, zapadając w długo wyczekiwany sen.

***

Patricka obudziło straszliwe warczenie. Wciąż balansował na granicy przytomności, gdy ktoś pociągnął go za nogę. Niestety była to ta sama kończyna, którą wcześniej stratował koń. Z klatki piersiowej chłopaka mimowolnie wyrwał się przeraźliwy wrzask. Chłopak niemal natychmiast otworzył oczy, zamrugawszy kilkakrotnie. Ocuciło go to. Od razu tego pożałował, ponieważ rana na czole dała o sobie znać w wyjątkowo bolesny sposób. Zmusił się do uniesienia głowy. Ktoś szarpał go za nogę, próbując przesunąć po ziemi. Pokręcił kilkakrotnie głową, odganiając sprzed oczu złudne przewidzenia. Wzdrygnął się, gdy stojący przed nim ghul okazał się być prawdziwy. Cmentarny padlinożerca o oliwkowozielonej skórze pokrytej licznymi krostami przyglądał się swojej ofierze małymi, tępymi oczkami. Nie spodziewał się, że jego obiad zacznie się ruszać. Obok niego pojawił się kolejny cmentarny potwór. Kołysząc się na boki, naradzali się, co zrobić z ocuconym posiłkiem. Patrick nie czekał, aż skończą dyskutować. Spróbował podnieść się i wyrwać z uścisku bestii. Ghul wyszczerzył wściekle brudne, żółte kły, warcząc przeraźliwie. Drugie monstrum chwyciło leżący nieopodal kamień, po czym zważyło jego ciężar w dłoni. Wojownik sięgnął po miecz, lecz w tym samym czasie jeden ze stworów rzucił się na niego, przygwożdżając go do ziemi. Warczał, trzymając pysk tuż przed twarzą chłopaka. Patrick krzyczał, próbując zagłuszyć ujadanie ghula oraz własne przeraźliwe myśli. Bestia, która trzymała kamień zamachnęła się z zamiarem rzutu. Nie zdążyła jednak wykonać manewru, ponieważ ostrze z łatwością przebiło jej krtań. Stwór zaczął się krztusić, następnie padł na ziemię, trzęsąc się w konwulsjach. Na widok pogromcy swojego pobratymca, drugi stwór zaczął uciekać. Nie udało mu się zbiec, gdyż niebieska kula mocy dosięgnęła go, paląc doszczętnie jego cielsko. Po okolicy rozniósł się swąd palonego mięsa. Veronica stanęła nad Patrickiem, podając mu dłoń. Pomogła usiąść przyjacielowi, lecz sama wciąż stała, górując nad nim i mierząc go surowym wzrokiem.
- Po co za mną poszedłeś?
Skrzyżowała ręce na piersi, schowawszy uprzednio miecz do pochwy.
- Nie mogłem cię tak zostawić - skrzywił się, badając palcami stan swojego czoła.
Veronica ukucnęła przy kompanie. Gdy zrzuciła kaptur na plecy, chłopak zauważył, że nocna ulewa zmyła z jej włosów prowizoryczną farbę, znów ukazując ich biały kolor. Długo badał wzrokiem jej bladą twarz, sine usta, próbując rozgryźć intencje skrywające się wewnątrz jej umysłu. Veronica wciąż milczała, nie wiedząc, co powiedzieć. Patrick rozejrzał się po okolicy. Za kilka godzin miał nastać świt. Zauważył konar, o który uderzył się, spadając z wierzchowca. Znajdowali się po środku lasu, otoczeni ze wszystkich stron wymyślnie powyginanymi drzewami pozbawionymi liści. Podłoże było błotniste, pokryte rozkładającymi się resztkami roślin i gałązkami. Gdzieniegdzie, pomiędzy krzakami, wyrastały grzyby o różnych kształtach i wielkościach. Kilka metrów za wojowniczką spokojnie czekał jej koń, szukając na ziemi wszelkich jadalnych roślin. Las wyglądał na mroczny, martwy. Zwierzę nie miało więc zbyt wiele pożywienia.
- Jak mnie znalazłaś? - zapytał.
- Darłeś się tak, że głuchy by cię wytropił – wspomniała kąśliwie, nie uśmiechając się jednak.
- Zabawne. O mało nie pożarł mnie ghul.
- Właśnie.
Oparła ręce na biodrach.
- Czas ruszać. Jest ich w okolicy wyjątkowo dużo. Kilka sztuk nie stanowi zagrożenia, ale jeśli zbiją się w większą grupę, może zrobić się nieciekawie.
- Gdzie mój koń?
- Mnie się pytasz?
- Uciekł mi, a na pożegnanie zgniótł nogę. Niewdzięczny.
Usłyszeli niepokojące rżenie, gdy po chwili za krzakami dostrzegli kolejne ghule, atakujące osaczone zwierzę. Był to koń Patricka, który, uciekając przed potworami całą noc, wpadł w zarośla, zaplątując się. Potwory skorzystały z okazji, całą grupą atakując uwięzionego wierzchowca.
- Za późno - mruknęła Veronica.
Padlinożerców było za dużo, by móc się im przeciwstawić. Kadeci mogli tylko patrzeć, jak potwory powalały na ziemię ranne po nocnej panice zwierzę. Ghule wyły niemal równie głośno, co rozdzierana żywcem ofiara. Rozdrapawszy brzuch konia, wyjęły flaki i rozpoczęły ucztę.
- Chodźmy stąd, dopóki mają zajęcie.
Pomogła wstać Patrickowi, podsadziła go na swojego wierzchowca. Sama także wskoczyła mu na grzbiet, kierując się następnie poza las. Dojechawszy do miejsca, gdzie rozstali się z Nailem i Castorem, zatrzymała konia. Zeskoczyła z niego na zmoczoną przez ulewę trawę.
- Co robisz? - zdziwił się.
- Jeśli pójdziesz tam, prosto - pokazała ręką – powinieneś trafić na armię. Poruszają się na tyle wolno, że masz szansę ich dogonić...
- O czym ty mówisz?
- Nie możesz ze mną jechać – oświadczyła kategorycznie.
- Co ty pieprzysz, Vera? Dokąd chcesz jechać?
- Nie twoja sprawa...
Patrick powoli zsunął się na ziemię. Przeniósłszy ciężar na ranną nogę, jęknął i upadł.
- Może nie ma prawa mnie obchodzić, co masz zamiar zrobić, ale, do cholery, to moja sprawa, czy przeżyję do następnego dnia. Jestem ranny, nie dam rady dojść do wojska... Równie dobrze mogłaś mnie zostawić tam, w lesie!
Dziewczyna ścisnęła usta w wąską szparkę.
- Uleczę cię - zbliżyła się do Patricka.
- Sama powiedziałaś, że w okolicy jest mnóstwo tego ścierwa, ostatnio prawie zabił nas patrol Południowego Królestwa, coraz częściej trafiają się też upadli... A-armia może mieć kilka dni przewagi...
- Burza ich spowolniła - wtrąciła się.
- O co ci chodzi, Vera? - spróbował łagodniej.
Odpowiedziała dopiero po chwili.
- Muszę dojść do Anuki...
Obróciła się plecami do towarzysza. Przemówiła, nie patrząc na niego.
- Muszę jechać do stolicy.
Nie odezwał się od razu. Podniósłszy się z ziemi, pokuśtykał do dziewczyny. Położył jej dłoń na ramieniu.
- Vera... Tam nie ma czego szukać. Jest tylko mnóstwo upadłych!
- Nic nie wiesz. Muszę znaleźć prawdę.
Chłopak przekręcił oczami, choć wojowniczka nie była w stanie tego dojrzeć. Dopiero po chwili obróciła się twarzą do szatyna.
- Nie zrozumiesz mnie, Patrick. Sama nie zawsze jestem w stanie to pojąć.
Położyła dłoń na jego piersi.
- To taki wewnętrzny instynkt. Nie chodzi o chwilowe potrzeby, ale o cel, który przerasta wszystkie teraźniejsze, jakbym czuła, że muszę zrobić coś, zanim... - nie skończyła.
- Zmieniasz się...
- Dziękuję za przypomnienie!
Zawahawszy się, odepchnęła go ze złością i pretensją. Trzęsąc się za sprawą kumulujących się w niej emocji, wyminęła leżącego towarzysza. Wskoczyła na konia. Nic nie mówiąc, odjechała w przeciwną stronę do kierunku marszu armii.
Po chwili wróciła. Patrick spodziewał się tego, choć niemniej jakaś cząstka jego umysłu od początku przygotowana była na to, że możliwie widział Veronicę po raz ostatni. Postąpił podle, stwierdzając, że zmieniła się po stracie Speculo - części siebie. Dziewczyna przeszła ostatnio naprawę wiele, nie musiał jej o tym okrutnie przypominać. Jednak wróciła - zupełnie jakby inna opcja, niemieszcząca się w zakresie myśli chłopaka, rzeczywiście nie miała prawa się ziścić. Podjechała i, nie schodząc z konia, wyciągnęła do szatyna dłoń.
- Nie mogę odwieźć cię do armii. Jestem dla nich dezerterem, mogą zażądać mojej głowy.
- Mojej teraz już też - wtrącił.
- Ale pozostawić cię na rannego, na pewną śmierć też nie mogę.
Zagryzła policzek od środka.
- Obiecaj mi, że nie będziesz próbował mnie powstrzymać.
- Przed czym?
- Przed dojściem do prawdy.
Wgramoliwszy się na grzbiet konia, zawahał się nad odpowiedzią.
- Tego nie mogę ci obiecać.
- Więc zsiadaj.
- Chwila, chwila! Niech ci będzie - przystał dość niechętnie.
Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, Veronica ruszyła przed siebie.
Kierunek - tam, gdzie wszystko się zaczęło.”

***

Lucas krzyczał na kadetów, którzy przechodzili przez tor przeszkód. Na ich drodze stały drewniane mury, rowy z wodą i hologramowi przeciwnicy. Uczniowie mieli za zadanie pokonać bariery w jak najkrótszym czasie, w pełnym rynsztunku.
- Mam rozumieć, że znalazłaś się w tej grupie przypadkiem, Clutterly?
Dziewczynę korciło, by odpyskować Mistrzowi. Jako jedyna w grupie wiedziała, że ich torby są pełne zbędnych kamieni, co nie dodawało jej otuchy. Nie była jednak najgorsza. Na samym końcu znajdował się Julian, choć był od Susan sporo starszy. Mimo to Lucas krzyczał właśnie na czarnowłosą. Susan zacisnęła zęby, nie odpowiadając na prowokujące komentarze.
- Szybciej, kadeci!
Gdyby nie wczorajszy trening, mogłaby pomyśleć, że Mistrz postępuje niewłaściwie, każąc im ćwiczyć, podczas, gdy sam stoi bezczynnie. Dzień wcześniej dowiedziała się jednak, że Lucas zapracował na swoją reputację młodego geniusz i nie bez powodu przydzielono mu grupę uczniów z wielkim potencjałem.
W końcu dotarli na metę. Wycieńczeni mieli ochotę położyć się, lub chociaż usiąść na ziemi, Mistrz jednak prędko wybił im z głowy ten pomysł.
Ustawili się w szeregu.
- Mortiz...
Instruktor podszedł do pierwszego z kadetów. Susan nie wiedziała o nich zbyt wiele. Ze względu na przynależność do innych jednostek, poza treningami z Mistrzem Lucasem spotykała się jedynie z Collinem. Mortiz był wysokim, chudym chłopakiem z trzeciego rocznika. Choć nie chwalili się tym na forum grupy, Susan obiło się o uszy, że jego Energia Duchowa była w osiemdziesięciu procentach ukierunkowana ku łucznictwu. Nie był to najgorszy wynik w tej elitarnej grupie. Najsłabiej pod tym względem wypadała Ysabel z siedemdziesięcioma pięcioma procentami.
- Mam kilka zastrzeżeń co do twojej techniki pokonywania przeszkód - oznajmił Mistrz. - Przede wszystkim interesował mnie w tym zadaniu czas. Dobrze, że podchodzisz do barier z wielką dokładnością, poleciłbym ci jednak nie tracić czasu na analizę w tym konkretnym przypadku. Zadanie było proste. Następnym razem staraj się pobudzić do działania instynkt i pozwolić sobie na myślenie w biegu.
- Tak jest, Mistrzu.
- Ysabel.
Podszedł do wysokiej dziewczyny o jasnych włosach splecionych w wiele małych warkoczyków, z których uczesany został praktyczny koński ogon. Łuczniczka ta była już na czwartym roku Uniwersytetu. Gdyby nauka przebiegała zgodnie z normalnym stanem rzeczy, przygotowywałaby się do zbliżających się egzaminów końcowych, podobnie jak jej przyjaciel z jednostki - Julian. Jednak na czas zagrożenia, wszelkie testy zostały zawieszone.
- Dobiegłaś jako druga, gratuluję. Popracuj tylko nad podzielnością uwagi, bo spowolnił ciebie głównie strzał, którego nie uniknęłaś podczas przeskakiwania przez mur.
Lucas przeszedł dalej. Susan zerknęła w tym czasie na Ysabel. Nieco pociągła twarz dziewczyny nie wydawała się zbyt surowa, wysunięte kości policzkowe dodawały jej charakteru. Była bardzo ładna. Dodatkowo dziewczyna była dobrze zbudowana i miała świetną kondycję. Choć była na najgorszej pozycji w układzie procentowym, w sprawności fizycznej, przy odrobinie szczęścia, mogła wybić się na szczyt. Niczym nie ustępowała w tym chłopakom.
- Collin.
Mistrz podszedł do chłopaka, celowo omijając Susan, która powinna być następna w kolejce.
- Tym razem udało ci się dobiec jako pierwszy. Nie mam zastrzeżeń.
Ton Mistrza był pozbawiony emocji. Czarnowłosa nie wykryła w nim ani pochwały, ani zawodu. Lucas ledwo spojrzał na Collina. Czarnowłosy łucznik niemal niezauważalnie trącił Susan łokciem, uśmiechając się do niej złośliwie. Susan prychnęła.
- Chciałaś coś dodać, Clutterly? - spiorunował ją wzrokiem.
- Nie, Mistrzu - odpowiedziała pokornie, obiecując sobie, że zbeszta za to Collina przy najbliższej okazji.
- Julian... - zatrzymał się przy ostatnim kadecie. - Zostałeś trafiony przez hologram trzy razy i przez to dobiegłeś jako ostatni.
- Strzały mnie spowolniły, Mistrzu. Ja...
Chłopak zwiesił smutno głowę. Susan przygryzła dolną wargę, przypatrując się łucznikowi. Słyszała, że miał osiemdziesiąt procent Energii Duchowej łucznictwa. Mimo że był na czwartym roku, jego sprawność fizyczna pozostawiała wiele do życzenia. Nie był otyły, jego wzrost wydawał się przeciętny. Chłopak był jednak nadzwyczaj wolny i nie miał dużej siły. Susan ogarnęła wzrokiem jego ciemne włosy i pasującą do nich karnację. Kadet zacisnął pięści. Susan rozumiała go. Sama została postrzelona jednym pociskiem, znała moc hologramowych strzał. Każde kolejne trafienie wysysało siły z osobnika i podnosiło prawdopodobieństwo na niezdanie testu. Jednak skoro Julian trafił do tej grupy musiał być szalenie dobry w czymś innym, lub po prostu miał dziś pechowy dzień.
- Mam gdzieś, co cię spowolniło. Twojego wroga też nie będzie to obchodziło - dodał Lucas. - Pozbieraj się następnym razem i racjonalniej rozkładaj siły, a gwarantuję, że przebędziesz tor w przyzwoitym czasie.
- Tak jest!
- Clutterly - w końcu zwrócił się do czarnowłosej po nazwisku.
Westchnął. Wyraz jego twarzy nie odzwierciedlał zadowolenia, które dziewczyna mogła dojrzeć dzień wcześniej, na treningu indywidualnym.
- Biegłaś, jakbyś chciała, a nie mogła. Kompletnie się nie starałaś. Pod koniec odnosiłem wrażenie, jakby w twoim plecaku były kamienie, które cię spowalniają.
Ktoś z kadetów zachichotał. Susan skrzywiła się.
- Nie sądzę, by trzecie miejsce było aż tak tragiczne - skwitowała.
- Tragiczne jest twoje podejście do treningu.
Nie podnosił głosu, lecz każde wypowiadane przezeń słowo raniło niczym ostrze.
- Zastanów się, czy na prawdę nadajesz się do tej grupy.
Powiedziawszy to, zmierzył zebranych obojętnym wzrokiem nie pasującym do sumpatycznego wyglądu. Susan próbowała zestawić jego zachowanie z wczorajszym dniem.
Udaje? Chce zdobyć respekt? W co on gra?”
Wyszedł z sali, odwoławszy uprzednio pstryknięciem czar formujący przeszkody i hologramy.
- Uhuu!
Mortiz pokiwał głową.
- Nieźle się wpienił.
- Nic mi nie mów - rzuciła Susan.
Zabrała swoją torbę do magazynu. Wściekła rzuciła ją w kąt, po czym wyszła na korytarz.
- „Jakby były w niej kamienie” - mruknęła do siebie ze złością.
- Złość piękności szkodzi - usłyszała za sobą.
Zerknąwszy przez ramię, zobaczyła Collina, opierającego się o ścianę z ramionami splecionymi na piersi i uśmiechem cwaniaczka przylepionym do buzi. Bez słowa wszczęła chód. Nie miała ochoty na sprzeczki. Przeszła zaledwie kilka kroków, gdy przyjaciel, podbiegłszy, zagrodził jej drogę.
- To kompletny palant, nie przejmuj się tym co mówi.
- Odwal się ode mnie.
Odepchnęła go, chcąc przejść dalej. Collin nie dawał za wygraną. Potruchtał za przyjaciółką, przekonując ją, by się rozchmurzyła.
- Chyba nie weźmiesz tego na serio. Nie byłaś ostatnia, przecież wiesz, że nie poszło ci aż tak źle.
- Nie musisz mi tego wypominać – syknęła.
Zatrzymała się. patrząc mu prosto w oczy.
- Panie "Zawsze Najlepszy" – dodała.
Łucznik, uniósł dłoń, chcąc delikatnie uszczypnąć Susan w policzek. Zawahał się jednak w połowie drogi.
- Sama widziałaś, że uwziął się na ciebie.
- Słyszałeś, co powiedział! - jęknęła.
- Nie przejmuj się tym pajacem.
- Ale...
- Wyglądasz jak mały piesek, próbujący zachowywać się groźnie.
Widząc jego wyraz twarzy, Susan nie mogła się nie roześmiać. Oboje chichotali przez chwilę, do czasu, gdy Susan przypomniała sobie o tym, co przysięgła sobie na zbiórce. Zamachnęła się z zamiarem uderzenia Collina. Chłopak odsunął się, przewidując wcześniej przyjacielski cios. Susan poleciała do przodu, potykając się dodatkowo o wystawioną przez łucznika nogę. Pech chciał, że zajęcia innych jednostek także dobiegły już końca, przez co na korytarzu panował spory ruch. Rozpędzona dziewczyna wpadła na przechodzącego obok wojownika, uderzając go pięścią w nos. Usłyszeli chrupnięcie chrząstki. Collin przytrzymał czarnowłosą, zanim zdążyła upaść. Wściekły wojownik ze złamanym nosem obrócił się w stronę kadetów. Był to Philip z jednostki Veronicy. Jego twarz zalewała ciepła krew, oczy pałały nienawiścią. Któryś z jego znajomych z jednostki rzucił szyderczo, przechodząc obok:
- Co, Philipo znów skopała cię dziewczyna?
- Nie martw się, może poprawi to wygląd twojego ryja - dodał drugi.
- Jemu już nic nie pomoże - śmiali się, odchodząc.
- Zapłacisz mi za to - warknął, wycierając twarz. - Jeszcze pożałujesz!
Odszedł, uderzając łuczniczkę z barku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz