Mistrz
Lucas wydawał się zawiedziony. Zacisnął usta w wąską
szparkę, jego oczy zabłysły od emocji, której Susan za nic nie
potrafiła nazwać. Biła od niego przemożna chęć, aby kadetka
domyśliła się swojego błędu. To najwyraźniej jednak nie
nastało, bo młody mężczyzna rozluźnił usta i, westchnąwszy
uprzednio, zadał niemal szeptem jedno proste pytanie:
- Gdzie twój łuk?
Susan wskazała kciukiem na Lapi wiszące u jej nadgarstka.
- Gdzie twój łuk?
Susan wskazała kciukiem na Lapi wiszące u jej nadgarstka.
-
Głupia! – syknął Lucas.
Złapał
ją za przedramię, ściskając nieco za mocno
-
Nigdy więcej nie chcę widzieć cię bez broni w postaci
zasadniczej, rozumiesz?
Puścił
ją, nieznacznie cofając się.
-
Z uwagi na sytuację możesz nosić przy sobie łuk, więc z tego
korzystaj. Dowódca nie pozwolił na to bez powodu.
-
Przepraszam, Mistrzu.
Przyłożyła
dłoń do serca, na co on prychnął z dezaprobatą.
-
Myślałam, że w ramach kary będę musiała wykonać jakieś
prace...
-
A myślisz, że przenoszenie pudeł i szorowanie podłogi przygotuje
cię do walki?
-
Inni Mistrzowie tak myślą - wybąkała.
W
odpowiedzi zaśmiał się krótko, chrapliwie. Susan stać było
jedynie na cień uśmiechu. Bez słowa skargi przywołała łuk.
-
Nie będzie ci teraz potrzebny.
Zdezorientowana
dziewczyna chciała coś powiedzieć, lecz zanim zdążyła
jakkolwiek zareagować, upadła na ziemię. Oszołomiona, rozejrzała
się dookoła. Czuła ból w prawej łopatce i udzie. Lucas stał nad
nią, podpierając ręce na biodrach. Niesamowite było, jak szybko
podciął jej nogi, posyłając ją tym samym na podłogę.
-
Dziś walczymy wręcz.
-
I to ma być kara? - wydusiła dziewczyna, podnosząc się.
Jej
łuk wrócił do postaci Lapi.
-
Na pewno nie przyjemność, o czym za chwilę się przekonasz.
Polecił
dziewczynie, by przeszła na maty. Zrzucił wierzchnią szatę,
stając przed Susan w czarnej koszulce z krótkim rękawem i
szerokimi spodniami od stroju zwyczajowego. Łuczniczka nie była
pewna, jak powinna na to zareagować. Koniec końców postanowiła
walczyć w standardowym okryciu.
-
Spróbujesz mnie pokonać, a kiedy już to się tobie nie uda,
powiem, co robisz źle.
-
To brzmi bardziej jak trening niż kara.
-
Chcesz, żebym zmienił zdanie?
Prędko
zaprzeczyła ruchem głowy.
-
Na twoim miejscu nie chwaliłbym dnia przed zachodem słońca.
Gestem
dłoni nakazał Susan zaatakować. Dziewczynie nie przychodziła na
myśl żadna konkretna strategia. Mężczyzna, jako bardziej
doświadczony i silniejszy, miał mieć nad nią przewagę. Na
dodatek zdanie o pokonaniu jej powiedział z absolutną pewnością w
głosie, jakby było już z góry przesądzone, że Susan przegra.
Zaatakowała więc najbardziej podstawowym ciosem, celując pięścią
w szczękę. Lucas złapał ją za przegub ręki, wykręcił ramię
do tyłu i podciął nogi. Założywszy bolesną dźwignię, zaczął
tłumaczyć. Był niekomfortowo blisko niej.
-
To, że nie miałaś pomysłu na atak, wybaczam.
Susan
próbowała się wyszarpnąć. Bez skutku.
-
Ale popełniłaś niewybaczalny błąd. Przez cały czas masz
patrzeć mi w oczy, a nie na miejsce, w które masz zamiar uderzyć.
Przerzucił
dziewczynę na plecy i, wciąż uniemożliwiając jej wyrwanie się,
spojrzał jej w oczy.
-
Równie dobrze, mogłabyś mieć napisaną strategię na czole,
rozumiesz?
Nie
czekając na odpowiedź, odpuścił. Następnie wstał. Łuczniczka
dźwignęła się na nogi, otrzepała szatę.
-
Musisz wyrobić u siebie odruchy.
-
Tak jest - potwierdziła dość niechętnym tonem.
-
Krok pierwszy: oceniasz przeciwnika. To znaczy... masz znaleźć u
mnie zalety oraz słabe punkty. Spróbuj.
Rozłożył
ręce, oddając się opinii kadetki.
-
Brzydką mordę, którą zauważyłaś wczoraj, możesz już
pominąć.
-
Ale Mistrzu, to nie...
-
Skup się na zadaniu.
Uśmiech
nie schodził z jego twarzy.
„Całkiem
przystojnej twarzy, swoją drogą...”
-
Mocne strony...
Zaczęła
wymieniać, usilnie walcząc z uśmiechem cisnącym się jej na usta
-
Jest Mistrz wyższy, silniejszy, bardziej doświadczony.
-
Słabe strony?
Zastanowiła
się.
-
Szybciej, Clutterly. Docelowo masz to robić w kilka sekund!
-
Nie wiem... Naprawdę!
-
Pierwsza myśl?
-
Zbytnia pewność siebie.
Wypaliła,
zanim zdążyła dokładnie przemyśleć swoją wypowiedź. Lucas
przygryzł dolną wargę, wciąż uśmiechając się.
-
Całkiem nieźle.
Usiadł
na macie i pozwolił dziewczynie, by poszła w jego ślady.
-
Teraz musisz ustalić swoje zalety i wady.
-
To chyba rola mojego przeciwnika
Susan
nie chciała wyjść na głupka, wymieniając cechy, które uważała
za swoje dobre strony. Szczerze mówiąc, nie było ich wiele, a
każdą można było łatwo obrócić w kompromitujący żart.
-
Niech będzie – zgodził się. - Podpowiem ci, że niektóre cechy
mogą być zarówno pomocne jak i zgubne. Weźmy na przykład twój
wzrost.
Susan
pokręciła oczami.
-
Ale brak skupienia i czujności jest już definitywną wadą. Jeśli
za dużo myślisz o porażce, będziesz bała się zaatakować.
-
Nie boję się.
-
Nie? - wstał. - To udowodnij!
Dziewczyna,
odsunąwszy się o kilka metrów, zmierzyła wzrokiem przeciwnika.
Zaczęła analizować sytuację, w jakiej się znalazła. Po chwili
ruszyła szybkim biegiem na Mistrza, zamierzając uderzyć go łokciem
pod żebra. Miało to być wykorzystanie różnicy wzrostu. Lucas
przewidział jej ruch, zamierzał odstąpić na krok i złapać ją,
przewracając tym samym na matę. Susan jednak od początku
podejrzewała, że rozgryzie on jej strategię. Uskoczyła więc w
bok, zanim zdążył wykonać manewr. Znalazła się tym samym za
plecami Mistrza. Następnie uderzyła go kolanem w kręgosłup i
zamierzała podciąć, aby stracił równowagę. Po pierwszym ciosie,
Lucas obrócił się w miejscu, nie dając się nabrać na drugą
sztuczkę. Chwycił Susan za nadgarstki, mocno przytrzymując,
wykręcił jej ramiona do tyłu.
-
Robisz postępy, Susan - zwrócił się do niej po imieniu. - A
teraz wynoś się stąd. Koniec kary.
Powiedziawszy
to, puścił ją, udając się do wyjścia.
-
Ale najpierw poukładaj wszystkie te maty.
***
-
Vera! Veronica! - Patrick pogalopował za wojowniczką, pogrążając
się w ciemności burzy.
Castor
zaklął siarczyście.
-
Co robimy? - zapytał Naila.
-
Nie możemy na nich tu czekać – stwierdził mężczyzna, próbując
przekrzyczeć wiatr. - Wichura wzmaga się. Jeśli nie dotrzemy do
armii, lub choć nie znajdziemy schronienia przed apogeum, możemy
źle skończyć.
-
Jedźmy więc.
Jednoręki
spiął wodze.
-
Poczekaj chwilę - wstrzymał go Nail. - Chłopcze! - krzyknął za
Patrickiem. - Zostaw ją!
Szatyn
zignorował jego porady i, nie zatrzymując się, pognał za kadetką.
-
Głupiec!
Wielka
żyła pulsowała wyraźnie na skroni mężczyzny.
-
Już są martwi.
Gdy
odjeżdżali, Castor wciąż wpatrywał się w ciemność. Próbował
wypatrzeć w niej towarzyszy. Po raz kolejny przeklął w duchu ich
głupotę, życząc im rychłej śmierci. Miał szczerze dość ich
pochopnego postępowania. Ruszył za Nailem, mrużąc oczy przed
siekającymi z nieba kroplami.
Patrick
jechał po omacku, nie mogąc znaleźć ani śladu przyjaciółki.
Dotychczas Nail prowadził ich światłem dochodzącym z magicznej
kuli, teraz jednak mężczyzna zniknął, a wraz z nim promienie
rozświetlające mrok. Patrick miał natomiast za mało Energii, był
zbyt wycieńczony, aby stworzyć kulę blasku, która przebiłoby się
przez ciemność i chaos burzy. Kierował się więc intuicją,
przemierzając kolejne odległości nieznanych terenów. Jego koń
niepokoił się, wyczuwając zapewne obawy jeźdźca, który równie
dobrze mógłby dosiadać go z zawiązanymi oczami. Nieopodal
rozbłysł piorun.
„Niepokojąco
blisko.”
Wystarczył
chwila, a nieboskłon zadrżał w posadach. Patrick skulił się na
przerażający trzask wyładowania atmosferycznego. Jego wierzchowiec
niemal oszalał. Oślepiony przepełniającą go paniką nie baczył
na komendy wojownika. Ruszył przed siebie, rżąc przeraźliwie i
tocząc pianę z pyska. Patrick schylił się i objął jego szyję
ramionami, mocno ściskając, by nie spaść na ziemię. Zwierzę
skręcało gwałtownie, jadąc slalomem, gdy niespodziewanie wjechali
między drzewa. Wojownik podniósł się nieznacznie, by ocenić, czy
wśród roślinności burza osłabła na tyle, by mógł ocenić
swoje położenie. Wystarczyło jednak, by tylko podniósł się, aby
uderzył czołem w zwisający nisko konar. Przez czaszkę chłopaka
rozlała się fala kującego bólu. Upadł na ziemię, a ogarnięty
paniką koń nadepnął na nogę chłopaka. Po chwili szamotaniny
zwierzę uciekło w zarośla, nieprzerwanie rżąc. Chłopak
natomiast, z oczami zasnutymi mgłą, leżał chwilę na błotnistej
ściółce, próbując złapać oddech. W końcu jednak poddał się
bólowi i stracił przytomność.
***
Szalona
wichura miotała płótnem rozstawionego naprędce namiotu. Clara
wzdrygnęła się, gdy ogłuszający piorun po raz kolejny uderzył
zatrważająco blisko ich obozu.
-
Ile jeszcze...
Siedzący
obok Daveth westchnął. Znudzonym gestem wystawił dłoń,
wyłapując kolejne krople sączące się z przeciekającego
sklepienia.
-
Takie burze nie trwają zazwyczaj długo - zawyrokowała dziewczyna.
-
Obyś miała rację.
W
namiocie oprócz nich ściskało się jeszcze kilkanaście innych
osób. Byli to głównie Mistrzowie - ludzie starsi od nich, choć
pośród członków armii nie brakowało kadetów ze starszych
roczników, lub osób, które dopiero co ukończyły naukę. Nikt
jednak nie zwracał uwagę na Clarę i Davetha. Kilka osób także
rozmawiało przyciszonymi głosami, ktoś inny zabawiał się starą
jak świat grą w kamienie. W sąsiednim namiocie słychać było
nawet stłumioną odgłosami burzy nuconą melodię. Znaczna
większość członków grupy próbowała jednak zasnąć - z dość
marnym skutkiem. Clara także porzuciła próby zmrużenia oka.
Błyskawice nie dawały jej chwili odpoczynku, postanowiła więc
oddać się rozmyślaniom na temat, który ostatnio poruszyła z
Davethem.
„Czy
ludzie myślą ostatnio o czymkolwiek innym niż wojna? Atriowie. To
niewątpliwie może być klucz do wygrania konfliktu.”
Clara
mogłaby się nawet ośmielić w twierdzeniu, że to liczba osób z
nadzwyczajnymi mocami po poszczególnych stronach miała być
czynnikiem decydującym o znacznej przewadze jednego z obozów.
„Ktoś
jednak sumiennie zadbał o to, aby Atriowie postrzegani byli jako
wyrzutki, często nawet zagrożenie. Jeśli ktoś już wiedział,
czym objawia się ich nadzwyczajna moc - co było wielką rzadkością,
bo o Atriach nikt przecież głośno nie ośmielał się mówić -
brał ją za coś śmiercionośnego i wymagającego potępienia. A
nie jest tak?”
Clara
obawiała się, czy dołączenie do armii było najlepszym z
możliwych pomysłów.
„Wśród
otaczających nas ludzi nie mogą być przecież sami godni
zaufania.”
Zauważyła
to już na początku, gdy, dołączywszy do towarzystwa, ludzie
dziwnie zerkali na kolor jej włosów. Może magiczka odniosła takie
wrażenie jedynie z przewrażliwienia, którego nabyła przez lata
skrywania tajemnicy swoich umiejętności. W końcu mało kto
potrafił powiedzieć cokolwiek o Atriach. Niewiele osób wiedziało
o ich istnieniu, a siwa fryzura nie musiała koniecznie oznaczać
zagrożenia. Całkiem możliwe, że patrzyli na nią dziwnie,
ponieważ wraz z Davethem pochodzili z Południowego Królestwa,
dołączyli do nich później jako kadeci zgubieni na terenie obcego
Królestwa.
Westchnęła.
Długo
ukrywała swoją tożsamość. Przez prawie cały okres nauki na
Uniwersytecie farbowała włosy, nie chcąc zdradzić się
ewentualnym wrogom Atriów. Konflikt pomiędzy szczególnie
uzdolnionymi, a ich przeciwnikami toczył się w końcu jakby poza
świadomością społeczeństwa. Clara wyszła więc z założenia,
że pozostając w cieniu ułatwi wszelkim oprawcom wyeliminowanie jej
bez rozgłosu. Kiedy jednak w mieście zaczęły dziać się
niepokojące rzeczy, a w szczególności, gdy nastał atak na
Uniwersytet i armia przeniosła się do schronu, dziewczyna nie miała
czasu ani środków niezbędnych do dbania o kamuflaż. W samą noc
ataku zmuszona była użyć moc, aby zapobiec śmierci pod gruzami,
lub z powodu zatrucia oparami. Clara odniosła wrażenie, że jej
mocy nie dało się do końca ukryć, co było równoznaczne z tym,
że jeśli miałaby być dla kogoś celem, już dawno by nie żyła.
Zaczęła polegać więc na nieświadomości społeczeństwa i
własnej mocy, zmęczona ciągłym masowaniem się i, pragnąc
odkryć, kto tak naprawdę nienawidzi Atriów, podświadomie chciała
stanąć twarzą w twarz z osobami, które mordowały jej przyjaciół.
„Możliwe,
że zrobienie z siebie przynęty nie było najmądrzejszym pomysłem.
W końcu z jakiego powodu to mnie typowano na misję do Świata
Aliudów?”
-
Clara?
Głos
Davetha wyrwał ją z zamyślenia. Dziewczyna, potrząsnąwszy
głową, zorientowała się, że łucznik wołał ją na zewnątrz.
Nie zauważyła nawet, gdy chłopak wcześniej wyszedł z namiotu.
Podniosła się, czując nieprzyjemne mrowienie z łydce, na której
zbyt długo siedziała. Napiąwszy i rozluźniwszy kilkakrotnie
mięśnie w nodze, wyszła na deszcz za łucznikiem.
Deszcz
zelżał. Wciąż nie były to pojedyncze krople spadające z nieba,
wichura jednak nie szastała nimi, pozwalając swobodnie utrzymać
się na nogach.
-
Ktoś nadjeżdża – szepnął chłopak.
Po
chwili spośród ciemności nocy wyróżnić mogli sylwetki dwóch
jeźdźców, zbliżających się do obozowiska. Zanim dotarli do
Clary i Davetha, zatrzymali ich wartownicy. Po krótkim przeszukaniu,
pozwolono przybyszom wejść na terytorium armii. Było to dwóch
mężczyzn, przemokniętych do suchej nitki, zmęczonych. Ich konie
były równie pozbawione sił, zeszli więc z nich i czym prędzej
oddali pod opiekę stajennych. Jeden z przybyszów udał się do
namiotu dowodzących, podczas, gdy drugi zbliżył się do
czekających na deszczu kadetów.
-
Castor! Skąd się tu wziąłeś?
Spostrzegłszy
umęczone oblicze wojownika, powstrzymała odruch przywitania go.
-
Skąd wiedziałeś, że się zbliżają, Daveth?
-
Wyszedłem na zewnątrz, gdy usłyszałem rozmowę wartowników o
tym, że ktoś nadjeżdża. Pomyślałem, że to mogą być oni...
Wojownik
doszedł do towarzyszów. Wyglądał okropnie. Jego, zazwyczaj
zaczesane do tyłu, ciemne włosy były ciężkie od deszczu,
rozczochrane. Oczy okolone przez ciemne worki sprawiały wrażenie
pozbawionych blasku i nieskończenie zmęczonych. Zmarszczone brwi i
grymas na ustach podpowiadał, że wojownik odczuwał wielką
wściekłość. Milczeli przez chwilę, unikając spojrzenia prosto w
oczy.
-
G-gdzie pozostali?
Ignorując
pytanie Clary, wyminął kadetów, by następnie wejść do namiotu.
Clara i Daveth wymienili się zdziwionymi spojrzeniami. Wzruszyli
ramionami. Nie chcąc dłużej stać na deszczu, weszli za
wojownikiem do namiotu. Chłopak skulił się już w najbardziej
oddalonym od grupy kącie, separując się od nieznanych mu ludzi.
Ściągnął przemoczone buty, jedną ręką wyciskał wodę z
nasiąkniętych skarpetek. Ujrzawszy nad sobą kadetów, którzy
obdarzali go pytającymi spojrzeniami, zaśmiał się pod nosem.
Niektóre osoby z armii spojrzały podejrzanym wzrokiem na mokrego
chłopaka.
-
Co z nimi? - zapytał szeptem Daveth, siadając obok wytatuowanego
chłopaka.
Castor
ściągnąwszy pelerynę, rzucił ją w kąt. Następnie pozbył się
koszulki, odsłaniając umięśniony tors i pokryte najróżniejszymi
znakami szerokie ramiona. Jego ciało było posiniaczone, pełne
blizn.
-
Co z nimi? - powtórzył sarkastycznie. - To, co zwykle!
-
Ciszej - zganił go chłopak w dredach, rozglądając się z
niepokojem na boki. - Nie wiesz, kto tu siedzi...
-
Młodej odbiła szajba i w połowie drogi zachciało jej się
zwiedzania.
-
Chwila, chwila... Po kolei. Co się stało ma moście?
Clara
także przycupnęła na mokrej ziemi.
Castor
westchnął. Przeczesał palcami ciemne włosy. W migoczącym świetle
lampy wydawał się być jeszcze bardziej zmęczony. Mimo to
opowiedział kadetom o tym, jak pośród mgły całkowicie stracił
ich z oczu. Próbował wydostać się z mostu, jednak odnosił
wrażenie, jakby wciąż błądził w kółko, co brzmiało
idiotycznie, zwracając uwagę na prostą konstrukcję budowli.
Niemniej jednak wojownik nie mógł znaleźć z niej wyjścia. Wtedy
doszedł do momentu opowiadania, w którym zaczął się miotać.
Jego wypowiedzi budowane były teraz przez krótkie zdania, jakby nie
chciał wyjawić całej prawdy odnośnie tego, co spotkało się na
moście. Spuścił nawet wzrok, wbijając go we własne stopy.
Napomknął tylko coś o chórze głosów oraz o tym, jak coś
zepchnęło go z budowli. Mówił o tym całkiem cicho. Był niemal
zagłuszany przez rozmawiających w namiocie obywateli Wschodniego
Królestwa. Kadeci z łatwością wyczuli, że Castor coś przed nimi
ukrywał Uznali jednak te szczegóły za dość nieistotne do odbioru
całej opowieści oraz na tyle osobiste, że nie zamierzali dopytywać
o nie wojownika. Chłopak mówił dalej o tym, jak tonął i jak
uratowała go Veronica. Dalej wspomniał coś o harpiach, lecz przez
tą część historii przebrnął szybko i chaotycznie, tłumacząc
się długotrwałą utratą przytomności. Powiedział towarzyszom o
tym, jak zostali schwytani przez bandę magicznych stworzeń i jak,
po dniu przesłuchań, harpie przywlokły ze sobą martwego Patricka.
Wspomniał krótko o tym, że wróciły mu siły, nie tłumacząc
jednak, jak do tego doszło. Zanim zrobił przerwę na zjedzenie
przyniesionego przez kogoś posiłku, dotarł w historii do momentu,
gdy wraz z centaurami zmierzyli się z patrolem Północnego
Królestwa, potem jak napadł ich upadły, zwracając przy tym uwagę
na dziwne zachowanie Veronica. Jednym zdaniem opisał też mozolny
marsz do miasta i spotkanie z Nailem.
-
No dobrze - powiedział Daveth, gdy Castor przerwał w celu zjedzenia
wystygłego już posiłku. - Ale dlaczego nie ma ich tu z tobą?
-
Mówiłem już - wydukał pomiędzy kęsami. - Odbiło im. Dziewczyna
odłączyła się do nas w drodze do wojska, a chłoptaś pognał za
nią. Możliwe, że już są martwi, a pewne jest to, że są
zwykłymi szajbusami, dezerterami.
-
Ale...
-
Przystopujcie i dajcie mi odpocząć - rzucił zniecierpliwionym
głosem, wciskając Clarze w dłoń blaszaną miskę po posiłku.
Następnie ułożył się wygodniej na ziemi, zapadając w długo
wyczekiwany sen.
***
Patricka
obudziło straszliwe warczenie. Wciąż balansował na granicy
przytomności, gdy ktoś pociągnął go za nogę. Niestety była to
ta sama kończyna, którą wcześniej stratował koń. Z klatki
piersiowej chłopaka mimowolnie wyrwał się przeraźliwy wrzask.
Chłopak niemal natychmiast otworzył oczy, zamrugawszy kilkakrotnie.
Ocuciło go to. Od razu tego pożałował, ponieważ rana na czole
dała o sobie znać w wyjątkowo bolesny sposób. Zmusił się do
uniesienia głowy. Ktoś szarpał go za nogę, próbując przesunąć
po ziemi. Pokręcił kilkakrotnie głową, odganiając sprzed oczu
złudne przewidzenia. Wzdrygnął się, gdy stojący przed nim ghul
okazał się być prawdziwy. Cmentarny padlinożerca o
oliwkowozielonej skórze pokrytej licznymi krostami przyglądał się
swojej ofierze małymi, tępymi oczkami. Nie spodziewał się, że
jego obiad zacznie się ruszać. Obok niego pojawił się kolejny
cmentarny potwór. Kołysząc się na boki, naradzali się, co zrobić
z ocuconym posiłkiem. Patrick nie czekał, aż skończą dyskutować.
Spróbował podnieść się i wyrwać z uścisku bestii. Ghul
wyszczerzył wściekle brudne, żółte kły, warcząc przeraźliwie.
Drugie monstrum chwyciło leżący nieopodal kamień, po czym zważyło
jego ciężar w dłoni. Wojownik sięgnął po miecz, lecz w tym
samym czasie jeden ze stworów rzucił się na niego, przygwożdżając
go do ziemi. Warczał, trzymając pysk tuż przed twarzą chłopaka.
Patrick krzyczał, próbując zagłuszyć ujadanie ghula oraz własne
przeraźliwe myśli. Bestia, która trzymała kamień zamachnęła
się z zamiarem rzutu. Nie zdążyła jednak wykonać manewru,
ponieważ ostrze z łatwością przebiło jej krtań. Stwór zaczął
się krztusić, następnie padł na ziemię, trzęsąc się w
konwulsjach. Na widok pogromcy swojego pobratymca, drugi stwór
zaczął uciekać. Nie udało mu się zbiec, gdyż niebieska kula
mocy dosięgnęła go, paląc doszczętnie jego cielsko. Po okolicy
rozniósł się swąd palonego mięsa. Veronica stanęła nad
Patrickiem, podając mu dłoń. Pomogła usiąść przyjacielowi,
lecz sama wciąż stała, górując nad nim i mierząc go surowym
wzrokiem.
-
Po co za mną poszedłeś?
Skrzyżowała
ręce na piersi, schowawszy uprzednio miecz do pochwy.
-
Nie mogłem cię tak zostawić - skrzywił się, badając palcami
stan swojego czoła.
Veronica
ukucnęła przy kompanie. Gdy zrzuciła kaptur na plecy, chłopak
zauważył, że nocna ulewa zmyła z jej włosów prowizoryczną
farbę, znów ukazując ich biały kolor. Długo badał wzrokiem jej
bladą twarz, sine usta, próbując rozgryźć intencje skrywające
się wewnątrz jej umysłu. Veronica wciąż milczała, nie wiedząc,
co powiedzieć. Patrick rozejrzał się po okolicy. Za kilka godzin
miał nastać świt. Zauważył konar, o który uderzył się,
spadając z wierzchowca. Znajdowali się po środku lasu, otoczeni ze
wszystkich stron wymyślnie powyginanymi drzewami pozbawionymi liści.
Podłoże było błotniste, pokryte rozkładającymi się resztkami
roślin i gałązkami. Gdzieniegdzie, pomiędzy krzakami, wyrastały
grzyby o różnych kształtach i wielkościach. Kilka metrów za
wojowniczką spokojnie czekał jej koń, szukając na ziemi wszelkich
jadalnych roślin. Las wyglądał na mroczny, martwy. Zwierzę nie
miało więc zbyt wiele pożywienia.
-
Jak mnie znalazłaś? - zapytał.
-
Darłeś się tak, że głuchy by cię wytropił – wspomniała
kąśliwie, nie uśmiechając się jednak.
-
Zabawne. O mało nie pożarł mnie ghul.
-
Właśnie.
Oparła
ręce na biodrach.
-
Czas ruszać. Jest ich w okolicy wyjątkowo dużo. Kilka sztuk nie
stanowi zagrożenia, ale jeśli zbiją się w większą grupę, może
zrobić się nieciekawie.
-
Gdzie mój koń?
-
Mnie się pytasz?
-
Uciekł mi, a na pożegnanie zgniótł nogę. Niewdzięczny.
Usłyszeli
niepokojące rżenie, gdy po chwili za krzakami dostrzegli kolejne
ghule, atakujące osaczone zwierzę. Był to koń Patricka, który,
uciekając przed potworami całą noc, wpadł w zarośla, zaplątując
się. Potwory skorzystały z okazji, całą grupą atakując
uwięzionego wierzchowca.
-
Za późno - mruknęła Veronica.
Padlinożerców
było za dużo, by móc się im przeciwstawić. Kadeci mogli tylko
patrzeć, jak potwory powalały na ziemię ranne po nocnej panice
zwierzę. Ghule wyły niemal równie głośno, co rozdzierana żywcem
ofiara. Rozdrapawszy brzuch konia, wyjęły flaki i rozpoczęły
ucztę.
-
Chodźmy stąd, dopóki mają zajęcie.
Pomogła
wstać Patrickowi, podsadziła go na swojego wierzchowca. Sama także
wskoczyła mu na grzbiet, kierując się następnie poza las.
Dojechawszy do miejsca, gdzie rozstali się z Nailem i Castorem,
zatrzymała konia. Zeskoczyła z niego na zmoczoną przez ulewę
trawę.
-
Co robisz? - zdziwił się.
-
Jeśli pójdziesz tam, prosto - pokazała ręką – powinieneś
trafić na armię. Poruszają się na tyle wolno, że masz szansę
ich dogonić...
-
O czym ty mówisz?
-
Nie możesz ze mną jechać – oświadczyła kategorycznie.
-
Co ty pieprzysz, Vera? Dokąd chcesz jechać?
-
Nie twoja sprawa...
Patrick
powoli zsunął się na ziemię. Przeniósłszy ciężar na ranną
nogę, jęknął i upadł.
-
Może nie ma prawa mnie obchodzić, co masz zamiar zrobić, ale, do
cholery, to moja sprawa, czy przeżyję do następnego dnia. Jestem
ranny, nie dam rady dojść do wojska... Równie dobrze mogłaś mnie
zostawić tam, w lesie!
Dziewczyna
ścisnęła usta w wąską szparkę.
-
Uleczę cię - zbliżyła się do Patricka.
-
Sama powiedziałaś, że w okolicy jest mnóstwo tego ścierwa,
ostatnio prawie zabił nas patrol Południowego Królestwa, coraz
częściej trafiają się też upadli... A-armia może mieć kilka
dni przewagi...
-
Burza ich spowolniła - wtrąciła się.
-
O co ci chodzi, Vera? - spróbował łagodniej.
Odpowiedziała
dopiero po chwili.
-
Muszę dojść do Anuki...
Obróciła
się plecami do towarzysza. Przemówiła, nie patrząc na niego.
-
Muszę jechać do stolicy.
Nie
odezwał się od razu. Podniósłszy się z ziemi, pokuśtykał do
dziewczyny. Położył jej dłoń na ramieniu.
-
Vera... Tam nie ma czego szukać. Jest tylko mnóstwo upadłych!
-
Nic nie wiesz. Muszę znaleźć prawdę.
Chłopak
przekręcił oczami, choć wojowniczka nie była w stanie tego
dojrzeć. Dopiero po chwili obróciła się twarzą do szatyna.
-
Nie zrozumiesz mnie, Patrick. Sama nie zawsze jestem w stanie to
pojąć.
Położyła
dłoń na jego piersi.
-
To taki wewnętrzny instynkt. Nie chodzi o chwilowe potrzeby, ale o
cel, który przerasta wszystkie teraźniejsze, jakbym czuła, że
muszę zrobić coś, zanim... - nie skończyła.
-
Zmieniasz się...
-
Dziękuję za przypomnienie!
Zawahawszy
się, odepchnęła go ze złością i pretensją. Trzęsąc się za
sprawą kumulujących się w niej emocji, wyminęła leżącego
towarzysza. Wskoczyła na konia. Nic nie mówiąc, odjechała w
przeciwną stronę do kierunku marszu armii.
Po
chwili wróciła. Patrick spodziewał się tego, choć niemniej jakaś
cząstka jego umysłu od początku przygotowana była na to, że
możliwie widział Veronicę po raz ostatni. Postąpił podle,
stwierdzając, że zmieniła się po stracie Speculo - części
siebie. Dziewczyna przeszła ostatnio naprawę wiele, nie musiał jej
o tym okrutnie przypominać. Jednak wróciła - zupełnie jakby inna
opcja, niemieszcząca się w zakresie myśli chłopaka, rzeczywiście
nie miała prawa się ziścić. Podjechała i, nie schodząc z konia,
wyciągnęła do szatyna dłoń.
-
Nie mogę odwieźć cię do armii. Jestem dla nich dezerterem, mogą
zażądać mojej głowy.
-
Mojej teraz już też - wtrącił.
-
Ale pozostawić cię na rannego, na pewną śmierć też nie mogę.
Zagryzła
policzek od środka.
-
Obiecaj mi, że nie będziesz próbował mnie powstrzymać.
-
Przed czym?
-
Przed dojściem do prawdy.
Wgramoliwszy
się na grzbiet konia, zawahał się nad odpowiedzią.
-
Tego nie mogę ci obiecać.
-
Więc zsiadaj.
-
Chwila, chwila! Niech ci będzie - przystał dość niechętnie.
Nie
czekając na dalsze wyjaśnienia, Veronica ruszyła przed siebie.
„Kierunek
- tam, gdzie wszystko się zaczęło.”
***
Lucas
krzyczał na kadetów, którzy przechodzili przez tor przeszkód. Na
ich drodze stały drewniane mury, rowy z wodą i hologramowi
przeciwnicy. Uczniowie mieli za zadanie pokonać bariery w jak
najkrótszym czasie, w pełnym rynsztunku.
-
Mam rozumieć, że znalazłaś się w tej grupie przypadkiem,
Clutterly?
Dziewczynę
korciło, by odpyskować Mistrzowi. Jako jedyna w grupie wiedziała,
że ich torby są pełne zbędnych kamieni, co nie dodawało jej
otuchy. Nie była jednak najgorsza. Na samym końcu znajdował się
Julian, choć był od Susan sporo starszy. Mimo to Lucas krzyczał
właśnie na czarnowłosą. Susan zacisnęła zęby, nie odpowiadając
na prowokujące komentarze.
-
Szybciej, kadeci!
Gdyby
nie wczorajszy trening, mogłaby pomyśleć, że Mistrz postępuje
niewłaściwie, każąc im ćwiczyć, podczas, gdy sam stoi
bezczynnie. Dzień wcześniej dowiedziała się jednak, że Lucas
zapracował na swoją reputację młodego geniusz i nie bez powodu
przydzielono mu grupę uczniów z wielkim potencjałem.
W
końcu dotarli na metę. Wycieńczeni mieli ochotę położyć się,
lub chociaż usiąść na ziemi, Mistrz jednak prędko wybił im z
głowy ten pomysł.
Ustawili
się w szeregu.
-
Mortiz...
Instruktor
podszedł do pierwszego z kadetów. Susan nie wiedziała o nich zbyt
wiele. Ze względu na przynależność do innych jednostek, poza
treningami z Mistrzem Lucasem spotykała się jedynie z Collinem.
Mortiz był wysokim, chudym chłopakiem z trzeciego rocznika. Choć
nie chwalili się tym na forum grupy, Susan obiło się o uszy, że
jego Energia Duchowa była w osiemdziesięciu procentach
ukierunkowana ku łucznictwu. Nie był to najgorszy wynik w tej
elitarnej grupie. Najsłabiej pod tym względem wypadała Ysabel z
siedemdziesięcioma pięcioma procentami.
-
Mam kilka zastrzeżeń co do twojej techniki pokonywania przeszkód -
oznajmił Mistrz. - Przede wszystkim interesował mnie w tym zadaniu
czas. Dobrze, że podchodzisz do barier z wielką dokładnością,
poleciłbym ci jednak nie tracić czasu na analizę w tym konkretnym
przypadku. Zadanie było proste. Następnym razem staraj się
pobudzić do działania instynkt i pozwolić sobie na myślenie w
biegu.
-
Tak jest, Mistrzu.
-
Ysabel.
Podszedł
do wysokiej dziewczyny o jasnych włosach splecionych w wiele małych
warkoczyków, z których uczesany został praktyczny koński ogon.
Łuczniczka ta była już na czwartym roku Uniwersytetu. Gdyby nauka
przebiegała zgodnie z normalnym stanem rzeczy, przygotowywałaby
się do zbliżających się egzaminów końcowych, podobnie jak jej
przyjaciel z jednostki - Julian. Jednak na czas zagrożenia,
wszelkie testy zostały zawieszone.
-
Dobiegłaś jako druga, gratuluję. Popracuj tylko nad podzielnością
uwagi, bo spowolnił ciebie głównie strzał, którego nie
uniknęłaś podczas przeskakiwania przez mur.
Lucas
przeszedł dalej. Susan zerknęła w tym czasie na Ysabel. Nieco
pociągła twarz dziewczyny nie wydawała się zbyt surowa, wysunięte
kości policzkowe dodawały jej charakteru. Była bardzo ładna.
Dodatkowo dziewczyna była dobrze zbudowana i miała świetną
kondycję. Choć była na najgorszej pozycji w układzie procentowym,
w sprawności fizycznej, przy odrobinie szczęścia, mogła wybić
się na szczyt. Niczym nie ustępowała w tym chłopakom.
-
Collin.
Mistrz
podszedł do chłopaka, celowo omijając Susan, która powinna być
następna w kolejce.
-
Tym razem udało ci się dobiec jako pierwszy. Nie mam zastrzeżeń.
Ton
Mistrza był pozbawiony emocji. Czarnowłosa nie wykryła w nim ani
pochwały, ani zawodu. Lucas ledwo spojrzał na Collina. Czarnowłosy
łucznik niemal niezauważalnie trącił Susan łokciem, uśmiechając
się do niej złośliwie. Susan prychnęła.
-
Chciałaś coś dodać, Clutterly? - spiorunował ją wzrokiem.
-
Nie, Mistrzu - odpowiedziała pokornie, obiecując sobie, że zbeszta
za to Collina przy najbliższej okazji.
-
Julian... - zatrzymał się przy ostatnim kadecie. - Zostałeś
trafiony przez hologram trzy razy i przez to dobiegłeś jako
ostatni.
-
Strzały mnie spowolniły, Mistrzu. Ja...
Chłopak
zwiesił smutno głowę. Susan przygryzła dolną wargę,
przypatrując się łucznikowi. Słyszała, że miał osiemdziesiąt
procent Energii Duchowej łucznictwa. Mimo że był na czwartym
roku, jego sprawność fizyczna pozostawiała wiele do życzenia.
Nie był otyły, jego wzrost wydawał się przeciętny. Chłopak był
jednak nadzwyczaj wolny i nie miał dużej siły. Susan ogarnęła
wzrokiem jego ciemne włosy i pasującą do nich karnację. Kadet
zacisnął pięści. Susan rozumiała go. Sama została postrzelona
jednym pociskiem, znała moc hologramowych strzał. Każde kolejne
trafienie wysysało siły z osobnika i podnosiło prawdopodobieństwo
na niezdanie testu. Jednak skoro Julian trafił do tej grupy musiał
być szalenie dobry w czymś innym, lub po prostu miał dziś
pechowy dzień.
-
Mam gdzieś, co cię spowolniło. Twojego wroga też nie będzie to
obchodziło - dodał Lucas. - Pozbieraj się następnym razem i
racjonalniej rozkładaj siły, a gwarantuję, że przebędziesz tor w
przyzwoitym czasie.
-
Tak jest!
-
Clutterly - w końcu zwrócił się do czarnowłosej po nazwisku.
Westchnął.
Wyraz jego twarzy nie odzwierciedlał zadowolenia, które dziewczyna
mogła dojrzeć dzień wcześniej, na treningu indywidualnym.
-
Biegłaś, jakbyś chciała, a nie mogła. Kompletnie się nie
starałaś. Pod koniec odnosiłem wrażenie, jakby w twoim plecaku
były kamienie, które cię spowalniają.
Ktoś
z kadetów zachichotał. Susan skrzywiła się.
-
Nie sądzę, by trzecie miejsce było aż tak tragiczne - skwitowała.
-
Tragiczne jest twoje podejście do treningu.
Nie
podnosił głosu, lecz każde wypowiadane przezeń słowo raniło
niczym ostrze.
-
Zastanów się, czy na prawdę nadajesz się do tej grupy.
Powiedziawszy
to, zmierzył zebranych obojętnym wzrokiem nie pasującym do
sumpatycznego wyglądu. Susan próbowała zestawić jego zachowanie
z wczorajszym dniem.
„Udaje?
Chce zdobyć respekt? W co on gra?”
Wyszedł
z sali, odwoławszy uprzednio pstryknięciem czar formujący
przeszkody i hologramy.
-
Uhuu!
Mortiz
pokiwał głową.
-
Nieźle się wpienił.
-
Nic mi nie mów - rzuciła Susan.
Zabrała
swoją torbę do magazynu. Wściekła rzuciła ją w kąt, po czym
wyszła na korytarz.
-
„Jakby były w niej kamienie” - mruknęła do siebie ze złością.
-
Złość piękności szkodzi - usłyszała za sobą.
Zerknąwszy
przez ramię, zobaczyła Collina, opierającego się o ścianę z
ramionami splecionymi na piersi i uśmiechem cwaniaczka przylepionym
do buzi. Bez słowa wszczęła chód. Nie miała ochoty na sprzeczki.
Przeszła zaledwie kilka kroków, gdy przyjaciel, podbiegłszy,
zagrodził jej drogę.
-
To kompletny palant, nie przejmuj się tym co mówi.
-
Odwal się ode mnie.
Odepchnęła
go, chcąc przejść dalej. Collin nie dawał za wygraną.
Potruchtał za przyjaciółką, przekonując ją, by się
rozchmurzyła.
-
Chyba nie weźmiesz tego na serio. Nie byłaś ostatnia, przecież
wiesz, że nie poszło ci aż tak źle.
-
Nie musisz mi tego wypominać – syknęła.
Zatrzymała
się. patrząc mu prosto w oczy.
-
Panie "Zawsze Najlepszy" – dodała.
Łucznik,
uniósł dłoń, chcąc delikatnie uszczypnąć Susan w policzek.
Zawahał się jednak w połowie drogi.
-
Sama widziałaś, że uwziął się na ciebie.
-
Słyszałeś, co powiedział! - jęknęła.
-
Nie przejmuj się tym pajacem.
-
Ale...
-
Wyglądasz jak mały piesek, próbujący zachowywać się groźnie.
Widząc
jego wyraz twarzy, Susan nie mogła się nie roześmiać. Oboje
chichotali przez chwilę, do czasu, gdy Susan przypomniała sobie o
tym, co przysięgła sobie na zbiórce. Zamachnęła się z zamiarem
uderzenia Collina. Chłopak odsunął się, przewidując wcześniej
przyjacielski cios. Susan poleciała do przodu, potykając się
dodatkowo o wystawioną przez łucznika nogę. Pech chciał, że
zajęcia innych jednostek także dobiegły już końca, przez co na
korytarzu panował spory ruch. Rozpędzona dziewczyna wpadła na
przechodzącego obok wojownika, uderzając go pięścią w nos.
Usłyszeli chrupnięcie chrząstki. Collin przytrzymał czarnowłosą,
zanim zdążyła upaść. Wściekły wojownik ze złamanym nosem
obrócił się w stronę kadetów. Był to Philip z jednostki
Veronicy. Jego twarz zalewała ciepła krew, oczy pałały
nienawiścią. Któryś z jego znajomych z jednostki rzucił
szyderczo, przechodząc obok:
-
Co, Philipo znów skopała cię dziewczyna?
-
Nie martw się, może poprawi to wygląd twojego ryja - dodał drugi.
-
Jemu już nic nie pomoże - śmiali się, odchodząc.
-
Zapłacisz mi za to - warknął, wycierając twarz. - Jeszcze
pożałujesz!
Odszedł,
uderzając łuczniczkę z barku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz