Jonas
gładził delikatnie policzek Lii.
- Zapłaci za to, przysięgam ci.
Dziewczyna dopiero co wybudziła się ze śpiączki. Wciąż wyglądała bardzo słabo. Pod jej oczami odznaczyły się wyraźne sińce, na szyi wystąpiły czerwone place. Mimo to Jonas nie posiadał się z radości. Przez kilka ostatnich dni bez ustanku czuwał u łóżka łuczniczki, modląc się, by trucizna, która zabiła Nicka, nie odebrała mu ukochanej.
- Daj spokój, Jonas - jęknęła, próbując się podnieść. - To wcale nie tak.
-
Co masz na myśli?- Zapłaci za to, przysięgam ci.
Dziewczyna dopiero co wybudziła się ze śpiączki. Wciąż wyglądała bardzo słabo. Pod jej oczami odznaczyły się wyraźne sińce, na szyi wystąpiły czerwone place. Mimo to Jonas nie posiadał się z radości. Przez kilka ostatnich dni bez ustanku czuwał u łóżka łuczniczki, modląc się, by trucizna, która zabiła Nicka, nie odebrała mu ukochanej.
- Daj spokój, Jonas - jęknęła, próbując się podnieść. - To wcale nie tak.
Bliźniaczki zbliżyły się do jej posłania, z ciekawością nasłuchując tłumaczeń dziewczyny.
- To nie Danny, to byłoby nielogiczne.
Po jej sinych ustach wędrował cień uśmiechu.
- Jeden z n i c h zdołał cisnąć bełtem, zanim portal się zamknął.
- Niemożliwe - wyszeptał. - Jesteś pewna?
- Całkowicie. Wiem, że jesteś nieufny wobec Danny'ego, ale naprawdę mi pomógł... pomógł nam wszystkim.
- Odpoczywaj - zalecił Jonas, widząc, że Lia zużyła dużo sił na rozmowę.
Poprawił słomiane poduszki pod jej głową, przeszedł do sąsiedniej izby, w której krzątał się znachor, u którego się zatrzymali.
- Jak się czuje? - zapytał pół-krasnolud, odkładając moździerz, w którym ubijał zioła.
- Obudziła się - oznajmił wojownik.
- Wygląda na to, że przywracają jej siły - dodała Rita, wychodząc wraz z siostrą z pokoju Lii.
Cicho zamknęły za sobą drzwi, aby pozwolić chorej na odpoczynek.
- To cud, niemal umierała nam na rękach, a pan przywrócił jej życie, dziękujemy.
Aurore przyłożyła dłoń do serca.
- Niedługo, gdy odzyska pełnię sił, wyruszymy w dalszą drogę, nie mamy czasu do...
- Chwileczkę.
Zielarz poruszył się niespokojnie na te słowa. Wstał z chyboczącego się stołka, ściągnął z haczykowatego nosa małe okulary. Jedną ręką opierając się o blat stołu, obszedł izbę dookoła, stając przed blondynem.
- Rozumiem, że jesteście wdzięczni... Ale tutaj podziękowania nie są walutą.
Jonas stanął jak wryty. Odebrało mu mowę. Pół-krasnolud podrapał się po brodzie.
- Ocalenie życia... Wydaje mi się, że cenisz życie swojej przyjaciółki dostatecznie, by zapłacić za nie godziwą sumę.
Chłopak zamachnął się, uderzając zielarza w twarz. Pół-krasnolud upadł, ściągając za sobą na ziemię zwoje zalegające na skraju stołu. Potłukł także kilka fiolek, które z hukiem spadły na podłogę. Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, zielarz zgarnął z podłoża resztki szkła, podkładając je pod nos Jonasa, gdy z trudem podniósł się na nogi.
- Rachunek wzrasta, gdy się nie współpracuje.
Złośliwe uśmiechnął się, gdy z nosa pociekła mu strużka krwi.
- Ty... - wycedził chłopak, łapiąc znachora za jedwabistą szatę. - Tyle pieprzyłeś o obowiązku pomocy żołnierzom, o powołaniu do lecznictwa! Nie potrzeba ci pieniędzy, masz ich wystarczająco...
Krzyki wojownika zostały przerwane przez gwałtownie otworzone drzwi, które z hukiem uderzyły o ścianę. Do izby wparowało trzech rosłych mężczyzn w wojskowych szatach oznaczonych żółtym herbem Północnego Królestwa.
- Stotańczycy... - ledwo słyszalnie wyszeptała Aurore.
- Jakiś problem, zielarzu? - zapytał jeden z nich z dziwnym, obcym akcentem. - Usłyszeliśmy krzyki. Byliśmy w pobliżu.
Jonas odstawił pół-krasnoluda na podłogę, odsuwając się od niego.
- Ależ skąd, jedynie negocjujemy cenę, koledzy.
Uśmiechnął się porozumiewawczo do przybyłych. Patrol zmierzył czujnym wzrokiem bliźniaczki i blondyna.
- Gdyby coś się działo, zawiadom nas czym prędzej.
- Podobno w okolicy pojawili się ostatnio członkowie armii Południowego Królestwa - dodał drugi z nich. - Nie chcemy przecież, aby wrogowie pałętali się bez kontroli na tej ziemi.
- Ma się rozumieć.
- Przygotowałeś już ten napar, zielarzu? - zapytał kolejny mężczyzna.
Znachor pokuśtykał do starego kredensu. Wyciągnąwszy z niego kilka flaszek tajemniczego lekarstwa, wręczył je członkom patrolu.
- Ile się należy?
- Następnym razem, koledzy - rzekł, ścierając wierzchem dłoni cieknącą strużkę krwi. - Stałym klientom i sojusznikom należy się promocja.
Mężczyźni skinęli krótko głową zanim zamknęły się za nimi drewniane drzwi. Znachor odwrócił się na pięcie do kadetów. Czerwone osocze, sączące się z jego nosa, zostało przez niego niestarannie rozmazane po pryszczatej twarzy, cześć krwi spłynęła mu na brodę, barwiąc także usta szkarłatem. Wyglądał przerażająco, uśmiechając się złośliwie w tym brudnym grymasie.
- Zdrajco przeklęty - syknęła Rita.
- Co ja mogę, panienko.
Rozłożył dłonie w geście niewinności.
- Płacą uczciwie, przychodzą regularnie, a co najważniejsze zapewniają o c h r o n ę.
- Przez takich jak ty patrole niedługo zadomowią się tu na stałe - rzucił wojownik głosem pełnym dezaprobaty i urażenia.
- Czekaj, chłopcze, zawołam panów i powtórzysz to jeszcze raz przy nich.
Jonas zacisnął z wściekłością pięści. Nie mógł pozwolić sobie na walkę w otoczeniu wieśniaków, którzy otwarcie popierali Północnego Królestwo. Nie w sytuacji, gdy Lia nie była wciąż zdolna do podróży.
- No? Nic nie mówisz.
Zaśmiał się, charcząc.
- A teraz posprzątajcie to, co zniszczyliście i pamiętajcie o mojej świętej zasadzie: Rachunek wzrasta, gdy się nie współpracuje.
Mówiąc to, rzucił Jonasowi w twarz brudną ścierę do zmywania podłogi.
***
Strażnicy pokoju z wielkimi oporami odstąpili od wykonania egzekucji, która, w ich nieświadomości, miałaby stać się katastrofą dla oprawców, nie dla skazanych. Zanim z wyraziście prezentowaną niechęcią oddali Davetha i Clarę w ręce tajemniczego mężczyzny, sprawdzili dokładnie jego dokumenty. Między strażnikami wciąż rozlegały się szepty pełne niezrozumienia, gdy mężczyzna bez słowa poprowadził kadetów do swojego biura. Po drodze nie napotkali żadnych przeszkód. Nikt wrogi nie odważył się zwrócić im uwagi. Po przejściu kilku przecznic, wybawca zaprosił uczniów do wnętrza surowego w swoim wyglądzie budynku. Dopiero tam raczył się odezwać. Ściągnął ciemny płaszcz, przerzucił go przez krzesło. Miał nieco kwadratową szczękę, nieznacznie siwiejące włosy przycięte krótko na bokach. Bił od niego ostry zapach alkoholu.
- Usiądźcie.
Zachęcił kadetów do spoczynku, wskazując niedbale na dwa proste krzesła ustawione w skromnie urządzonym pomieszczeniu. Całe biuro miało wymiar niezwykle ascetyczny. Grubo ciosane, masywne biurko zajmowało najwięcej miejsca, jego blat był pusty, pozbawiony jakichkolwiek zdobień. Ambasador usiadł na trzecim z krzeseł - całkiem podobnym do tych, które zajęli jego goście. Oprócz lampy wiszącej nad ich głowami, w pomieszczeniu nie znajdowały się żadne inne meble ani dodatki. Nie było tu też okien.
„Jak w grobie” - nieprzyjemna myśl przemknęła przez umysł Clary.
Daveth z nieufnością przyglądał się przypatrującemu się im mężczyźnie. Mógł przysiąc, że gdzieś już go widział.
„Czy roztropnie jest zaufać komuś, kto pochodzi z tego samego Królestwa, co nasz niedoszły kat?”
Clara przycupnęła na skraju siedziska, zupełnie jakby była gotowa w każdej chwili zerwać się na równe nogi. Zachowując pełną ostrożność i uwagę, wyzywająco wysunęła dolną wargę do przodu, w konsternacji czekając, aż ich gospodarz przemówi.
- Mówcie mi Nail.
Mężczyzna wydał się być opanowany, biła od niego władczość, profesjonalizm narzucające respekt. Niemniej, jego palce wciąż zginały się i prostowały, wskazując na skrywaną część persony Naila.
- Jestem... szpiegiem. Podobno jednym z najlepszych, nie chwaląc się.
Mężczyzna powstrzymał odruch sięgnięcia do wewnętrznej kieszeni szaty, wciąż niecierpliwie poruszając palcami. Clara z niepokojem przyglądała się wybrzuszeniu w skrytce.
„Co on tam chowa?'
- Ocaliłem was na polecenie Dowódcy. Pośrednio... Obecnie pracuję dla władz Wschodniego Królestwa i uważam, że możecie mi pomóc.
- Możemy spotkać się z przedstawicielami Południowego Królestwa? - zapytał łucznik.
- To w tej chwili niemożliwe. Mistrz jest niedyspozycyjny.
- Coś się stało?
Zmrużył podejrzliwie oczy.
- Ależ skąd, spokojnie
Nail pojednawczo rozłożył dłonie, rozpierając się na krześle. Mebel zaskrzypiał przeciągle.
- Pozwólcie, że rozwieję wasze wątpliwości po tym, jak to wy pierwsi odpowiecie na moje pytania.
Skinęli głowami w geście zgody.
- Skąd wiecie o wyruszającym wsparciu wojsk?
- Jesteśmy kadetami, to chyba oczywiste, skoro sami także przygotowujemy się do starcia.
- Krążyły takie plotki - doprecyzował chłopak.
- Co robicie tak daleko od schronu? Było was tu więcej?
- Wyruszyliśmy ze schronu ze specjalną misją - zaczął Daveth.
- Była nas dziesiątka, z powrotem pojawiliśmy się z ubytkiem jednego człowieka.
- Z powrotem? Skąd? Co was tak przerzedziło?
Z niepokojem pokręcił się na skrzypiącym krześle. Łucznik potarł zmarszczone czoło.
- Sam nie jestem pewien, jak to nazwać. To jakby...
Clara trąciła go łokciem.
- Chwileczkę... - powiedziała. - Wzięliście nas za szpiegów i mało nie powiesiliście nas, a teraz jak gdyby nigdy nic wymagacie od nas informacji?!
- Clara... uspokój się.
- Nie, Daveth.
Dziewczyna wstała.
- Co, jeśli oni wcale nie zmienili o nas zdania i po prostu chcą od nas wyciągnąć informacje przed egzekucją?
- Czemu niby mieliby to zrobić? - wycedził, zwracając się twarzą do dziewczyny, jakby zupełnie zapomniał o obecności Naila w pomieszczeniu. - Jesteśmy sojusznikami.
- Kadetko - upomniał Clarę mężczyzna. - Jeśli nie masz złych zamiarów, czemu masz coś do ukrycia?
Clara milczała. Nie miała wyraźnych podstaw, by ufać Nailowi. Szczególnie przez pryzmat nieprzyjemnego przywitania, jakim zostali obdarzeni w stolicy.
- Jeśli ktoś miałby być tutaj niewart zaufania to ty.
Wskazał ponownie na krzesło, prosząc, by zajęła swoje miejsce. Musnął przy tym jednoznacznym gestem kosmyk jej białych włosów.
- Nie mam nic do ukrycia - odpowiedziała zbyt szybko.
Powoli usiadła na krawędzi krzesła.
- Możemy kontynuować?
Zapytał po chwili Nail, stukając palcem wskazującym w blat stołu.
- Mam zamiar dogonić armię. Wyruszam o świcie, chciałbym się odpowiednio przygotować.
Daveth nabrał powietrza przed długim wyjaśnieniem.
- Już, sir.
- Poczekaj, kolego - Clara znów go powstrzymała. - Powiem tylko, co mi leży na sercu: mam warunek - wyjaśniła. - Co wyjawimy, nie wychodzi poza te ściany i proszę zdezaktualizować te magiczne kule podsłuchu, których sądzi pan, że nie zauważam. Wiem o wszystkich. Tak, o tej w lampie też. Niezła technologia swoją drogą... Ale nie zmienia to faktu, że w każdym, nawet najbardziej doskonałym systemie znajdują się szpiedzy, a kto wie, jacy ludzie siedzą po drugiej stronie pluskwy? Pytanie: ręczy pan za nich głową?
Nail uchylił lekko usta ze zdziwienia. Jego czerwone oczy przymrużyły się, zaczęły dokładnie studiować mimikę dziewczyny. Milczał.
- Cóż... ja też nie – kontynuowała. - A i moi przyjaciele nie chcieliby, żebym zdradzała wszystko pierwszym lepszym ludziom. Dlatego mam propozycję.
- Zamieniam się w słuch - mruknął bardziej poważnym już tonem.
- Nie można nas lekceważyć, co mogę udowodnić... Pan już wie, jak.
Mężczyzna zacisnął pięści, powstrzymując maniakalne drżenie rąk.
- Radzę ci nie rzucać tutaj takich haseł, panienko, bo ściany mają uszy, jak zauważyłaś.
- Nie chodzi mi tu o zastraszanie. Po prostu chcę, aby traktowano nas poważnie, bo na to zasłużyliśmy, przechodząc całe piekło. Powiemy, ile się dowiedzieliśmy i pomożemy wam w walce, jeśli pozwoli nam pan wyruszyć wraz z nim, by dogonić armię. Jednak nie udzielę wiadomości byle komu. Widzę, że z panem da się porozmawiać na temat, dlatego powiemy panu, co wiemy. T y l k o panu i nie zostanie to przekazane nikomu bez naszej wiedzy.
Po chwili konsternacji szpieg pstryknął, na co z sufitu, kątów pomieszczenia, spod stołu i z lampy wypadło kilka małych kulek, których blask sukcesywnie niknął. Wszystkie bile potoczyły się do stóp Naila. Mężczyzna zgarnął je z podłogi i rzucił na stół, przed oczy kadetów.
- Tak lepiej - odparła Clara, wyraźnie się rozluźniając.
- Zgadzam się na taki warunek, ale mam jedno zastrzeżenie. Cokolwiek przeszliście, nie macie jeszcze pojęcia, czym jest piekło, choć widzę, że usilnie chcecie to zmienić.
Magiczka zacisnęła usta w wąską szparkę.
- Dopadła nas grupa zamaskowanych zwiadowców - wyrzucił w końcu z siebie Daveth.
Zerkał przy tym niespokojnie na towarzyszkę, która tym razem nie przerwała mu jednak.
- Nie wiemy, kto ich nasłał. Zabili jednego z nas zaraz po przejściu do Świta Aliudów. Zupełnie, jakby na nas czekali.
- Do Świata Aliudów? Po co tam wyruszyliście?
- Mieliśmy pozbyć się upadłych, którzy przedostali się przez wyrwę w portalu.
- Kto wysłał tam oddział kadetów, na Osobę Władającą Portalami! Czy rzeczywiście zastaliście tam potwory?
- Nie tylko dzieci piekła – wtrąciła Clara.
- Tak, całkiem sporo nawet, to nie był przekręt - wytłumaczył Daveth.
- Poza tym miał do nas dołączyć ambasador. Podejrzewamy, że zamaskowany oddział dopadł go wcześniej.
- Rozumiem... Co więc zrobiliście?
- Zabiliśmy kilku upadłych, wciąż uciekając przed zabójcami. W końcu udało nam się wrócić.
- Jak otworzyliście portal?
- Pomógł nam...
- Ambasador - wtrąciła się Clara, ukrywając prawdę. - Spotkaliśmy go w końcu.
- Co z nim? - mężczyzna zdawał się nie podejrzewać zatajenia faktów.
- Został, aby wybić resztę potworów.
Nail wstał. Zgarnął ze stołu matowe kulki, włożył je do kieszeni szaty.
- To wszystko, co muszę teraz wiedzieć. Dostaniecie odzienie i wyposażenie. Wyjeżdżamy zaraz o świcie.
Kadeci wstali. Daveth położył dłoń na sercu.
- Do tej pory zostało wam kilka godzin, prześpijcie się i wypocznijcie.
Mężczyzna w końcu uległ drżeniu rąk. Pozwolił, by jego dłonie sięgnęły w poły szaty. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni na wpół pustą manierkę, wydusił z niej do ust ostatnie krople przeźroczystego płynu o ostrym, nieprzyjemnym zapachu. Przełknąwszy napitek, westchnął przeciągle, przez jego twarz przemknął cień mieszanych uczuć – ulgi i rezygnacji.
- Muszę tylko zebrać odpowiednie dokumenty, złożyć raport. Ale nie martw się, panienko – dodał prędko, widząc wrogą minę Clary - nie zdradzę nikomu tego, co mi wyjawiliście. Szczerze mówiąc, masz rację. Zdrajcy przybierają rozmaite skóry.
***
Wiatr mierzwił krótko przystrzyżone włosy Veronicy. Wojowniczka naciągnęła kaptur mocniej na głowę. Zignorowała materiał drapiący ją w policzki i uszy. Po części podobał jej się ten nieznaczący dyskomfort. Napawała się drobnymi nieudogodnieniami, wierząc w duchu, że cierpienie doda jej sensu, lub choćby odwróci uwagę od prywatnej tragedii. To niepokojące, ale doszła do wniosku, że upadek z mostu był w pewnym sensie czymś, czego sama się domagała. W końcu obrastała w skorupę, pod którą okropnie swędziała ją skóra. Nie znała odpowiedzi dlaczego, nie potrafiła nawet dokładniej opisać stanu, w którym ostatnio się znajdowała. Czuła to jednak wyraźnie, że zmieniała się nie tylko z powodu wydarzeń, które działy się wokół niej. Coś przekształcało ją od środka.
- Nie sądziłam, że przyjdzie mi kiedyś dosiadać centaura.
Mruknęła bardziej do siebie niż do swojego przewodnika. Ten w odpowiedzi zadrżał z gniewu.
- I nigdy więcej ci się to nie uda, wierz mi - wysyczał.
- Czyli to prawda? Nie lubicie, gdy ktoś na was jeździ?
- Co to za pytanie! - oburzył się.
- Przepraszam, nie miałam nic złego na myśli.
- Wy, ludzie, macie na myśli zazwyczaj tyko to, co widzicie - podsumował. - Rzadko który z was patrzy ponad chmury.
„Coś w tym jest” - pomyślała Veronica, nie chcąc jednak odzywać się, by przypadkiem znów nie urazić istoty.
Poruszali się w ósemkę - troje kadetów na trzech centaurach oraz dwa wilki w ramach eskorty. Stary przywódca stworzeń nie zdecydował się jechać z nimi. Oznajmił, że musi dopilnować, grupy, która jeszcze tego samego dnia miała rozpocząć przemarsz do nowego obozowiska.
Z początku kadeci szli pieszo, ponieważ szybka jazda pomiędzy drzewami byłaby utrudniona i ryzykowna. Gdy jednak doszli do skraju drzew, centaury pozwoliły dosiąść swoich wierzchów. Tak rozpoczęła się szybsza część podróży, która kontynuowana była aż do zmierzchu, z zaledwie kilkoma krótkimi postojami. Pod koniec dnia podróżnicy rozbili prowizoryczne obozowisko pod niewielkim klifem, na brzegu morza. Rozpalili ognisko, upolowali dziką zwierzynę. Posilali się skromnym daniem, gdy jeden z centaurów, nakreśliwszy na piasku prowizoryczną mapę Trzech Królestw, zaznaczył punktem miejsce ujścia rzeki do morza, nieco ponad miastem Piron.
- Stąd wyjechaliśmy. Teraz jesteśmy tutaj. Wystarczy przejść wzdłuż wybrzeża, później przez stepy i jesteście w Naross.
- Trasa wygląda na łatwą - skomentował Patrick.
- Niech was to nie zwiedzie - ostrzegł inny centaur. - W pobliżu ostatnio roi się od upadłych, a my nie damy rady eskortować was do samego miasta.
- Racja - potwierdził pół człowiek-pół koń. - Musimy pomóc naszym w przeniesieniu się do innej lokacji miejsce. Ich także może dopaść patrol lub dziecko piekła.
- Zapomnieliście o najważniejszym - warknął jeden z wilków.
Zbliżył się do blasku niewielkiego ogniska.
- O co chodzi, Roch?
Po tonie centaura można było wywnioskować, że nie przepadał on za wilkiem, w takim samym stopniu co Veronica.
- Myślicie, że jesteście panami światów.
Wilk, mówiąc, krążył wokół gasnącego chrustu.
- Panoszycie się wszędzie, wyganiając nas na skraj kontynentu, a gdy nagle rozpętujecie wojnę, chcecie nas w nią wciągnąć!
- Nie chcę tej wojny równie bardzo, co ty - odpowiedziała spokojnie Veronica, choć w środku drżała na wspomnienie bliskiej konfrontacji ze zwierzęciem.
Roch nie odpowiedział. Zrobił jeszcze kilka okrążeń wokół paleniska, śliniąc się i warcząc, po czym położył się obok swojego towarzysza, a po chwili już spał. W jego ślady poszli pozostali członkowie grupy, wyznaczając uprzednio kolejność wartowników.
Dla Veronicy było to już całkiem naturalne, że podczas drzemki ktoś zawsze musiał trzymać wartę, choć jeszcze dwa lata temu byłoby to dla niej nie do pomyślenia. Z perspektywy czasu nauczyła się określać swoje życie w Świecie Aliudów jako ogromny luksus. Niedoścignione wspomnienie tak nierealne, że zdaje się być snem.
„Wtedy też nie miałam przy sobie Sofii. Czy lepiej byłoby...”
Wczesnym rankiem Patrick zarejestrował dziwne wstrząsy i niepokojące odgłosy. Tej nocy, jak i wielu poprzednich, nie spał najlepiej, więc obudzenie się nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Uniósł się na łokciach i rozejrzał po wciąż śpiących towarzyszach. Pół konie-pół ludzie ułożyli się po jednej stronie przygasłego paleniska. Leżąc, opierali się o siebie. Wilki natomiast trzymały się z boku, wciąż drzemiąc spokojnie. Veronica leżała u boku szatyna, skulona w kłębek. Miała zamknięte oczy, jednak nawet podczas spoczynku nie wyglądała najlepiej. Patrickowi nie chodziło nawet o nową fryzurę, która znacznie wyostrzyła jej rysy, ale o coś, co kryło się pod skórą. Czegoś tam w środku ubywało z każdym dniem.
Castor stał na warcie. On także wyczuł dziwne trzęsienie, zerwał się więc z klęczek i wypatrywał nadchodzącego zagrożenia. Obóz rozbili w pozornie bezpiecznym miejscu - pod niskim klifem, nieopodal zejścia. Z obu stron, na plaży, otaczały ich gęste krzewy, zapewniając kamuflaż. Castor przyłożył ucho do ziemi. Jego oczy rozszerzyły się znacznie. Zaczął szybko działać. Obudził wszystkich lekkimi szturchnięciami, jedynie wilki zawołał po imieniu, jakby obawiał się ich reakcji na niespodziewaną pobudkę. Kazał wszystkim zebrać rzeczy i czym prędzej ruszyć w drogę.
- Patrol - poinformował krótko.
Nakazał bezwzględną ciszę, przykładając palec do ust.
Zebrali pośpiesznie wszystkie rzeczy, ugasili tlące się ognisko. Rzeczywiście - powodem wstrząsów był konny patrol Północnego Królestwa. Jeźdźcy znajdowali się mniej więcej osiemset metrów od grupy, na klifie. Póki co, nie zauważyli obozowiczów.
- Co robimy? - zapytał szeptem Patrick, gdy zbili się w zwartą grupę, dyskutując i opracowując plan.
- Jedyną drogą ucieczki są tu stepy - odpowiedział jeden z centaurów.
- Zobaczą nas, gdy tylko wespniemy się na klif, poza tym na stepach nie ma gdzie się ukryć - dodał drugi.
- Dlaczego chcecie się kryć? - wycedził Castor - Mamy przewagę liczebną. Zaatakujmy ich, będziemy mieli pewność, że nie będą siedzieć nam na ogonie.
- Ma chłopak trochę racji - poparł go Roch. - Nie możemy wciąż kryć się jak tchórze!
- Ciszej... - zganił go Patrick.
- Część z nas odciągnie ich, reszta wespnie się na klif i zaatakuje z drugiej strony - zaproponował trzeci centaur.
- Będziemy mieli wystarczająco dużo czasu?
- A jeśli mają łuki? Powystrzelają nas jak kaczki!
- My też mamy broń!
- Mówiłem już, że zobaczą nas, gdy będziemy się wspinać do góry.
- Co w takim razie chcesz zrobić? Szarżować? - wyśmiał Castora wilk.
- Stracimy przy tym naszą przewagę liczebną.
- Jeśli będziemy tak zwlekać, sami do nas przyjadą!
Veronica przerwała spór.
- Zrobimy tak: - oznajmiła, sama dziwiąc się pewnością w swoim głosie - Otoczone magiczną osłoną centaury zaczną strzelać do patrolu, gdy pojawi się w pobliżu. Podjadą do zejścia, gdzie po dwóch stronach, w krzakach, czyhać będzie reszta. Zaatakujecie z dwóch stron, z zaskoczenia, a wilki odetną im drogę ucieczki, wspinając się za nich i czekając na stepach.
- Brzmi logicznie, ale kto zapewni nam magiczną osłonę? - zapytał centaur.
- Ja. Zaufajcie mi - zapewniła Veronica.
- Nie mamy czasu na lepszy plan - skinął głową Castor. - Wszyscy na pozycje!
Na odchodne ścisnął ramię wojowniczki, sycząc jej do ucha:
- Módl się, żeby twój plan wypalił.
Centaury wyjęły prowizoryczne łuki, które zabrały ze sobą z obozowiska, naciągnęły strzały na cięciwy, czekając na znak gotowości. Gdy wilki wraz z wojownikami dobiegły na umówioną pozycję, Veronica machnęła ręką na pół konie-pół ludzi. Stworzenia wyłoniły się spod klifu w idealnym momencie. Patrol akurat nadjeżdżał. Wystrzelili strzały, zaskakując obywateli Północnego Królestwa. Veronica skupiła się na pobraniu cząstek Energii z otoczenia swoich sprzymierzeńców. Uformowała je w tarczę, zbliżając do siebie. Od czasu przemiany wszelkie czary wydawały jej się łatwiejsze, jakby już kiedyś się ich uczyła. Wciąż chowała się pod skałą, nie widząc wroga. W jej polu widzenia pozostawały jedynie centaury, ostrzeliwujące nieprzyjaciela. Nie mieli oni jednak nieskończonej ilości strzał. Jeśli jeźdźcy nie połkną haczyka i nie zjadą na plażę, ich plan runie w gruzach. Dopiero teraz zaczęła zauważać, jak wiele miał słabych punktów. Wzięła głęboki wdech, koncentrując się na zaklęciu osłony. Drzewce w kołczanach kończyły się, a wróg nadal nie pojawiał się przy zejściu z klifu.
„Co się dzieje?”- Veronica zaklęła w myślach.
Odpowiedź na jej wątpliwości nadeszła wraz z gradem pocisków z góry skały.
- Cholera...
Póki co, stworzenia były bezpieczne. Bariera miała wytrzymać jeszcze długo. Jak jednak pozbyć się wroga? Mogli wezwać posiłki i zmieść grupę z powierzchni ziemi. Patrolu trzeba było pozbyć się jak najprędzej. Kątem oka wojowniczka zobaczyła Castora wyłaniającego się z zarośli.
„Wojownicy i wilki nie są chronieni przez żadną osłonę. Jeśli Stotańczycy zauważą ich i skierują na nich swoje strzały, bez problemu przerobią ich na sito!”
W głowie Veronicy zaroiło się od wątpliwości.
„Czy byłabym w stanie utrzymać dwie stabilne bariery, by chronić i centaury, i wojowników? Nie, jeśli ci drudzy znikną z pola widzenia.”
Istniało tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Sprawnie, zanim Castor zdążył zdradzić swoją pozycję, dziewczyna zamknęła oczy, uwalniając niebieską Energię. Moc tylko czekała, by wojowniczka skorzystała z jej pokładów. Z początku zrobiła to niechętnie. Energia była dla niej spuścizną po wielkiej stracie, poświęceniu Speculo. Sytuacja jednak nie pozostawiała jej wyboru. Wezbrała siły, czerpała z jej pokładów pełnymi garściami. Zaczęło jej to dawać chorą, narcystyczną satysfakcję. Wciąż utrzymując barierę nad centaurami, którzy miotali się bezradni, pozbawieni pocisków, skierowała magiczną kulę mocy tuż nad swoją głowę. Uderzyła w skałę, krusząc ją mniej więcej w tym miejscu, w którym znajdowali się jej zdaniem jeźdźcy. Konie zarżały. Część patrolu zdążyła umknąć osuwającej się ziemi i skierowała się w stronę zjazdu na plażę, jak przewidziała wojowniczka. Troje jeźdźców, wraz z wierzchowcami, zaczęło zapadać się, aż w końcu spadli na plażę wśród odłamków skał. Ostatnim, co zobaczyła Veronica, były ich powykrzywiane twarze. Zaraz potem kamienie przysłoniły jej widok, grzebiąc dziewczynę żywcem.
Patrick zobaczył, jak odłamki skalne zakrywają obszar, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się Veronica. Chciał krzyknąć, lecz Castor boleśnie szturchnął go w plecy, popychając do walki z nadchodzącymi przeciwnikami. Szatyn musiał mieć nadzieję, że wojowniczka wiedziała, co robi, niszcząc klif i powodując zwalisko.
„Zaufajcie mi” - przypomniał sobie jej słowa. Tak bardzo chciał, by były prawdziwe.
Nadjeżdżali ku nim dwaj jeźdźcy uzbrojeni w długie półtora ręczne miecze. Gdy tylko znaleźli się odpowiednio blisko, wilki wyskoczyły zza krzaków, kąsając konie, spowalniając jeźdźców. Jeden z nich przewrócił się, turlając po ziemi aż na samą plażę. Tam dopadł go wysłany przez Castora Patrick. Stanąwszy oko w oko z dorosłym wojownikiem, zmuszony był zapomnieć na chwilę o pogrzebanej żywcem przyjaciółce. Drugi z kawalerzystów zdążył odsunąć się przed atakiem zwierzęcia. Zmusił konia do gwałtownego uniku, zamachnął się bronią, godząc wilka w bok. Współbratymiec Rocha zaskomlał, gdy ostrze przecięło jego skórę, barwiąc piasek szkarłatem. Odrzucone zwierzę spadło kilka metrów dalej. Zanim zdołało się podnieść, wciąż utrzymujący się na koniu wojownik, rozpędził swojego wierzchowca, brutalnie tratując wilka. Zawróciwszy, zaczął szarżować na Castora. Gdy wyciągnął ramię, jego broń miała zabójczy zasięg. Zapewne godziłby w wytatuowanego wojownika, gdyby nie centaury, które przybyły na pomoc, rzucając kamieniami w członka patrolu. Gdy ten został uderzony w głowę, zachwiał się i rozproszył na tyle, że Castor zdążył podbiec do niego i ściągnąć mężczyznę z konia. Rzucił się na niego z agresywnym okrzykiem na ustach, mocno ściskając miecz w jednej ręce.
Veronica cisnęła kamienie poza obszar bariery - z ogromną łatwością, jakby ważyły zaledwie kilka gramów. Wokół zaczęły tańczyć niebieski iskry. Gdy gęsta chmura kurzu opadła, Veronica wspięła się na jeden z większych odłamów skalnych, rozglądając się za przeciwnikami. Wyczuwała ich - cała trójka przeżyła upadek z urwiska.
- Niesamowite... - szepnęła do siebie.
Ton jej głosu przeraził ją samą. Okazał się zimny, bezwzględny.
Otrzepała ubranie z pyłu, podchodząc do pierwszego mężczyzny. Zdążył on już wyczołgać się spod swojego konia. Stał na chwiejnych nogach, trzęsącymi się rękoma utrzymywał gardę mieczem jednoręcznym. Zza paska wyciągnął puklerz. Krzyczał coś do niej niezrozumiałymi frazami, groźnie marszcząc brwi. Veronica nie odczuwała strachu. Gdzieś w środku odczuwała pewność, że stojący przed nią wróg nie ma w starciu z nią najmniejszych szans. Podeszła do niego całkiem blisko. Przewyższał ją o ponad głowę, był szeroki w ramionach. Wieloletnie doświadczenie odbiło swój udział jako zmarszczki wokół jego gniewnych oczu. Zamachnął się, wkładając w atak wiele siły. Wystarczyło, że dziewczyna odsunęła się o krok w bok, potem w tył, by z dziecinną łatwością uniknęła ciosu. Był dla niej okropnie powolny. Drugi z napastników właśnie wygrzebał się spod gruzu. Jego ciało pokryte było krwią, pewnie miał połamane żebra. Nie bacząc na ból, chwycił za łuk. Wszczęty przez niego ostrzał wywołał jedynie minę pełną konsternacji u wojowniczki. Jego ataków mogła także unikać bez problemu. W jednej chwili ogarnęła ją niebezpieczna fascynacja mocą, gdy zauważyła świetną okazję do przetestowania nowych zdolności.
„Zobaczmy, jak drogo cię sprzedałam, Sofii.” - mruknęła w myślach, zatrzymując się.
Wszystko wokół niej zwolniło, jej serce niemal zatrzymało się - jak wtedy, gdy tonęła. Nagle oddychanie wydało jej się całkowitą dobrowolnością, a nie koniecznością. Z czasem stawało się nawet niewygodne. Miała mnóstwo Energii Duchowej, która wystarczała do utrzymywania przy życiu tkanek. Czerpała ją ze swojego wnętrza, z otoczenia. Zaśmiała się krótko pod nosem, gdy zauważyła, jak pierwszy z jej przeciwników bierze zamach, przechodząc do kolejnego ataku. Widziała dokładnie jak każdy mięsień po skórą jego ramienia drży, zauważyła wyraźną konsternację na jego twarzy i niewielkie drgnięcie gałek ocznych, które zdradziło, że cel jego ofensywy będzie inny, niż można było się spodziewać. Bez wahania złapała za ostrze jego miecza, gdy to spadało na nią z boku. Ścisnęła, nie przelewając ani odrobiny krwi, wyrwała broń nieprzyjacielowi, jak odbiera się lizaka dziecku. Rzuciła miecz daleko na gruzy, dopadła do wroga, powalając go magicznym pchnięciem. Użyła trochę za dużo siły, ponieważ zanim doszła do mężczyzny, by dobić go, ten skonał już w konwulsjach przez wypaloną w jego torsie dziurę. Błyskawicznie dopadła do łucznika, który w dalszym ciągu nie kończył swojego ostrzału. Zląkł się widocznie, gdy zwróciła się w jego stronę. Wyciągnąwszy miecz z pochwy, szybko zakończyła jego obawy przez krótkie pchnięcie w klatkę piersiową. Łatwość z jaką przyszedł jej atak zszokowała ją samą. Zupełnie jakby przeciwnik w ogóle się nie bronił. Odetchnęła cicho, kiedy ciało łucznika zderzyło się kamieniami, unosząc niewielką chmurkę pyłu.
- Piękne miejsce na okropną śmierć.
Stwierdziła, wysuwając powoli ostrze z ciała.
- Lepiej dla was byłoby, żebyście zginęli przy upadku z klifu.
Obróciła się na pięcie, poszukując wzrokiem ostatniego członka patrolu, gdy ktoś chwycił ją z kostkę. Zdziwiła się, gdy łucznik, krztusząc się własną krwią, wbił w jej łydkę strzałę, by następnie, opadając bez sił, rozedrzeć jej skórę ostrym grotem. Rana wyglądała na głęboką i dość poważną. Mimo tego, Veronica bez krzyku wyciągnęła pocisk z nogi, rzuciła go za siebie. Ukucnąwszy przy nieprzyjacielu, spojrzała mu prosto w oczy. Dokładnie przyjrzała się jego reakcji na widok zaklepującej się rany, wokół której skrzyły się błękitne odłamki Energii.
„Żadnego bólu. Nic więcej niż dokuczliwe swędzenie. To wszystko, to nic...”
- P-potwór! - wycharczał, zanim całkiem znieruchomiał, odchodząc z grymasem przerażenia na ustach.
Wyczulony za sprawą mocy słuch wojowniczki zarejestrował szybkie kroki na piasku. Spostrzegła trzeciego, ostatniego, z członków patrolu. Stotańczyk, wydostawszy się spod urwiska, w pośpiechu biegł wzdłuż morza, jak najdalej od wojowniczki. Zmierzał w kierunku swojego konia, którego cielsko leżało kilkanaście metrów od pola walki. Dlaczego, skoro zwierzę było martwe? Dziewczyna zobaczyła, jak dopada do padliny, przeszukując w panice zawartości tobołków. Nie dostrzegłaby takich detali, gdyby nie jej wyostrzony wzrok. Podrywając się gwałtownie, popędziła ku mężczyźnie. Potykała się o kamienie. Obraz stawał się coraz bardziej niewyraźny, swędzenie nogi zaczęło dawać się we znaki. Słabła. Jak na pierwszy raz użycia mocy i tak wytrzymała długo, może dałaby radę walczyć dłużej, gdyby nie nierozsądne dysponowanie zasobami Energii. Dostrzegła jeszcze, jak wojownik wyjmuje z jednej z toreb zakrzywiony róg.
„Cokolwiek miałoby się stać, nie może w niego zadąć, nie może wezwać posiłków” - zdała sobie sprawę.
Nie wiedziała w jakiej kondycji znajdowali się jej towarzysze, lecz na pewno nie była to postawa odpowiednia do walki z kolejnym oddziałem zwiadowców. Zbierając w sobie ostatnią porcję dostępnej dla jej sił Energii, wyciągnęła ramię, rozwierając palce. Uderzyła w mężczyznę magiczną kulą mocy. Nabrany przez niego wdech, w celu zadęcia w róg, okazał się jego ostatnim. Instrument upadł na piasek, nie zdążywszy wydać z siebie dźwięku, a członek patrolu został przez siłę eksplozji przerzucony przez ciało konia. Upadłszy w miejscu, gdzie piasek nie wysycha, a ziemia spotka się z morzem, skonał. Woda kołysała jego ciało do wiecznego snu.
Veronica nie zdążyła nawet odnotować pełnego sukcesu, zanim padła z wycieńczenia na zimny piasek, łapczywie łykając powietrze. Przez tę krótką chwilę czuła się jak Bóg, przez tę krótką chwilę czuła się jak potwór.
***
Patrick zacisnął mocno zęby, próbując zignorować piekący ból mięśni, z którym borykał się od czasu upadku z mostu. Szatyn westchnął, odgarnął ostatnią warstwę zmarzniętej ziemi. Jeden z towarzyszących mu centaurów także przestał kopać. Razem udało im się stworzyć wystarczająco głęboki dół, by pochować w nim to, co pozostało po stratowanym wilku. Roch, drugi ze zwierząt nie przejął się szczególe śmiercią swojego pobratymca, komentując jego zachowanie jako nieprofesjonalne. W trakcie, gdy składano resztki wilka do grobu i zasypywano je, Veronica spała w pobliżu, zupełnie wyłączona z tego świata i bez świadomości. Nie dało się jej zbudzić, po tym jak zapadła w dziwny sen po zabiciu ostatniego członka patrolu. Patrick przeniósł ją więc bliżej grupy i ułożył delikatnie na zeschłej trawie.
- Musimy jak najszybciej się stąd wynosić. Cholera wie, kogo mogły zwabić tutaj te wybuchy - stwierdził Castor.
- Masz rację - odpowiedział centaur. - Obawiam się jednak, że nie możemy wam już w niczym pomóc.
- To znaczy?
Na czole Patricka pojawiła się bruzda zmartwienia.
- Straciliśmy jednego z nas.
Magiczny stwór zamyślił się na chwilę.
- Musimy wracać do obozu i pomóc naszej grupie w dalszej wędrówce...
- Chwila - wtrącił się Roch. - Powiedz wprost, o co chodzi. Niech wiedzą!
Centaur westchnął. Zdecydowanie nie podzielał emocji wilka, nawet jeśli zgadzał się z jego poglądem. Był wyraźniej zdystansowany i spokojny, opanowany. Widząc, że pół koń-pół człowiek nie zamierza kontynuować wypowiedzi, wilk wszczął:
- To nie nasza wojna, skurwiele - zawarczał. - Jest wasza i nie mamy zamiaru wtrącać się w nie swoją rzeź...
- Powiedziałbym, że nasza obecność nie jest mile widziana w pobliżu osad ludzkich - dodał inny z centaurów, starając się załagodzić agresywny ton wypowiedzi poprzednika.
- W takim razie na pewno nie zdążymy dołączyć do wojska!
Szatyn pokręcił z rezygnacją głową.
- No i Vera jest nie jest w stanie...
- Gdyby tylko nie zabiła koni! - westchnął na boku Castor.
- To już nie jest nasz problem! - rzucił Roch
Wstał od grobu drugiego z wilków.
- Ruszajmy! - warknął na centaury, odchodząc w stronę zarośli.
Kiedy znalazł się na skraju roślinności, jeszcze raz obejrzał się, chcąc pogrozić kadetom i skrytykować zachowanie ludzkości. Jego warknięcia zostały jednak skutecznie i szybko stłumione przez przeraźliwy krzyk dochodzący zza krzaków. Nikt nie zdążył zareagować, gdy na plażę wytoczył się stwór, z przeciągłym skowytem dopadając wilka. Chwyciwszy go za kark, z ogromną łatwością połamał kręgosłup zwierzęcia. Grube cielsko dwumetrowego potwora pokryte było ohydnym śluzem, który ściekał na ziemię wraz z krwią i śliną istoty, gdy ta pożywiała się trzewiami Rocha. Długie, masywne ręce wydawały się nieproporcjonalne w stosunku do sylwetki stwora i same w sobie stanowiły śmiercionośną broń. Jak zapałki odłamywały kolejne kończyny zwierzęcia, pozwalając wyjątkowo szkaradnemu dziecku piekła posilać się.
Upadli to potępione dusze, które deformowały się w piekle, tracąc z czasem swój pierwotny, ludzki wygląd. Niektórzy twierdzili, że ich aparycja zależy nie tylko od okresu spędzonego w czeluściach, ale także od ciężkości grzechu, jaki popełnili za życia. Podobno im gorszych występków się dopuszczali, tym bardziej się zezwierzęcali i przypominali hybrydy, okropne monstra.
Tak właśnie Patrick wyszedł z założenia, że stojący przed nimi upadły musiał być wyjątkowo okrutnym człowiekiem za życia. W pierwszej chwili wziąłby go za ogra, gdyby nie długie ramiona i jasny kolor skóry. Na widok bestii centaury pocwałowały drogą okrężną z powrotem, zostawiając kadetów na pastwę dziecka piekła. Łysa głowa podniosła się w końcu znad padliny, łypiąc malutkimi oczkami w poszukiwaniu kolejnej ofiary.
- Cudownie...
- Przygotuj się - syknął do Patricka Castor.
Upadły skierował się w ich stronę. Szedł wolno, z trudem powłócząc nogami.
- Jest ogromny...
- Założę się, że spasł się tak, zżerając patrole Stotańczyków.
Castor zaśmiał się krótko.
- Ty weź go od prawej, zajmij go, a ja postaram się zajść go od tyłu.
- Nie przebijesz się przez to cielsko.
- Nie ma czasu!
Monstrum ryknęło wściekle, po czym zaczęło truchtać. Wojownikom wydało się, że pod jego stąpaniem, trzęsie się ziemia. Wielki brzuch bestii uniemożliwiał jej rozpędzenie się, kadeci wiedzieli jednak doskonale, że wystarczy znaleźć się w zasięgu potężnych ramion stwora, by zostać śmiertelnie rażonym. Wojownicy ustawili broń w gotowości, odsunęli się od siebie tak, by móc sprawnie okrążyć nadbiegającego potwora. Nie spodziewali się jednak, że nie zwolni on na ich widok. Upadły przebiegł między nimi, jakby w ogóle ich nie zauważył. Kołysząc się na boki, pędził w stronę śpiącej wojowniczki.
- Veronica!
Dziewczyna zbudziła się, gdy potwór był już całkiem blisko niej. Mimo że sprawiała wrażenie zaspanej, prędko podniosła się na nogi i nie wyciągając nawet miecza, zaczęła biec w stronę napastnika.
- Kurwa, co ona robi...
Castor stał jak wryty. Nie mógł się ruszyć.
Gwałtownie opuściwszy i podniósłszy znów ręce, Veronica przywołała wokół swoich dłoni kule magii. Owijały ją pasma niebieskiej Energii, pozwalając jej zwinnie unikać wystosowywanych przez upadłego silnych ciosów. Przebiegała pod jego ramionami, unikała jego tąpnięć, próbując dostać się jak najbliżej jego cielska.
Patrick chciał ruszyć do walki.
- Musimy jej pomóc!
- Stój, narwańcu.
Castor wystawił w bok kikuta ramienia, blokując drogę szatynowi.
- Zluzuj! Twoja paniusia sobie poradzi. Widziałeś, jak sama pokonała trójkę wojowników. To już nie to samo chuchro co wcześniej. A po drugie - dodał - nie możesz być pewien, czy nad sobą panuje...
- Przecież stoczyła walkę, poskromiła moc.
- Nie mówię, że świadomie, ale zawsze może trafić cię tą swoją niebieską iskrą, a ja nie jestem jak Jonas, pewnego trupa nie będę niósł na barkach. Chyba, że zawołasz centaury, by wróciły i niosły ciebie aż do Naross... Pierdoleni tchórze.
Splunął.
Nie minęło dużo czasu, gdy Veronica wykorzystała atak upadłego przeciwko niemu. Gdy potwór wyciągnął po nią oba ramiona, wskoczyła od dołu tak, by znaleźć się pomiędzy jego klatką piersiową i zaciśniętymi pięściami. Stwór nie był aż taki głupi, na jakiego wyglądał. Prędko cofnął ręce do ciała, chcąc zmiażdżyć dziewczynę. Ta jednak, odbiwszy się od kolana przeciwnika, z wykorzystaniem Energii Duchowej, umknęła mu, wznosząc się wysoko ponad jego głowę. Wściekłe pięści istoty były nie do zatrzymania. Z rozpędu uderzyły upadłego w jego własną twarz, pozbawiając go równowagi. Gdy bestia przewróciła się, wojowniczka wylądowała na jego brzuchu. Jednym, celnym ciosem miecza, którego ostrze opatrzone było dodatkową niebieską mocą, zatrzymała bicie serca monstrum. Po chwili po tłustym cielsku nie było już śladu. Upadły wyparował, znikając ponownie w czeluściach piekła. Morska bryza uniosła w powietrze pozostały po nim popiół.
Ponownie białowłosa dziewczyna wytarłszy ostrze o trawę, potruchtała do kolegów. W czasie biegu niebieskie iskry z jej otoczenia zaczęły znikać, aż w końcu, gdy dotarła do towarzyszy, schowały się całkowicie. Veronica wyglądała na zmęczoną, nie zamierzała jednak ponownie zapadać w dziwny, kamienny sen.
- To było niesamowite - pochwalił ją Patrick, choć nowe umiejętności koleżanki wciąż wywoływały u niego dreszcz niepokoju.
- Już wiem, nad czym muszę poćwiczyć - stwierdziła. - Moja wytrzymałość w walce zależy od poziomu zużytej Energii. Jeśli pobieram ją zbyt szybko, łatwo osłabnę i muszę regenerować siły. Myślę, że mogę wyćwiczyć się w pobieraniu dostatecznych dawek tak, aby wytrzymać jak najdłużej.
- Brawo – skwitował Castor. - Dobrze, że nam o tym mówisz. Wytłumacz to jeszcze dziesięciu osobom, a twoja cudowna moc stanie się bezużyteczna.
- Nie mamy czasu na twoje popisy, Castor.
Patrick zebrał z ziemi pakunki z prowiantem.
- Długa droga przed nami.
„Martwi mnie jedynie, co się stanie, jeśli pobiorę jej za dużo. Szkoda, że Clara nie wiedziała, co się dzieje z Atriami, którzy sięgnęli po całe swoje zasoby Energii Duchowej. Dla normalnych osób jest to niemożliwe – odruch bezwarunkowy prędzej odbierze im przytomność niż całą, życiodajną moc. Po sobie widzę, że często z wyczerpania mdleję. Podobno jednak c a ł a Energia jest dla mnie dostępna. Co może się stać, jeśli wyciągnę po nią ręce? Umrę? Czy zużyję wtedy także tę część Energii Duchowej, która kiedyś stanowiła Sofii?”
Gdy wspięli się na szczyt niewielkiego klifu, ich oczom ukazały się rozległe stepy. Dość niedaleko dostrzegli także wyraźny zarys miasta.
- Naross - westchnęła Veronica - nie jest aż tak daleko.
***
- Ile waży ten sprzęt? - zapytał Mistrz Lucas.
Kroczył w tę i z powrotem przed rzędem złożonym z pięciu ledwo żywych łuczników i łuczniczek. Wskazywał dłonią na wyposażenie, z którym biegali kadeci. Składał się na nie łuk, kołczan pełen różnego rodzaju strzał, sztylet, bukłak z wodą, torba z prowiantem, mapą, kompasem i cholera wie czym jeszcze, co, według młodego Mistrza, miało być absolutnie niezbędne przy próbie przeżycia gdziekolwiek.
- Jeśli otrzymam prawidłową odpowiedź, oszczędzę wam kolejnej przebieżki.
Uśmiechnął się, stając twarzą twarz z czarnowłosą łuczniczką.
- Może teraz ty spróbujesz, hę? Jakoś niedużo się odzywasz od początku treningu, Susan.
Dziewczyna zacisnęła mocno zęby. Kadeci przed nią próbowali odpowiedzieć na zadane pytanie, bez pozytywnego skutku. Celowali w siedem kilogramów, pięć i pół - za każdym razem Lucas w milczeniu przecząco kręcił głową, każąc uczniom przebiec kolejne mordercze kółko po podziemnych korytarzach schronu z balastem na plecach. Byli okropnie zmęczeni.
- No, Susan?
Pochylił się na tyle nisko, by móc zajrzeć dziewczynie prosto w oczy.
- Tik tak... - ponaglił ją, prostując się.
Obrócił się na pięcie, tyłem do kadetów, rozpoczynając odliczanie. Potwornie bawił się kosztem zmęczonych kadetów.
- Trzy...
- Dwa i...
- A kogo to obchodzi? - wypaliła w końcu dziewczyna.
Zdziwiony Mistrz ponownie zbliżył się do szeregu, patrząc z góry na okrytą pąsem łuczniczkę.
- Powtórz - powiedział, niemal nie otwierając ust.
Po plecach Susan przeszedł dreszcz. Miała świadomość, że powiedziała najgłupszą z możliwych rzeczy, okazując brak szacunku dla Mistrza.
- Powtórz to.
Zebrała całą odwagę, jaka pozostała w jej wyczerpanym całodniowym treningiem ciele i, uniósłszy podbródek, wypaliła.
- Kogo to obchodzi, Mistrzu? I tak biegamy z tym od kilku godzin...
- Dobrze - przerwał jej.
- Słucham? - zapytała zdziwiona.
- Dobra odpowiedź, Susan. Kogo do cholery obchodzi masa waszych rzeczy? Możecie je zdjąć - dodał po chwili.
Ciężkie pakunki wylądowały na ziemi przy akompaniamencie westchnień ulgi kadetów.
- Możecie je zdjąć na razie, ale nie na polu bitwy, nie pozbędziecie się ich, uciekając przed wrogiem, błądząc po nieznanych terenach. To, co macie w środku rzeczywiście może pewnego dnia uratować wam życie. Właśnie dlatego masa nie może was obchodzić, lub raczej ma ona dla was nie istnieć, rozumiecie? Sprzęt ma dla was nie ważyć nic, bo i tak musicie wiedzieć, że liczby kłamią. Gdy będę trzymał strzałę nad głową przez kilka chwil, będzie ona ważyć tak mało, że nie odczuję jej ciężaru. Ale jeśli będę wam kazał trzymać tę samą strzałę nad głową przez dwa dni... jej waga wzrośnie. Nie patrz tak na mnie, Mortiz - zwrócił się do jednego z łuczników - nie chcesz się o tym przekonywać, uwierz mi na słowo.
Chuderlawy chłopak o jasnobrązowych włosach przytaknął pospiesznie.
„Mistrz Lucas jest niesamowity” - pomyślała Susan. - „Prawdziwy młody geniusz – zupełnie jak o nim mówią. W pierwszy dzień zajęć już zdążyliśmy przekonać się, do czego jest zdolny. Nie jest surowy jak Danny, lecz wymaga zabójczo dużo.”
- Możecie się rozejść, ale najpierw zanieście torby do składu sprzętu.
Kadeci, położywszy z szacunkiem dłoń na sercu, zaczęli zbierać ekwipunek. Susan przywołała łuk do postaci Lapi, po raz kolejny przeliczyła, czy komplet strzał znajduje się w jej kołczanie. Następnie chwyciła za torbę, zarzucając ją sobie na ramię. Miała zamiar iść w stronę magazynu, gdy ciężar gwałtownie spadł z jej pleców. Zaskoczona krzyknęła cicho. Obróciwszy się, zauważyła, że pasek torby zerwał się, a cały ekwipunek potoczył się wokół terenu zbiórki. Zaklęła pod nosem. Co dziwne, spostrzegła, że sporą część, jeśli nie większość, ich wyposażenia stanowiły kamienie.
„Gruzy? To, co macie w środku rzeczywiście może pewnego dnia uratować wam życie. Jasne...”
Ukucnęła i zaczęła zbierać rynsztunek, wkładając go z powrotem do torby.
- Co żeś znów popsuła?
- Uważaj, żebym zaraz nie popsuła twojej brzydkiej mordy - rzuciła, nie patrząc nawet na Collina. - Nie pomożesz mi?
Zapytała, unosząc w końcu oczy na stojącego nad nią chłopaka. Krew odpłynęła z jej twarzy, gdy zobaczyła, że nadawcą pytania był nie jej kolega, jak się spodziewała, a Mistrz Lucas, stojący teraz z ramionami skrzyżowanymi na piersi z nieodgadnionym grymasem na twarzy.
***
Lia znów majaczyła. Trucizna, która dostała się do jej organizmu w bełcie, nie odstępowała. Dziewczyna znów poczuła się gorzej, trawiła ją wysoka gorączka. Przy jej łóżku, na krzywym, drewnianym stołku siedział znachor. Jego twarz była zmęczona, lecz nawet w tym absolutnie prawdziwym wycieńczeniu oczy zdawały się być złośliwe i okropnie przebiegłe. Nie uśmiechał się jednak. Jonas nie był pewien, czy złośliwy uśmieszek skrywał pod maską powagi, czy może rzeczywiście z przyjaciółką miało być tak źle.
- No? - zapytał w końcu zniecierpliwiony. - Co jej jest?
- To co od początku - westchnął, prostując się.
Na stolik nocny odłożył małą, blaszaną trąbkę i zasuszone liście ziół.
- Toksyna wyniszcza jej ciało.
- Pomóż jej! Przecież już prawie wychodziła z choroby.
Pół krasnolud, wstawszy, podszedł do drzwi. Zanim zamknął je za sobą, poradził Jonasowi:
- Nie pomożesz jej siedząc tu bezczynnie. Na moje usługi trzeba zapracować. Więcej nie dam wam na kredyt.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Blondyn bezradnie opadł na drewniany stołek, ukrył twarz w dłoniach.
„Zielarz rzeczywiście poświęcił dla nas dużo. Ugościł, odstąpiwszy jedną izbę. Lia zajęła łóżko, bliźniaczki śpią na podłodze, na stercie koców. Pół krasnolud daje nam jedzenie, wodę, i leczy Lię. Złudne okazało się jednak, że nie wspominał nic o cenie usług. Wręcz przeciwnie - tyle wciąż mówił o obowiązku pomocy żołnierzom. Tak... A w rzeczywistości okazał się być tanim sprzedawczykiem współpracującym ze Północnym Królestwem, kiedy tylko mu się to opłacało.”
Jonas zaklął. Z trudem podniósł się i skierował do wyjścia.
Od momentu wizyty patrolu Stotańczyków minęły trzy dni. Trzy długie doby pełne nieustannej pracy i zmartwień o stan Lii. Wojownik niemal nie spał. Bliźniaczki też bez narzekań chwytały się każdej możliwej pracy. W ostatni dzień miały nawet zgłosić się jako pomoc u stacjonującego na obrzeżach wioski patrolu żołnierzy wrogich wojsk. Wszystko po to, by jak najszybciej wyrwać się w tej przeklętej wyspy. Jednak zdrowie Lii wciąż pozostawiało wiele do życzenia, dziewczyna coraz bardziej popadała w chorobę. Podejrzane wydało się wojownikowi, że wracając do pełni sprawności, znów jej stan się pogorszył.
„Dziwnie nagle i niespodziewanie osłabła... Nie mam żadnych dowodów na to, że może to być sabotaż.”
Postanowił więc polecić magiczkom, by spróbowały dziś w nocy uleczyć Lię za pomocą zaklęć, lub chociaż wybadać, z jakiego powodu znów zachorowała. Im dłużej łuczniczka była przykuta do łóżka, tym więcej monet wyciągał od nich Znachor. Taki stan rzeczy opłacał się tylko jednej osobie, a Jonas nie miał zamiaru na to pozwolić.
Wojownik wyszedł do głównej izby. Gdyby nie porządki wykonane przez siostry, dom znachora wciąż trwałby w stanie permanentnego bałaganu i chaosu. Teraz stare panele nie kleiły się, kurz z parapetów został starty, książki i pergaminu złożone na półki, a palenisko wyszorowane i wyczyszczone. W izbie nie było nigdzie śladu Zielarza. Pewnie udał się na górę, po chybotliwej drabinie, która stała w kącie pokoju, do swojej sypialni. Przez chwilę chłopak miał ochotę wrzucić tam zapalony chrust, zabrać Lię i wraz z bliźniaczkami uciec do Południowego Królestwa. Szybko odrzucił jednak ten i inne szaleńcze pomysły ratunku. Dopóki nie wiedzieli, na co cierpi Lia, nie byli w stanie utrzymać jej przy życiu.
Blondyn wyszedł na podwórko. Po raz kolejny tego dnia dopadł do siekiery i wznowił rąbanie drewna. Ciosał kawałki tak, by powstawały z nich w miarę równe sztachety, następnie miał je oszlifować, wkopać dookoła domu i pokryć żywicą. Ciężkiej pracy na dobrych kilka dni.
„A gdyby tak...”
Zważył siekierę w dłoni. Nawet jeśli nie tym, to zawsze miał przy sobie miecz! Ta opcja także nie wchodziła w grę. Przy najmniejszym zamieszaniu gotowi do interwencji byli wojownicy Północnego Królestwa.
Jonas zamachnął się, odrąbując kolejną deskę.
„Jesteśmy w kropce.”
***
- Ja... ja - Susan zaczęła się jąkać.
Rzuciła kamienie, która trzymała w dłoniach, pospiesznie wstała, kładąc rękę na sercu. Nie miała odwagi spojrzeć w oczy Mistrzowi.
- To nie tak, ja...
Mistrz Lucas był niewiele starszy od Susan, dopiero co ukończył edukację na Uniwersytecie. Można byłoby więc spodziewać się, że nie powinien obrazić się za taką pomyłkę, co byłoby bardziej prawdopodobne w przypadku Mistrza starej daty. Niemniej w trakcie jednodniowego treningu Lucas pokazał, że nie zamierza pozwolić kadetom, by wchodzili mu na głowę.
„W końcu jest młodym geniuszem. Zasługuje na szacunek!”
Miał szare oczy i włosy bliżej nieokreślonego, jasnego koloru. Przystrzyżony został krócej po bokach, natomiast na szczycie głowy fryzura potraktowana została mniej restrykcyjnie. Nieco wydatne kości policzkowe i bujne brwi dodawały mu surowego wyrazu, a szerokie barki i ogół sportowej sylwetki sprawiały wrażenie, że Mistrz rzeczywiście zasłużył na to, by być prowadzącym grupy specjalnie uzdolnionych kadetów. Plotki głosiły, że poszedł na Uniwersytet o rok wcześniej, niż powinien - właśnie ze względu na swoje wyjątkowe zdolności. Szybko skończył naukę z doskonałymi wynikami, z łatwością dostając się w szeregi Mistrzów.
- Susan - powiedział powoli.
- Tak jest, Mistrzu!
Nadal nie pozwoliła sobie na spojrzenie mu w twarz. Była pewna, że w ramach kary będzie musiała biegać aż do kolacji, lub wyszorować całą salę ćwiczeń. W duchu trzęsła się ze strachu, ganiąc siebie za własną głupotę.
- Jak myślisz, po co te kamienie?
- Cóż... Ja...
- Same się nie pozbierają, do roboty - skrytykował jej zwłokę.
Łuczniczka ponownie schyliła się, zbierając cały ekwipunek i pakując go do naderwanej torby.
- Podejrzewam, że miały być dla nas dodatkowym obciążnikiem.
- Tyle domyśliłby się nawet ogr górski.
Susan przełknęła z trudem ślinę. Nie wyczuła jednak wrogości w głosie młodego Mistrza.
- Gdybym pozwolił wam je wyjąć, nie bylibyście nawet zasapani po dzisiejszej przebieżce. Ale wiesz co?
Chwycił jej podbródek tak, że mimowolnie spojrzała w górę, prosto w jego szare oczy, przerywając pracę.
- Kiedyś mi za to podziękujecie, nigdy nie wiesz, co spotka cię na polu bitwy.
Puściwszy kadetkę, odszedł kilka kroków w stronę wyjścia. Dziewczyna wyprostowała się i obróciła za Mistrzem.
- To znaczy, że przygotowujemy się do czegoś, co i tak ma nas zaskoczyć - stwierdziła.
- Posprzątaj ten bajzel i zanieś torbę do magazynu - zmienił temat. - I jeszcze jedno. Zgłoś się tutaj jutro po obiedzie... Nic mnie nie obchodzi, że masz wtedy czas wolny. Zobaczymy, kto komu popsuje brzydką mordę - powiedziawszy to całkiem poważnym tonem, zniknął za drzwiami.
***
- Stój, proszę!
Veronica niemal rzuciła się pod kopyta rozpędzającego się konia. Wierzchowca dosiadał mężczyzna w średnim wieku.
- Musimy porozmawiać z przedstawicielem Południowego Królestwa – dodał Patrick. - My...
Mężczyzna ogarnął wzrokiem śnieżnobiałą fryzurę Veronicy. Uchylił lekko wargi ze zdziwienia. Zatrzęsły mu się dłonie.
- A ty...
„Czyżby rozpoznał we mnie Atria?”
- Przychodzimy pokojowo! Szukamy naszych towarzyszy...
- Ciszej, chłopcze - mężczyzna zganił Patricka.
- Czy dotarli tutaj ostatnio... - zaczął chłopak szeptem.
- Kolejni kadeci zagubieni z misji? Nie wszyscy muszą wiedzieć, że tu jesteście. Zaraz spartaczycie całą otoczkę tajemnicy o jaką prosiła wasza znajoma.
- Clara i Daveth tu byli? - zapytał Patrick z nadzieją w głosie.
- Poczekajcie tu, poproszę stajennego o kolejne konie. Za kilka monet będzie siedział cicho. Gorzej będzie mi przekupić strażników bramy, więc doceńcie to i niczego nie spierdolcie.
- Będziemy cicho, sir.
- Oby...
Zeskoczył z konia, po czym odszedł w kierunku bramy, wcisnąwszy uprzednio trzęsące się ręce głęboko do kieszeni płaszcza.
Castor nie wydawał się być zadowolony z zawarcia paktu z nieznajomym. Zaraz po jego odejściu, odezwał się niespokojnie.
- Tak po prostu mu zaufamy?
Wróciwszy, mężczyzna wraz ze stajennym prowadził trzy klacze.
- Wasi towarzysze mówili mi o was. Jak to możliwe, że nic wam nie jest? Podobno spadliście z mostu, zabił was patrol... Mieliście szczęście - odparł bardziej rozluźniony. - Jeszcze kilka chwil, a opuściłbym miasto.
- Gdzie Daveth i Clara? - Castor zmrużył oczy.
- Pojechali przodem. To było konieczne, nie mogli zbyt długo przebywać w mieście. Nastąpiły... komplikacje.
- Zaraz, zaraz - wtrącił się Patrick. - Jak to...
- Wasi kompani dotarli tu przed wami. Powiedzieli mi... to i owo. Zakładam, że także chcecie ruszyć do Południowego Królestwa?
Uniósł jedną z brwi.
- Dokładnie - potwierdził Castor.
Jednoręki chłopak wyszedł naprzeciw stajennemu, niedelikatnie wyrwał mu lejce jednego z koni, sprawnie wskakując na jednego z koni przyprowadzonych właśnie przez stajennego.
- Nie ma czasu do stracenia!
Veronica i Patrick także dosiedli swoich koni.
- Wojsko wyruszyło już jakiś czas temu.
- To żaden problem - zapewnił wojownik z tatuażami. - Dogonimy ich.
- Wyglądacie na wycieńczonych. Przydałby się wam wypoczynek.
- Odpocznę dopiero po śmierci - rzucił Castor, przyjmując od służącego czarną pelerynę podobną do tej, którą nosił mężczyzna.
- Oby nie za szybko – odburknął.
- Jestem Nail. Pozwólcie się poprowadzić.
Górna warga jednorękiego wojownika zadrżała z niepewności.
- W tobołach przytroczonych bo boków koni znajdziecie suchy prowiant. Możecie się posilić, ale proponuję jak najdziecinniej opuścić to miejsce. Jesteśmy na widoku...
Ogarnął wzrokiem wieże strażnicze górujące nad murem.
Kadeci posłusznie podążyli za Nailem. Ich konie były spokojne, uległe. Patrick raz po raz sięgał to torby, wyciągał z niej suchary, próbując zagłuszyć męczące uczucie głodu. Po dłuższej chwili jazdy, Nail ponownie zagadnął o sposób, w jaki uratowali się z mostu. Kadeci opowiedzieli o stoczonej walce z patrolem Północnego Królestwa i upadłym. Mówił głównie Patrick. Castor zachowywał czujną postawę nieufności, Veronica wciąż milczała. Była pewna, że Nail rozpoznał w niej Atria. Nie wiedziała tylko, ile dowiedział się od Clary.
- Podchodzą coraz bliżej. Nie chodzi mi tylko o upadłych. Nad naszym miastem wciąż widnieje magiczna bariera i chwała za to Osobie Władającej Portalami, ale patrole! Czują się jak u siebie...
- Jest aż tak źle? - zainteresował się Patrick.
- Cierpią głównie małe miasteczka, rozumiesz... Nie stać nas na odpowiednią ochronę, gdy zbliża się wielkimi krokami widmo wojny. Każda para rąk jest cenna. Napadają na peryferie, zapomniane wioski i przejmują je bez większych wysiłków, głównie zastraszając, choć nie tylko.
- To znaczy?
- Wspomniałem już o upadłych? No właśnie... Naross jest póki co bezpieczne, choć tu ludzie też zaczynają całkiem wariować. Małe miasteczka nie są chronione przez bariery - kontynuował Nail. - Cofamy się do ciemnych wieków, kiedy po zmroku nie wychodziło się z domu w obawie przed potworami. Podchodzą tak blisko, że każda ochrona jest dla mieszkańców zbawieniem.
- Nawet ze strony Północnego Królestwa?
- Jeśli własne królestwo nie jest w stanie niczego zaoferować.
- I tak po prostu się poddają? - wtrąciła się Veronica.
- Albo nie czują dużej więzi ze wspólnotą państwa, albo tłumią to w sobie. Wolność czy życie, panienko?
- Nic dziwnego, że wiele osób woli być żywymi niewolnikami niż martwymi buntownikami. Idee ustępują chęci przeżycia, nawet jeśli nie własnemu bezpieczeństwu, to zapewnieniu go swoim dzieciom - zauważył Patrick.
- Jakie bezpieczeństwo, Patrick! - oburzyła się. - Myślisz, że państwo o takiej mentalności jak Północne Królestwo da im spokojnie żyć?
- Od kiedy stałaś się ekspertką w dziedzinie polityki tego świata? - skomentował kąśliwie Castor.
Ta uwaga zabolała ją, choć nie dała tego po sobie poznać.
- Panienka ma nieco racji – stwierdził Nail.
- I co, Wschodnie Królestwo nic z tym nie robi?
- Gdybym był złośliwy, mógłbym odpowiedzieć, że tym właśnie kosztem ratujemy wasze tyłki, wysyłając wam wsparcie.
- To nie tylko nasza wojna - zauważył Patrick. -Wschodnie Królestwo też zostałoby zaatakowane, to kwestia czasu i tylko łącząc siły możemy stawić czoła Stotańczykom.
- Dlatego zaznaczam, że złośliwy nie jestem.
Uśmiechnął się. Po chwili pełnej wątpliwości wyciągnął w górnej kieszeni szaty niewielką buteleczkę. Niewiele myśląc przychylił ją, wlewając do ust spory haust bezbarwnej zawartości.
- Pierwszy raz we Wschodnim Królestwie? - zmienił temat. Jego głos wydał się spokojniejszy, pełen ulgi.
Kadeci potwierdzili skinieniem głowy.
- Szkoda, że tak krótko.
- Nie macie, czego żałować. Teraz to miejsce jest jedynie szkieletem - spiął konia, popędzając go do szybszej jazdy.
Szkieletem
stają się ludzie
i
miejsca w jak zmora barwie.
Uczucia
wnet kamienieją,
a
oczy łzy nie uronią,
gdy
serce jest niczym z lodu
i
krew płynie od zachodu.
Nail cytował jeden ze starych wierszy. Nawet, jeśli kadeci nie mogli zrozumieć większości wersetów, jego brzmienie wywarło na nich wpływ. Zamilkli, próbując odczytać intencje mężczyzny. Szybka jazda uniemożliwiała im wsłuchanie się w poważne słowa zapowiadające zagładę. Nad ich głowami zebrały się ciemne chmury - dosłownie i w przenośni. Już po chwili Ciężkie krople uderzały o materiał peleryny Patricka. Niedługo płachta miała zrobić się ciężka od wody, którą nasączona miała ciążyć mu równie mocno, co ołowiane powieki. Jego organizm wściekle domagał się wypoczynku, mięśnie drżały przy najmniejszym podrygu konia. Dodatkowo wyziębiał go szalejący wiatr, a zjedzone naprędce suchary wydawały się z perspektywy czasu niezwykle skromnym substytutem posiłku. Chłopak nie zamierzał jednak prosić o postój. Podejrzewał, że ze względu na pogodę i ilość piechurów wojsko poruszało się bardzo powoli, może nawet zatrzymało się, by przeczekać nadchodzącą burzę. Logicznym było więc, że szanse na dogonienie armii wzrastały. Nie mogli pozwolić sobie na postój, nie teraz. Patrick starał trzymać swojego wierzchowca blisko Veronicy. Obserwował ją od czasu walki z patrolem Północnego Królestwa. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że dziewczyna zmienia się pod wpływem nowej mocy. Widział jak z zimną krwią zabiła trzech dorosłych mężczyzn oraz jak sprawnie pozbyła się ogromnego upadłego bez niczyjej pomocy. Nie ulegało wątpliwościom, że stała się niezwykle potężna, ale coś w jej zachowaniu niepokoiło Patricka. Od momentu wyjazdu z miasta nie odezwała się prawie ani słowem, nie odwzajemniała też kontaktu wzrokowego Patricka. Zaczął się o nią martwić, lecz nie chciał przerywać jej chwili zamyślenia. Zdawał sobie sprawę, jak ogromnym ciosem była dla niej utrata Speculo, domyślał się, że potrzebowała czasu, by dojść do siebie. Oprócz tego wszyscy byli zmęczeni, nie dziwił się więc, że nie miała ochoty na rozmowy. Jechał teraz dość blisko niej, więc jako pierwszy zauważył, gdy zaczęła zwalniać. Zdziwiła tym Naila, który w trudem zatrzymał swojego konia.
- Coś się stało? - zapytał, cofając się.
Nie ukrywał zniecierpliwienia w głosie. W okolicy mogło roić się od upadłych, dla których stanowili łatwy cel pośród paskudnej pogody. Nie uzyskawszy odpowiedzi, zawrócił konia.
- Najrozsądniej będzie dotrzeć do wojska przed tym atmosferycznym apogeum, więc jeśli wszystko jest w porządku, radzę się pospieszyć.
- Nie jadę do armii.
Woda zaczęła lać się z nieba strumieniami, porywisty wiatr rzucał nimi na wszystkie strony, ograniczając pole widzenia niemal do zera.
- Co ty mówisz?! - Patrick próbował przekrzyczeć ulewę. - Vera?
- Jedźcie beze mnie - oświadczyła całkiem poważnie. - Muszę... muszę coś znaleźć.
- Nie wygłupiaj się, cwelu.
Castor, podjechał do wojowniczki, chwytając ją za ramię. Dziewczyna wyrwała mu się.
- Wkurwiasz mnie ostatnio bardziej niż zwykle. Obudź się, halo!
- Vera?
Patrick próbował przekonać koleżankę do zmiany zdania.
- To nie jest dobry czas na podejmowanie fatalnych decyzji.
- Kadetko?
Nail zwrócił się do wojowniczki oficjalnym tonem.
- Jedziesz z nami, jako członkini armii Anuki, w innym przypadku oskarżona zostaniesz o dezercję i osądzona.
- Nigdy się tu nie prosiłam - rzuciła krótko, po czym spięła konia, odjeżdżając w ciemną zawieruchę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz