Rozdział 27

Veronica nie miała zamiaru ponownie spotykać się z naporem wilka. Szczerze mówiąc, przestraszył ją niemal do granic możliwości, gdy wcześniej w lesie kłapał ostrymi jak noże kłami tuż przy jej twarzy. Dodatkowo Veronica nie chciała zostawiać Castora, a przynajmniej nie powinna i, choć jej instynkt stanowczo wskazywał okazję do ucieczki, postanowiła wrócić do obozu stworzeń. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Wiedziała, że magiczne istoty znają okolicę o wiele lepiej od niej, przez co mogły w razie ucieczki z łatwością ją dogonić, co z resztą już udowodniły. Poza tym Veronica odniosła wrażenie, że zaczęła przekonywać do siebie starego centaura. Mógł on pomóc jej i Castorowi przedostać się do Naross. Martwiła się tylko, że nie wszystkie istoty mogą podzielać jego zaufanie do jej osoby, bo choć pół człowiek - pół koń miał niewątpliwy autorytet wśród współplemieńców, nie każdy cieszył się z wizyty ludzi w ich obozie. Wojowniczka modliła się także, aby Castor nie ocknął się w nieodpowiedniej chwili i nie zaczął wygadywać głupstw, które mogłyby spisać ich na straty. Udała się więc, bardzo powoli, powłócząc nogami z powrotem w kierunku wioski. Zastanawiała się nad tajemniczym zniknięciem centaura, nad powodem, dla którego przyprowadził ją do małej kotliny. Ale najbardziej jej myśli zajmowały słowa, które usłyszała od drzewa. O centaurach wiedziała całkiem niewiele. Finrandil zdążył na jednej z lekcji ledwie wspomnieć jej o tych stworzeniach. Byli to pół konie - pół ludzie zamieszkujący dzikie tereny kontynentu, niemal na wymarciu. Elf określił je jako istoty niezwykle dumne, czasem nawet próżne, ale także chętne, by zdobywać wiedzę. Kochały wszystko co tajemnicze i nieznane. Żyły w małych stadach, rzadziej samotnie - głównie na starość, gdy to odłączały się od grupy. Ponad wszystko kochały astronomię i wszelkie dziedziny związane z gwiazdami. Właśnie dlatego na początku przesłuchania Veronica postanowiła trochę grać, choć mogło to być złe słowo. Wiedziała, że jedynym wyjściem, by ocalić skórę, jest przekonanie centaura o swojej niewinności, przyjaznych zamiarach, lub chociaż zaciekawienie go tym, co ma do powiedzenia. Była to gra na czas, przynajmniej do pewnego momentu. Gdy przywódca grupy zaczął zadawać jej kolejne pytania, z początku odpowiedź wydawała jej się oczywista, mogłaby odpowiedzieć na nie bez wahania. Po chwili pełnej konsternacji, zauważyła jednak u siebie pewną wątpliwość. Zaczęła więc odpowiadać szczerze, nawet wtedy, gdy ryzykowała życiem, twierdząc, że nie wie skąd pochodzi.
Bo skąd mam wiedzieć? Drzewo miało rację - od początku poszukuję prawdy i od dawna z tą prawdą się mijam.”
Była zmęczona, kręciło jej się w głowie. Nie zauważyła przez to wystającego konara. Potknęła się, padając na ziemię. Ściółka leśna stłumiła huk jej upadku. Dziewczyna sturlała się na dół pagórka, ocierając się o wystające korzenie i zarośla. Nie miała siły, by się podnieść. Skuliła się więc, podciągając kolana pod do klatki piersiowej. Mimo bólu i zimna nocy, wkrótce zasnęła, pogrążając się w myślach.
***

Po dokładnym przeszukaniu i zadaniu kilku nachalnych pytań, Clara wraz z Davethem zostali przepuszczeni przez bramy miasta. Przeszli na drugą stronę muru, nie mogąc nadziwić się bojącej od niego potędze. Narossanie wciąż mogli cieszyć się runiczną barierą nad stolicą. Bloki bariery skrzyły więc nieznacznie, mieniąc się potężnymi zaklęciami. Specyficzną atmosferę przepełniającą miasto dało się wyczuć już z daleka. Na ulicach nie panował tak wielki ścisk, jak zazwyczaj. Naross zapełnione było ludźmi o stężonych twarzach, z których uśmiechy spełzały zatrważająco szybko, a spojrzenia wydawały się być nieobecne, spłoszone. Kadeci wkroczyli między pełnych powagi, szarych ludzi, spieszących do swoich zajęć. Wydało im się dziwne, że wszyscy poruszali się tak szybko, rzucali na boki nieufnymi spojrzeniami. Nikt nie stał na chodniku, rozmawiając, plotkując. Niczym w mrowisku każdy poruszał się w ściśle określonym kierunku. W powietrzu unosił się ciężki dym, spowijając mroczne oblicza mieszkańców stolicy. W taki klimat wkroczyli obdarci, brudni kadeci. Do miasta szli prawie cały dzień, tylko raz zatrzymali się, by zjeść upolowanego przez Davetha zająca i przeczekać niebezpieczeństwo ze strony patrolu Północnego Królestwa. Po postoju ruszyli szybkim marszem w stronę miasta. Droga zajęła im kilka godzin. Byli przez to wymęczeni, głodni i zaniepokojeni stanem obywateli, jaki zastali w mieście. Przemierzając szare ulice, szukali kogoś, kto mógłby ich skierować do przedstawicieli wojska, lub najlepiej do przedstawicieli sojuszu z Południowym Królestwem, z którymi mogliby porozmawiać o ewentualnym przerzucie do schronu armii. Z obrzeżnych uliczek kadeci przedostawali się w głąb miasta, przecinając park porośnięty bezlistnymi drzewami oraz plac targowy. Niegdyś skwer był pełen kolorowych towarów i cieszących się ludzi, teraz niemal pusty. Zauważyli, że w cieniu budynków pełnią służbę strażnicy pokoju, bacznie obserwując przechodniów. Kadeci zignorowali ich pełne podejrzenia miny, wciąż kierując się do serca miasta. Gdy podeszli do kogoś z zapytaniem o umiejscowienie siedziby dowództwa, zatrzymana osoba uciekła w pośpiechu, obdarzając kadetów zdziwionym, nieufnym spojrzeniem.

- Co tu się dzieje do cholery... - mruknął łucznik.
Usiadł z rezygnacją na murku okalającym niedziałającą obecnie fontannę.
- Czyżby to przez nasz wygląd i ubrania?
- Zbliża się wojna.
- Chyba nie myślisz, że też mają zamiar uciec z miasta jak mieszkańcy Anuki?
- Tego nie wiem, choć nie zdziwiłabym się. Mają bezpieczny mur, a zachowują się, jakby już stracili wszelką ochronę i nadzieję.
Clara przycupnęła obok Davetha. Nadchodził wieczór. Uliczki pustoszały.
- Takie migracje wykończą całe Królestwo- westchnęła.
- O ile wcześniej nie wykończą nas Stotańczycy - dodał. - W ogóle... co to za atmosfera? Mają tu godzinę policyjną, czy co? Wszyscy wydają się jacyś dziwni. Byłaś kiedyś w tym mieście?
- Raz, kilka lat temu. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wiele się od tego czasu zmieniło...
- Dokumenty!
Ktoś chwycił łucznika za nadgarstek. Zaskoczony chłopak zerwał się na równe nogi. Był to pracownik służb porządkowych ubrany w charakterystyczną szatę swojego oddziału. Jego twarz wydawała się stężona, gęste brwi złączone nad nosem były zmarszczone, spojrzenie można było określić jako niemal wściekłe.
- Ty też - wskazał podbródkiem na Clarę.
- Dokumenty? My...
- Nie macie?
Zmarszczył czoło jeszcze bardziej.
- Obowiązuje przecież nakaz!
- Jesteśmy przyjezdni. Nie wiedzieliśmy...
Zmierzył kadetów srogim wzrokiem, zagryzł spierzchnięte wargi, jakby zastanawiał się nad kolejnym posunięciem. Następnie prostym zaklęciem, jednym pstryknięciem wywołał wyjący sygnał ostrzegawczy. Świszcząca syrena zabrzmiała w powietrzu. Ludzie, którzy znajdowali się w pobliżu zaczęli niemal biec, by jak najszybciej oddalić się od źródła hałasu. Zza wysokiego budynku wyłonili się kolejni strażnicy pokoju. Była ich teraz w sumie czwórka. Biegnąc, stukali ciężkimi buciorami o brukowany chodnik. W mgnieniu oka dopadli do kadetów. Nawiązała się szarpanina, podczas której Clara i Daveth zostali brutalnie przygwożdżeni do ziemi. Uczniowie nie chcieli jednak używać broni. Ze względu na swój stan i zmęczenie, nie mieli szans na wyrwanie się oprawcom, poza tym, gdyby stawiali opór, rzuciliby na siebie dodatkowy cień podejrzenia. Zostali więc sprawnie obezwładnieni.
- Jestem obywatelem Południowego Królestwa - wysapał Daveth, gdy jego ręce zostały splątane na plecach magicznym sznurem. - Żądam spotkania z kimś kompetentnym!
Strażnik docisnął twarz łucznika do zimnego bruku.
- Gdybyś był Anukijczykiem, wiedziałbyś, że wasi ludzie wyjechali!
- Niemożliwe... Armia już wyruszyło? - zaniepokoiła się Clara, bezskutecznie wyrywając się z silnego uścisku pracowników służb.
- Skąd wiecie o wymarszu wojsk?!
Podniesiono ich z powrotem do pozycji stojącej. Zadając pytania, potrząsano uczniami niczym szmacianymi lalkami.
- To szpiedzy, Con - mruknął jeden z mężczyzn do swojego towarzysza - Słyszałem, jak mówili coś o Północnym Królestwie.
- Do paki z nimi, zmiękną i wtedy wszystko zaśpiewają.
Mówiąc, agresywnie, popchnął więźniów, zmuszając ich do szybkiego marszu. Zaniepokojony tłum rozdzierał się, robiąc przejście dla strażników.
- Co to za traktowanie sprzymierzeńców! - krzyczała Clara. - To łamanie podstawowych zasad!
Oprawcy w odpowiedzi chichotali tylko, mocniej ściskając bezbronną dziewczynę.
- Zbliża się godzina zmroku, a wy wciąż spokojnie siedzieliście poza mieszkaniem, rozmawiając o Północnym Królestwie - zarzucił im strażnik. - I mam jeszcze uwierzyć, że przypadkowo dowiedzieliście się o wymarszu wojsk?
- Jeden świadek właśnie zameldował, że pytali o siedzibę władz, gdy zjawili się w mieście jakąś godzinę temu - zameldował mężczyzna, który właśnie podbiegł do patrolu.
On także ubrany był w charakterystyczną szatę strażników pokoju.
- Czyli mamy coś poważniejszego, hę?
- Przecież przepuszczono nas przez bramy miasta!
- Pieprzeni zamachowcy! Tfu!
Żaden z przechodniów nie patrzył ofiarom prosto w oczy. Unikali zamieszania jak ognia, by nie rzucić podejrzeń na siebie samych. Kadeci zostali przepchnięci przez kilka przecznic, aż doszli na główny plac w Naross. Daveth zauważył podest, ustawiony niemal na środku przestrzeni oraz zwisające na podporze dwa ciała wisielców. Strażnicy zatrzymali się na chwilę przed szubienicą, śmiejąc się pod nosem.
- Przypatrz się dobrze, szumowino – wycedził łucznikowi do ucha strażnik. - Tak u nas kończą kłamcy i szpiedzy Północnego Królestwa!
- Skurwiele podsyłają zwiad coraz bliżej z każdym dniem.
Jego współpracownik splunął z odrazą na ziemię.
- Używają coraz to nowych sztuczek. Patrz na nich. Są w ubraniach Aliudów.
Zaprowadzono ich do masywnego, niskiego budynku z kamienia, który stał tuż przy placu. Ciężkie drzwi uchyliły się z sykiem, a strażnicy brutalnie wepchnęli kadetów do środka, nieomal przewracając ich. Wnętrza stanowczo nie można była nazwać obszernym. Znajdował się tu jedynie korytarz, wzdłuż którego umieszczony był rząd drzwi bez klamki, zaopatrzonych jednak w niewielkie okienko opatrzone kratami. Oprócz tego stało tu stare biurko, którego blat przykryty był w całości dokumentami i metrykami. Po korytarzu przechadzał się strażnik, co jakiś czas uderzając trzonkiem niewielkiego toporka o kraty, strasząc jedynego obecnie więźnia - mężczyznę w wieku około czterdziestu lat. Stał on tuż przy kratach, spoglądając wyzywająco na nowo przybyłych. W jego pełnym kpiny uśmiechu brakowało kilku przednich zębów. Mimo grymasu wykrzywiającego jego zaczerwienioną twarz, oczy mężczyzny pozostawały niezwykle zmęczone, a w źrenicach dostrzec można było błysk okrucieństwa. Więzień obdarzony był wydatnym, nieco krzywym, nosem, a mysie, tłuste włosy opadały mu na przecięte zmarszczkami czoło.
- Nowe ptaszynki! W końcu ktoś do towarzystwa! - krzyknął, obejmując kraty dłońmi.
- Stul pysk!
Strażnik uderzył bronią o drzwi, na co mężczyzna wzdrygnął się i odsunął ręce od krat.
Clarę i Davetha wepchnięto do osobnych cel. Pomieszczenia były ciemne, a także bardzo małe - na tyle, by nie można było w nich swobodnie usiąść. Kadeci musieli więc czekać w pozycji stojącej na nadchodzącą dla nich karę. Clara zamknęła oczy, wykonując retrospekcję. Dowiedziała się, że drzwi obsługiwane są za pomocą magii, a wewnątrz celi niemożliwe jest rzucanie zaklęć. Nie była w stanie powiedzieć, czy w pomieszczeniu udałoby jej się użyć mocy Atriów. Wolała jednak nadal nie stawiać oporu i poczekać cierpliwie do procesu, gdzie bezzasadne zarzuty zostaną rozwiane, a ktoś kompetentny w końcu przyjmie ich na audiencję. Daveth z początku próbował się awanturować, żądał spotkania z władzami, lub chociaż uczciwego procesu. Jego protesty nie wywoływały jednak na strażniku żadnego wrażenia. Stróż usiadł przy biurku, zaczął porządkować metryki. Akty sprzeciwu łucznika przywoływały za także chrapiący śmiech więźnia z sąsiedniej celi.
- Za co was skazali, dzieciaczki? Oj tak! Na pewno jesteście szpiegami Północnego Królestwa: dwójka obdartych dzieci - wydzierał się na cały budynek. - Niezłe gówno macie przez nas w gaciach, co? - zwrócił się do strażnika. - Tak się boicie, że zamykacie każdego i będziecie niedługo wieszać swoich.
Śmiech mężczyzny odbijał się echem od grubych, kamiennych ścian.

***

Znała to uczucie bardzo dobrze i właśnie to wywołało u niej przejmujący niepokój. Podczas całego swojego życia nieczęsto miewała sny, które zdołała zapamiętać po przebudzeniu. Dziękowała za to Bogu, lub komukolwiek, kto był za to odpowiedzialny. Koszmary, które męczyły ją za dnia były wystarczające. Przechodziły ją dreszcze na samą myśl, że miałaby zmagać się z nimi także w nocy. Miała świadomość, nieraz przykrą, że nie śniąc prawie wcale, a raczej nie pamiętając swoich snów, omija ją wiele przyjemnych wrażeń, ale coś za coś. Do pewnego momentu swojego życia uznawała nawet, że prawdopodobnie nocne marzenia i koszmary omijają ją. To się zmieniło pewnego deszczowego poranka, gdy przebudziła się z męczącym wrażeniem, że wyśniła prawdy, o których nie powinna zapomnieć. Nie zapamiętała jednak szczegółów. Niepewność targała nią do dzisiaj. Podczas pobytu w Anuki także miewała sny – a raczej koszmary. Żałowała, że utkwiły w jej pamięci. Teraz było inaczej. Uczucie powtarzającego się snu nie było jej obce. Zlękła się go. Wydawało jej się, że już kiedyś o tym śniła - na pewno. Jednak później, zapomniawszy o wizji, żyła w nieświadomości, do czasu, gdy ta postanowiła ponownie ją odwiedzić.
Śniła jej się dusza.
Jak cię nazwać? Jak na ciebie mówić, istoto?
Czuła sedno tematu na końcu języka, lecz wrażenie to umykało jej z sekundy na sekundę, by w końcu całkowicie zniknęło. Obudziła się z krzykiem, by już po chwili nie pamiętać, dlaczego tak naprawdę wrzask wydobył się z jej krtani. Oblana zimnym potem czuła się fatalnie nie tylko z powodu ran i zmęczenia. Poplątane myśli nie dawały jej spokoju. Oddychała szybko, a rześkie powietrze wypełniało jej płuca, zamieniając jej oddech w mgiełkę. Podciągnąwszy kolana pod brodę, skuliła się. Po raz kolejny próbowała zapłakać, mając nadzieję na odegnanie przygnębiającej świadomości, że ktoś próbuje jej coś przekazać, a ona nie może tej wiadomości odczytać. Łzy nadal nie nadchodziły, potrafiła tylko łkać i czkać po cichu. W końcu wstała. Uniósłszy twarz ku górze, dojrzała szarość nieba przedzierającą się przez gałęzie drzew.
Świt? Czy może ktoś ukradł niebo? Kto chciałby być właścicielem samotnego zimowego nieboskłonu, przez którego tak trudno jest wierzyć, że gdzieś tam w górze nadal świeci słońce...”
Veronica nie wiedziała, w którą stronę powinna podążać, by dostać się do obozu magicznych istot. Nie była nawet pewna, czy powinna się tam udać.
Byłby to być czyn samobójczy, czy może jedyne ocalenie? W końcu w pobliżu roi się od upadłych i innych potworów, a ja nie czuję się najlepiej.”
Szła więc przed siebie, w dół pagórka, potykając się o nierówności terenu i walcząc z rozbrajającym bólem głowy. Po jakimś czasie usłyszała gwar. Skierowała się w jego stronę, by chwilę potem wyjść na znaną jej już leśną polanę. Nikt nie zwrócił na nią większej uwagi, wszyscy krzątali się, rozmawiali podekscytowanymi głosami.
- O co chodzi? - wychrypiała do przechodzącego obok centaura.
Wolała nie zwracać się do istot innych ras, dopóki nie dowiedziała się, jaki mają stosunek do jej osoby.
- Trup - odparł krótko.
- Ktoś nie żyje?
Ogarnął ją szok, a przed oczami od razu stanął obraz bezwładnego ciała Castora.
- Czy...
- Nie. Ty wyglądasz jak trup, człowieku – wygłosiwszy swoje zdanie, odszedł.
Szukając dalszych, bardziej precyzyjnych wytłumaczeń, dotarła do centrum polany, gdzie wciąż tliło się ognisko, powoli już przygasając. W tłumie dostrzegła siwego przywódcę stworzeń. Zwróciła się do niego, wciąż dziwiąc się, że magiczne istoty nie żywią już do niej nienawiści, jak jeszcze poprzedniego wieczora, gdy chciały ją zabić. Wszystkie stworzenia zebrały się nad tajemniczym elementem, skutecznie zasłaniając dziewczynie widok. Dopiero po kilku zawołaniach, centaur odłączył się od grupki.
- Dobrze się czujesz, Ridney?
- Nie najlepiej.
- Tak właśnie podejrzewam. Polecę dać ci strawę i opatrzyć rany, ale najpierw... rozwiej nasze wątpliwości.
- Co się stało?
Na polecenie wodza, tłum niechętnie rozstąpił się, ukazując nieruchome ciało leżące na udeptanej trawie.
- To nie Castor.
- Znałaś go?
Veronica podeszła bliżej. Ukucnęła przy sylwetce, odgarniając poplątane włosy z twarzy trupa. Jego cera była blada, usta sine. Patrick nie wyglądał, jakby uciął sobie chwilową drzemkę. Jego oczy przygasły, a skóra wydała się odrażająco zimna. Zbyt zimna.

***

Po półtorej godziny stania w celi mięśnie Clary zaczęły krzyczeć z bólu, domagając się odpoczynku. Dziewczyna najchętniej zdrzemnęłaby się, choćby na stojąco, opierając się o ścianę, strażnik jednak co jakiś czas skutecznie budził ją uderzaniem trzonka broni o kraty celi. Próbowała usiąść, jednak dysponowała na tyle małą przestrzenią, że pozycja kucająca okazywała się jeszcze bardziej niewygodna od tej wyprostowanej.
- Psst... Clara - usłyszała po dłuższym czasie.
- Co? - mruknęła zmęczonym głosem.
- Cisza tam! - wrzasnął strażnik z drugiego końca korytarza.
- Myślisz, że nas skarzą?
- Uspokój się... nie mają za co.
- Zero rozmów! - krzyknął ponownie mężczyzna, szybkim krokiem zbliżając się do ich cel.
- Jeśli sytuacja będzie nieciekawa, uwolnimy się - zdążyła szepnąć, zanim strażnik dopadł do jej drzwi, wściekle uderzając o kraty.
- Szpiedzy cholerni - pienił się.
- Nie ma pan podstaw, aby nas osądzać - oznajmiła spokojnym głosem Clara. - Aresztowanie bez procesu jest zakazane.
- Zakazane jest, psia mać, nieposiadanie przy sobie dokumentów i przyciąganie podejrzeń.
- Chcę się w takim razie zobaczyć z kimś kompetentnym - zażądał po raz kolejny Daveth.
- A ja chcę się zobaczyć z młodą, chętną... - zaczął więzień, który był w celi przed nimi.
Nie dane mu jednak było dokończyć, ponieważ do budynku z hukiem wparował strażnik. Był to ten sam mężczyzna, który zatrzymał kadetów na ulicy.
- Cała trójka - oznajmił uroczystym głosem - otrzymuje miejsca honorowe podczas dzisiejszej egzekucji, która odbędzie się za dwadzieścia minut.
- To chyba jakiś pieprzony żart! - oburzył się Daveth.
- Wyciągnij ich, Steve.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, każdego z więźniów zabezpieczał jeden strażnik, gdy wychodzili na zewnątrz i podążali na plac.
- Clara... Nie sądzisz, że to odpowiednia chwila, by nie dać się zabić?
- Daj im szansę. Jeśli teraz zaczniemy stawiać opór, wezmą nas za wrogów. Nie wiem, ilu dam radę...
- Nie rozmawiać!
- To absurd... jak mogliby nam cokolwiek zrobić bez procesu...
- Proces odbędzie się na placu, stamtąd jest bliżej do stryczka - przerwał mu.

Zawisnąć wysoko,
widzieć czubki drzew!
Dotknąć jasne słonko,
wypluć całą krew!
Zostanę wisielcem!
Oh, już tuż tuż...
będę umarlakiem,
na sznurze dyndać będzie trup!

Skazany mężczyzna śpiewał na całe gardło, krocząc dumnie przez brukowany plac w kierunku szafotu. Mimo spadających na niego uderzeń, nie przestawał nucić i mruczeć pod nosem irytujących słów piosenki. Przymusem wepchnięto ich na podwyższenie, kazano uklęknąć przed niewielkim tłumem, który dreptał niespokojnie przed szafotem. Na drewnianych drągach wciąż wisiały jeszcze dwa ciała, u jednego z nich drgała noga. Clara nie mogła zdecydować, czy to przez wiatr, czy może pośmiertne konwulsje. Daveth przełknął głośno ślinę, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z magiczką. Liczył na to, że dziewczyna nie da się zabić. Jako pierwszego podniesiono śpiewającego mężczyznę. Skazany stał chwiejnie na nogach, wyzywająco patrząc na mieszkańców Naross i pokazując przy tym ubytki w uzębieniu.
- Przyłapano cię na próbie zabójstwa jednego ze strażników pokoju oraz akcie kradzieży w garnizonie. Czy masz coś na swoją obronę?
- W sumie to tak.
Wyszczerzył zęby w brudnym uśmiechu.
- Moje zadanie zostało wykonane.
- Obydwa przewinienia zostały dzięki nam udaremnione.
Stróż szturchnął go boleśnie, aż skazany upadł na kolana.
- Pieprzeni tchórze - krztusił się niezdrowo brzmiącym śmiechem. - Wszyscy zginiecie!
Strażnicy skinęli do siebie, po czym jeden z nich szarpnął mężczyznę, prostując go. Podprowadził go do kolejnej, trzeciej z rzędu, szubienicy i założył pętlę na szyję, obdarowując uprzednio mężczyznę czarnym, bawełnianym kapturem.
- Zawisnąć wysoko, widzieć czubki drzew! - darł się przez materiał.
- Prawomocnym wyrokiem... - zaczął spokojnym głosem egzekutor.
- ...wypluć całą krew! Zostanę wisielcem!
- Skazujemy cię na śmierć przez powieszenie,
- ...Oh, już tuż tuż... będę umarlakiem!
- Jako szpiega Północnego Królestwa i zamachowca na miasto Naross i jego mieszkańców - ogłosił stróż, zanim zapadnia otworzyła się, a mężczyzna zawisł na sznurze.
Odrażające charczenie zastąpiło irytującą melodię piosenki o wisielcu.
- Istoto Władająca Portalami, doprowadź jego umęczoną duszę w zasłużone miejsce.
Zebrani pochylili głowy. Nastąpiła między nimi cisza, umilkły wszelkie pomruki, przez co wyraźnie słychać było odgłosy krztuszenia się skazańca. Po kilku długich minutach wisielec przestał się wiercić, jego ciało zastygło, a spięte mięśnie rozluźniły się.
Na sznurze dyndać będzie trup!”
- Następni.
Kadetów poderwano z klęczek.
- Clara - jęknął Daveth.
Może ma jakieś ograniczenia, do których nie chciała się przyznać i naprawdę nie ujdziemy z tego żywcem?”
Zimny pot spływał mu po czole, mimo że słońce już zaszło, a na mroźnym powietrzu oddechy stawały się widoczne.
- Teraz!
Dziewczyna skinęła lekko głową.
Oprawcy nie zwracali na ich szepty najmniejszej uwagi.
- Zostaliście skazani za próbę spisku i szpiegowanie dla Północnego Królestwa, a także niesubordynację i usiłowanie zamachu na Dowódcę Wschodniego Królestwa...
Wśród zebranych przetoczył się niespokojny szum.
- Czy macie coś na swoją obronę?
- Och, tak! Mam coś na swoją obronę - rzuciła gniewnie Clara, gdy wokół jej dłoni zaczęły śmigać niebieskie iskry.
- Prawomocnym wyrokiem skazujemy was na śmierć przez powieszenie - zaczął szybko egzekutor, zauważając zbliżające się kłopoty - jako szpiegów Północnego Królestwa, zamachowców na miasto Naross i jego mieszkańców!
Wskazał szybko ręką na innego Strażnika, który chwycił kadetów pod ręce, prowadząc ich do czekających pętli. Nie wykonał jednak swojego zadania, ponieważ został rażony niebieską Energią. Padł na ziemię, stoczył się z podwyższenia, rzucając się w drgawkach. Ktoś w tłumie krzyknął. Jeden ze strażników rzucił się współpracownikowi na pomoc. Reszta dopadła gniewnie do Clary, wyciągając miecze i łuki.
- WYSTARCZY!
Wzmocniony magicznie głos odbił się echem, zagłuszając dźwięki szamotaniny. Przez tłum przedarł się ubrany na czarno mężczyzna.
- Puścić ich - rozkazał, pokazując pełnomocnictwo Dowódcy.

***

Veronica krzyknęła, na co zaciekawione stworzenia podeszły bliżej niemal zgniatając okalającą ich przestrzeń. Wojowniczka trzymała Patricka w ramionach, z szeroko otwartymi oczami, doszukując się oznak życia w jego lekko rozwartych, spękanych ustach, niezdrowo perłowej skórze, ciemnych, niemal czarnych oczach okolonych przez długie rzęsy.
- Niemożliwe, niemożliwe... - szeptała do siebie.
Potrząsała lekko bezwładnym ciałem wojownika. Wydawała z siebie jęki pełne rozpaczy i niedowierzania. Nic nierozumiejące istoty magiczne patrzyły po sobie, wymieniając się cichymi komentarzami i niewyraźnymi pomrukami.
- Odsunąć się, odejść! - głos pełen stanowczości rozsunął na boki tłum.
Do Veronicy przedostał się jego właściciel, silnym gestem niemal wyrwał ciało z jej objęć, ułożył obok na ziemi. Dziewczyna widziała w zwolnionym tempie, jak Castor jedną ręką rozdarł koszulkę jej przyjaciela. Starszy wojownik, wciąż będąc związanym, zaczął uciskać nieruchomą klatkę piersiową trupa. Co kilkadziesiąt uciśnięć wdmuchiwał powietrze w zwłoki, składając pocałunek śmierci, nie bojąc się zarazić zimnem. Powtarzał tę czynność w nieskończoność. Veronica chciała już powstrzymać go. Łamiącym głosem prosiła, by przestał. Pod naporem uciśnięć ramiona Patricka odskakiwały bezwładnie na boki, lecz jego oczy wciąż pozostawały puste.
- To na nic... - załkała.
Zrezygnowany Castor oderwał się na chwilę od szatyna. Wojowniczka była pewna, że się poddał, lecz ten, przymknąwszy na chwilę oczy, uderzył w trupa magiczną kulą. Prąd poruszył ciałem. W końcu, po całej wieczności, Patrick nabrał łapczywie powietrza w usta, krztusząc się.
- Patrick! - z okrzykiem dopadła do niego.
Chłopak zaczął wymiotować. Wyrzucił z siebie całą, skromną zawartość żołądka, włącznie z żółcią. Veronica objęła go, gładząc, powoli wracające do żywych barw, policzki. Uniosła twarz na Castora, który klęczał kilka kroków dalej, podpierając się na łokciach.
- Przynieście koce! - zażądała. - I ciepłe jedzenie.
Stary centaur skinął na chochliki, potwierdzając słuszność rozkazów wojowniczki.
- Dziękuję - mruknęła do wytatuowanego wojownika, podając mu dłoń.
Ten w odpowiedzi obdarzył ją tylko wycieńczonym spojrzeniem, nie uśmiechając się nawet. W milczeniu pozwolił wyswobodzić swoje ramiona z pętli liny, następnie zjadł przyniesioną przez tubylców parującą strawę.
- Vera... - wyjąkał Patrick, wciąż trzęsąc się.
Ktoś podał gruby, wełniany materiał. Dziewczyna okryła nim szczelnie wojownika, drugi kawałek szmaty rzuciła Castorowi.
- Co ty tu robisz, Patrick?
- Stotańczycy... - na to słowo zebrane wokół stworzenia zaniepokoiły się.
- A co z pozostałymi?
- W trójkę przeszliśmy na drugą stronę mostu, czekaliśmy na was, ale zaczął nas ścigać patrol Północnego Królestwa. Odwróciłem ich uwagę, mam nadzieję, że Clarze i Davethowi udało się uciec.
Zakaszlał.
- Ilu ich było? - wtrącił się stary centaur.
- Nie wiem... kilku jeźdźców. Trzech?
Dziękczynnym skinieniem przyjął drewnianą miskę wypełnioną gorącą zupą. Veronica także otrzymała pożywny posiłek. Dopóki nie zaczęła jeść, nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo była głodna. Szybko spałaszowała całą zawartość naczynia, w przeciwieństwie do Patricka, który z trudem przełykał kolejne porcje.
- Jesteście naszymi braćmi - oznajmił w końcu przywódca grupy. - Udzielimy wam schronienia i pomocy, albowiem mamy wspólnego wroga.
Po chwili zwrócił się do swoich współplemieńców:
- Niech nikt nie waży się robić im krzywdy, a przeciwnie, udzielmy im niezbędnej pomocy.
Podano im zioła lecznicze, pozwolono ogrzać się przy ogniu, który ponownie wzniecono. Opatrzono im rany, zapewniono wodę i jedzenie. Nie trzeba było dużo czasu, by Patrick zapadł w niespokojny sen. Veronica długo leżała obok, wpatrując się w jego falującą pod kocem klatkę piersiową. Rozpadające się, samotne niebo znów złożyło swoje kawałki w jedną całość, lecz tym razem cały świat wydał się wojowniczce niezwykle kruchy. Ocieranie się o śmierć powinno jej już spowszednieć, jednak w obliczu możliwości straty kolejnej bliskiej osoby, niebo zaczęło runąć. Powstrzymała je ostatnia osoba, która chciałaby pomóc Patrickowi. Ktoś, kto wcześniej gotowy byłby go zabić - Castor. Veronica nie widziała nigdzie wojownika, odkąd tłum rozszedł się i zajęto się leczeniem przybyszów. Korzystając z chwili spokoju, wojowniczka odeszła od paleniska. Skierowawszy się w las, błądziła bez celu przez kilka minut, aż doszła do niewielkiego strumyka. Tam obmyła twarz w zimnej wodzie, uważając, by nie uszkodzić opatrunku nałożonego na rozbitą skroń. Nie chciała pozbyć się brudu - zrobiła to już wcześniej. Miała nadzieję, na przegnanie sprzed oczu widoku martwego ciała Patricka.
- To było okropne, naprawdę myślałam, że już za późno... - odruchowo wypowiedziała zdanie w myślach, naiwnie oczekując odpowiedzi.
Obserwując swoje odbicie w czystej wodzie, wsłuchiwała się w brzęczenie echa w swoim sercu. Powolnym, niepewnym ruchem przywołała miecz. Chwytając za rękojeść jedną dłonią, drugą zagarnęła pukiel białych włosów.
Jak szybko urosły! Ostatni raz przycinałam je jeszcze w sierocińcu.”
Ze złością zaczęła odcinać kosmyk po kosmyku, nie zwracając uwagi na rwący ból, jaki wywoływała ta czynność ani na estetykę. Kiedy skończyła, schowała broń i podeszła do pobliskiego krzaka, na którym rosły pomarszczone szyszkojagody. Zerwała kilka garści ubiła je w pięściach, następnie wtarła we włosy, nadając im czarny kolor. Kiedy skończyła, dokładnie umyła ręce i wyczesała resztki owoców z głowy. W drodze powrotnej do obozowiska natknęła się na Castora. Stał blisko strumyka, opierając się o drzewo. Przez jego postawę wojowniczka mogła domyślać się, że obserwował ją od dłuższego czasu. Nie uśmiechał się, nie był też smutny. Z powagą wpatrywał się w jej twarz, wodząc wzrokiem po krótkiej, chłopięcej fryzurze i wykrzywionych w bólu ustach.
- Jesteśmy kwita - rzucił.
- O czym ty... - zaczęła.
- W wodzie uratowałaś mi życie. Teraz ja przywróciłem na ten świat twojego kochasia. Spłaciłem dług.
- To nie...
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, wojownik odwrócił się na pięcie, po czym odszedł do lasu. Po chwili także wojowniczka wróciła do obozowiska. Z powrotem usiadła obok szatyna, naciągając na nogi ciepły koc.
- Co ty zrobiłaś, Vera?
Gdy Patrick uchylił powieki, ujrzał obok siebie siedzącą w zadumie kadetkę. Patrzyła w dal, nie zwracając uwagi na jego szok, wywołany diametralną zmianą w wyglądzie. Wyciągnął drżącą dłoń i delikatnie dotknął jej postrzępionych włosów
- Jakie krótkie...
- Nienawidziłam tej bieli.
- I dlatego potraktowałaś je nożem?
- Gdzie mogli udać się Clara i Daveth? - zmieniła temat, patrząc Patrickowi w oczy.
- Podejrzewam, że do Naross.
- O ile uciekli przed patrolem - wtrącił się przechodzący obok Castor.
- Co więc zrobimy?
- Jeśli te zwierzęta puszczą nas wolno, skierujemy się do Południowego Królestwa - burknął wojownik, siadając obok nich, przy ognisku. - Najpierw zahaczymy o Naross, może uda nam się zdążyć, zanim wyruszy wojsko. To będzie najbardziej logiczne.
- Wątpię, to pewnie daleko stąd.
Patrick spuścił wzrok. Wyglądał marnie, jego oczy były podkrążone, twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Wyglądał, jakby postarzał się o kilka lat.
- A skąd możesz wiedzieć, gdzie jesteśmy?
- Nasza orientacja w terenie tylko potwierdza fakt, że nie trafimy do miasta zbyt szybko...
- Możemy wam pomóc - obok kadetów, niemal bezszelestnie zjawił się stary centaur. - Wyślemy eskortę, jeśli moi bracia się zgodzą, podwieziemy was przez fragment drogi. Powinniście być w stolicy za około trzy dni.
- Nie jesteśmy na terenach dzikich? - zdziwił się Patrick.
- Nie. Kiedyś zamieszkiwaliśmy tamte tereny, jak większość magicznych stworzeń. Po tym, jak dosięgały nas represje ze strony ludzi, udaliśmy się na tereny dzikie. Byliśmy od was odgrodzeni górami. Było dość spokojnie, choć oczywiście toczyły się walki między rasami, było nas dużo, a miejsca stosunkowo mało. Nikt jednak nie chciał opuszczać domu, bo ludzie nie mieli tam wstępu. Do czasu...
Zamyślił się na chwilę.
- Zaczęło się ponad rok temu. Wysłannicy Północnego Królestwa zaczęli docierać do naszych osad, przedostając się przez niedostępny do tej pory łańcuch gór Kap. Podawali się za pokojowych wysłanników, większość z nich była przez nas zabijana, gdy tylko zorientowaliśmy się, w jakim celu przyszli.
- Mieli złe zamiary? - dopytała się Veronica.
- Z początku nie. Przekazywali nam wiedzę... w końcu byliśmy dla nich dzikusami, zbierali o nas informacje, wyszukiwali osobników... ze szczególnymi talentami.
- Co dokładnie masz na myśli?
- Ty już powinnaś wiedzieć, Ridney.
Wskazał na jej niestarannie ufarbowane włosy.
Veronica otworzyła szerzej oczy, zauważywszy błękitny błysk w oku centaura.
- Szukali nas. Słyszałem, jak mówili, że chcą poderżnąć nam wszystkim gardła, jeśli nie zechcemy współpracować.
- A co mieli zamiar z wami zrobić?
- Cóż... pewnie chcieli, żebyśmy się dla nich bili, albo zamierzali nas rozkroić.
- Nas - dopytał się Patrick. - Ilu was było?
- Nie spotkałem w życiu ani jednego stworzenia z taką mocą jak ja, ale miałem nadzieję, że nie jestem sam. Wtedy pojawiłaś się ty, Ridney. To dlatego cię nie zabiłem - rzucił na odchodnym.
- Czekaj, centaurze!
Zawołany obrócił się przez ramię.
- Co z entem? Dlaczego mnie do niego zaprowadziłeś?

- Ja?
Uśmiechnął się pod nosem.
- Przecież sama tam trafiłaś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz