Rozdział 26



Clara odetchnęła z ulgą, gdy jej stopy ponownie spotkały się ze stałym gruntem. Otarła spoconą twarz rękawem, odgarnęła włosy do tyłu. W najgorszym momencie straciła z pola widzenia nawet Castora, który przez całą drogę szedł z nią ramię w ramię. Na brzegu stał już Daveth, niepewnie zerkając w stronę mostu.
- Myślałem, że już nigdy stamtąd nie wyjdziecie - użył liczby mnogiej, zauważając także wyłaniającego się z mgły Patricka.
- Aż tak głupi nie jestem, żeby się zgubić na prostej drodze...
- Nie kracz - upomniała go magiczka. - Ta mgła wydała mi się podejrzana od początku.
- Gdzie Veronica i Castor? - zapytał wojownik. - Wydawało mi się, że szli przede mną...
- Nie musisz mi tego mówić - Daveth jęknął, siadając na mokrym piasku.

Na brzegu było już całkiem jasno, a reszty grupy nadal nie było widać.

- Poczekamy na nich chwilę... - zaczęła Clara.
- Vera! Castor! - zakrzyknął szatyn.
- Nie drzyj się - upomniała go. - Możemy nie być tu sami.
- Przesadzasz... Kogo wywiałoby na takie zadupie o świcie? Sama widzisz, że to miejsce nie należy do najprzyjemniejszych.
Kiwnął podbródkiem w stronę mostu.
- Na przykład nas - odpowiedziała krótko.
Zapadła cisza. Kadeci odczekali jakiś czas, zanim zaczęły ogarniać ich wątpliwości.
- Musimy po nich wrócić. Może utknęli? Coś ich zatrzymało? - niepokoił się Patrick.
- Spaliłeś za sobą wszystkie mosty... - mruknął do siebie Daveth.
- Co tam jęczysz?
- ... a przyjdzie czas, kiedy zaczną płonąć przejścia i przed tobą - dokończył pozbawionym uczuć głosem.
- Zwariował od tej mgły - prychnął Patrick do Clary.
Dziewczyna w odpowiedzi pokręciła tylko głową z dezaprobatą. Założyła ręce na piersi, odwróciła się od chłopaków, podeszła kilka kroków do konstrukcji. Stanąwszy u wejścia na most, posłała w odmęty mgły silne światło. Czar nic nie zdziałał, przyroda poradziła sobie z ognikiem, jakby była to zaledwie niewielka iskierka.
- To na nic.
Zawyrokował Daveth, wstając z piasku. Otrzepał spodnie, włożył kciuki za paski plecaka.
- Co ty pierdzielisz? - Patricka denerwował jego sceptycyzm.
- Mordercy nie przechodzą, pamiętasz?
- Oh, przestań już!
Szatyn ze zniecierpliwieniem dreptał przez chwilę w miejscu. Nerwowo zaglądał w stronę budowli. Minęło już sporo czasu, odkąd wyszli na suchy ląd - godzina, może więcej. Żołądki buntowały się, grając błagalnego marsza, zmęczone umysły usilnie potrzebowały choć chwili odpoczynku.
- To nie najlepsze miejsce na postój - stwierdziła Clara, jakby wiedząc, co trapi jej współtowarzyszy. - Znajdźmy schronienie, tam przeczekamy.
- A co z nimi?
- Odnajdą nas.
- A jeśli nie? Jeśli coś im się stało i potrzebują pomocy? Tak po prostu mamy ich zostawić?
- Nie możesz tam wrócić - oznajmiła chłodno. - To niebezpieczne. Poza tym - dodała, widząc niezadowoloną minę wojownika - nie doceniasz Veronicy. Moc Atriów to naprawdę nic błahego. Jestem pewna, że poradzi sobie, niezależnie od tego, co ją spotka.
- A Castor?
- Zło swego nie tyka. Poza tym, nie przypuszczałam, że tak ci na nim zależy.
- To dupek, zgoda. Ale nie zmienia to faktu, że nadal jest jednym z nas. Jest częścią drużyny.
- Ładna mi drużyna. Rozpadająca się - rzucił przez ramię Daveth. - Czają się na nas i wystrzeliwują jak kaczki.
- Hej, co z wami? - Patrick bezskutecznie próbował przekonać kadetów do zmiany planów.
- Trzeba czym prędzej dołączyć do armii - zapewniał łucznik. - Nawet nie wiemy, co się z nimi stało...
- No właśnie. Równie dobrze mogą już nie żyć.
- Tchórzu! To mogłeś być ty!
- Nie. Ja nie jestem mordercą.
Patrick zacisnął ze złością pięści.
- Róbcie jak chcecie. Idźcie, jeśli macie zamiar ocalić własną skórę. Ja ich nie porzucę - podszedł do mostu. Kiedy miał wykonać pierwszy krok na drewniane deski, poczuł ciężar czyjejś dłoni na ramieniu. Odwrócił się na pięcie.
- Nie możesz tam iść.
- Nie mogę patrzeć, jak kolejne osoby z grupy umierają! Nie pozwolę na to. Czy nie tak mówiłeś jeszcze jakiś czas temu, Daveth? - krzyknął ponad ramieniem Clary.
- Nie wygłupiaj się. Dobrze wiesz, że jeśli tam pójdziesz, nie wrócisz.
Chłopak zacisnął usta w wąską szparkę.
- Poradzi sobie... - zapewniła go szeptem.
Chłopak chciał coś odpowiedzieć, gdy w pobliżu rozległ się tętent kopyt. Kadeci spojrzeli po sobie. "To nasi?" - zdawały się pytać ich oczy. Możliwe, że wyszliby na przeciw konnym, gdyby nie niepokojące okrzyki, które dały się słyszeć nawet z pewnej odległości. Dziwny akcent, inny język...
Stotańczycy. Daveth pierwszy puścił się biegiem przed siebie. Mgła dawała przewagę kadetom. Sięgała nieco na plażę, osłaniając uczniów przed wzrokiem patrolu. Mieli szansę uciec. Clara chwyciła Patricka za rękę, ciągnąc go za sobą. W pierwszym odruchu nogi chłopaka dały się ponieść. Pobiegł za dziewczyną, dając się prowadzić poprzez kamienie, na ślepo w mgłę, która stawała się jednak coraz rzadsza, im dalej w ląd. Po chwili jednak dostrzegli jeźdźców. Byli dość daleko, możliwe, że nawet ich nie zauważyli. Było ich trzech, widocznie wybrali się na zwiad po terytorium Wschodniego Królestwa, lub zaniepokoił ich wybuch niebieskiej energii. Możliwe też, że od początku czekali tu na grupę kadetów w razie, gdyby zmasowanym zabójcom nie udało się unieszkodliwić członków eskapady.
Clara jęknęła.
- Biegnijcie - szepnął jej do ucha Patrick, wyszarpując ramię z uścisku.
Zanim zdołała zareagować, rzucił się z powrotem w stronę mostu, wypuszczając po chwili magiczną flarę.
- Co on robi? - zaniepokoiła się magiczka. - Zabiją go!
- Kupił nam przynajmniej dość czasu. Ale to głupiec, zostaw go!
Daveth pochwycił Clarę za rękę. Razem pobiegli w stronę najbliższego lasu, gdzie konie miały uniemożliwić dalszy pościg.
Byle dotrzeć do mostu.” - myślał Patrick, biegnąc co sił w nogach. - „Tam nie odważą się zapuścić.”
Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio biegł z taką prędkością, choć w najbliższej przeszłości wraz z grupą rzadko poruszali się spacerkiem. Stawiał coraz to większe susy, czując już na karku oddech koni. W końcu dopadł do mostu. Nie zastanawiając się długo, dał susa na belki, sprawnie przeskoczył przez zapadlinę, przedarł się jeszcze kilka metrów dalej, całkowicie niknąc w mgle. Zwolniwszy, obejrzał się przez ramię.
Chyba ich zgubiłem...”
Tuż przed jego twarzą, z siwych wyziewów wyłonił się pysk konia. Odruchowo ciął go mieczem, nie chcąc nawet sprawdzać, czy zwierzę dosiada jeździec. Przy akompaniamencie okropnych lamentów wierzchowca, ponownie rzucił się przed siebie. Starał się na bieżąco wypatrywać przeszkody oraz ubytki w konstrukcji, by móc odpowiednio wcześniej je ominąć. W skroniach pulsowała mu krew, czuł jakby serce zaraz miało wyskoczyć mu z piersi, tak boleśnie tłukło. W końcu zatrzymał się. Oparł dłonie na kolanach, pochylając się do przodu. Przez swój głośny oddech próbował dosłyszeć, czy ścigają go kroki patrolu. Zatkał sobie usta dłonią, wstrzymał na chwilę dyszenie. Nie zarejestrował żadnego niepokojącego odgłosu.
Na szczęście nie są aż tacy głupi, by wchodzić na most. Może w powieści, którą czytały bliźniaczki było ziarnko prawdy?”
Patrick ruszył przed siebie spokojniejszym już krokiem. Po chwili jego oczom ukazał się pokruszony fragment posągu, zdobiący kiedyś tę monumentalną budowlę.
Jak ktoś mógł zbudować coś tak wielkiego w jeden rok?”
Po raz kolejny ogarnęło go uczucie, jakby miał do czynienia z żywą naturą, a nie tylko stertą spróchniałych desek i omszałych kamieni. W ostatniej chwili zdążył się zatrzymać. Jeszcze krok i w swoim zamyśleniu wpadłby w wielką wyrwę. Wypuścił z cichym sykiem powietrze z płuc. Rozejrzał się w poszukiwaniu bezpiecznego obejścia przeszkody.
Czy była ona tu wcześniej? Zauważyłbym tak wielką dziurę.”
Istotniejszy okazał się jednak dla niego element, który przykuł uwagę chłopaka po drugiej stronie wyrwy. Małych rozmiarów, ciemny kształt odrysowywał się cieniem nawet mimo mgły. Patrick wziął rozbieg, a następnie skoczył, odbiwszy się mocno od podłoża. To był ryzykowny skok. Zziębniętymi dłońmi chwycił się wystającej deski, podciągając się, udało mu się nie spaść w ziejącą poniżej pustkę. Zipiąc z wysiłku, położył się na plecach, wpatrując się w mgłę. Czuł się bardzo nieswojo w tej przestrzeni, jakby był nieproszonym gościem, któremu już raz się upiekło. Mimo to nie miał ochoty wstawać. Zakładał, że przez mgłę i mógłby stracić orientację, nie wiedząc, gdzie jest niebo, a gdzie piekło. Jednak przenikliwy ziąb i niepewność o losach Veronicy kazały mu podnieść się na nogi i bezradnie rozejrzeć dookoła. Ciemny kształt, który zauważył wcześniej, okazał się być rękojeścią noża kuchennego. Ostrze broni zostało mocno wbite w stare deski. Chłopak próbował go wyjąć, jednak bez większego skutku. Wolał nie siłować się z nożem, mogło to przynieść na niego jakiegoś rodzaju nieszczęście. Obejrzał jednak dokładnie tę część, która wystawała ponad konstrukcję. Nie rozpoznał w niej materiałów, z których zazwyczaj wykonuje się rękojeści w tym świecie. Było to więc najprawdopodobniej narzędzie ze Świata Aliudów. Przeczesał wzrokiem gąszcz wyziewów wokół niego. Nie zauważył nic podejrzanego. Ostrożnie, aby nie poślizgnąć się, podszedł do skraju mostu. Dla równowagi przytrzymał się stalowego pręta rzeźbionego w stary, ozdobny wzór.
W tym miejscu musiało być kiedyś nieskończenie pięknie. Jeśli legenda jest prawdziwa, kto lub co miał czelność zniszczyć jeden z cudów świata? Przecież nie wystarczyłby byle huragan, aby tak doszczętnie zniszczyć konstrukcję. Ale, jak widać, nawet olbrzymi kiedyś muszą zasnąć snem wiecznym.”
Przy przytłaczającej wielkości budowli i tajemniczej, żywej mgle bał się zakrzyknąć, wołając kadetów. Mógłby się też zdradzić tym samym przed patolem, który najwyraźniej jednak przestał go ścigać. Może czekali przy wyjściu na ląd, aż sam stchórzy i będzie chciał uciec? Z drugiej strony Patricka martwiła powściągliwość prześladowców, którzy nie zdecydowali się na przekroczenie granicy, opuszczenie plaży. Co ich tak przestraszyło? Może uciekli za sprawą legendy, ponieważ mieli kogoś na sumieniu? A może to Clara miała rację i ponowne wejście na most wiąże się z niechybną śmiercią? Przezwyciężając obawy, nabrał gęstego powietrza w płuca i krzyknął:
- Vera! Cator!
Poczuł się, jakby wrzeszczał w poduszkę. Delikatnie zakręciło mu się w głowie, więc odsunął się od krawędzi. Znów podszedł do noża. Broń niemal na pewno miała związek ze zniknięciem wojowniczki. Jej ostrze było brudne od krwi.
Mam nadzieję, że nie zrobiła nic głupiego w przypływie rozpaczy po stracie Speculo. Nigdy jej do końca nie zrozumiem. Ze swoim Speculo nie miałem nigdy aż tak wyraźnej więzi, kontaktuję się z nim głównie podczas walki lub medytacji. Niemniej, to musiało być dla niej okropne.”
- Veronica! - krzyknął ponownie.
Bez odzewu.
Postanowił, że odczeka jeszcze dłuższą chwilę, by potem udać się na ląd i ponownie zbadać plażę. Może, jakimś cudem, minął się z kadetami po drodze? Kto wie, co zdolna był zamaskować ta cholerna mgła? Wstrzymał roztrzęsiony oddech, gdy usłyszał dziwny, skrzeczący odgłos. Nie zauważył żadnego podejrzanego obiektu, który mógłby wydawać ten dźwięk. Już miał go zbagatelizować, gdy coś uderzyło go w tył głowy. W jego umyśle zrobiło się całkiem ciemno.

***

Rozpędzeni kadeci wbiegli między zarośla. Na początku ich schronieniem okazały się jedynie niskie krzaki, z czasem zagłębiali się dalej między drzewa. Tutaj konie nie miały szansy ich dogonić, a jeźdźcy musieliby się nieźle nagimnastykować, aby pochwycić kadetów, ścigając ich pieszo. Pozwolili sobie na chwilę odpoczynku dopiero, gdy bujna roślinność przysłoniła już widok plaży. Clara odetchnęła głęboko.
- Miej się ciągle na baczności. Jeśli nie oni, może nas dopaść inne cholerstwo. Wiesz, jak sprawy się mają po zniszczeniu muru.
- Anuki jest daleko...
- A kłopoty nie.
Szli w milczeniu, przedzierając się przez zmarznięte gałązki ostrych zarośli. Ciszę przerwała w końcu dziewczyna, której pewna sprawa nie dawała spokoju.
- Gdyby nie on, nie zdążylibyśmy...
- Może i tak.
- Ale i tak nazwiesz go głupcem.
- Z perspektywy czasu może bardziej s a m o b ó j c ą.
- Postąpił najpoprawniej z nas wszystkich.
Daveth zatrzymał się. Chwyciwszy Clarę za ramiona, nachylił się ku niej:
- Wiem, co o mnie myślisz. Masz mnie za tchórza, ale ja tylko chcę dobra Południowego Królestwa. Kto jak nie my przekaże wojsku informację o tym, co stało się w Świecie Alidów? Kto zda raport z misji? Jonas? Zanim wygrzebią się z tej wiochy rybackiej, miną wieki! Kto przekaże wiadomość o śmierci Nicka? Jeśli sami zginiemy, coś ważnego może umknąć dowództwu.
Clara zadumała się. Chłopak miał sporo racji, ale, co było bardziej zastanawiające, w tej swojej racji zapewnił sobie wyjątkowo wygodną rolę. Wznowili marsz.
- Martwię się o Veronicę. Poradzi sobie, ale będzie problem, jeśli znajdą ją łowcy Atriów.
- Przecież sama nie chciałaś po nią wracać.
- Ponowne wejście na most jest równoznaczne ze śmiercią. Nie mów, że tego nie czułeś. Coś tam było oprócz nas... Nie mówię, że to duchy z opowieści, ale możesz być pewien, że wbrew pozorom ledwo uszliśmy z życiem.
Łucznik spojrzał na nią z ukosa, lecz nic nie odpowiedział. Sam wyczuł coś niepokojącego podczas przejścia przez most. A to przeczucie instynktownie kazało mu iść szybciej i szybciej, aby jak najsprawniej odejść możliwie daleko od szkieletu budowli.
Ale co to mogło być...”
- Dokąd teraz? - zapytała Clara.
- Myślałem, że zarządzamy postój.
- Nie chcę ryzykować, patrol może w każdej chwili wejść do lasu. Wtedy znajdą nas bez problemu.
- Jeśli wyjdziemy ze schronienia, w stanie wyczerpania dopadną nas bez większego trudu. Poza tym nie wydaje mi się, aby aż tak zależało Stotańczykom na schwytaniu dwójki dzieciaków.
- Tym bardziej, że nie mamy na sobie szat... - zamyśliła się magiczka.
- Ciuchy Aliudów mogą być jeszcze bardziej podejrzane.
Usiadł na powalonym pniaku. Zdjął z pleców torbę, przeszukał jej zawartość.
- Mamy prowiant?
- Niewiele. Tyle, ile udało nam się zabrać ze Świata Aliudów. A przed nami długa droga.
- Którędy pójdziemy? - zmęczona dziewczyna zdecydowała się polegać na łuczniku.
- Docelowo tam, gdzie stacjonuje armia...
- Samobójstwem będzie przejście całej tej drogi pieszo! Zanim dojdziemy, skończy się wojna.
- Wiem, spokojnie. Przemyślałem to. Krążyły plotki, że Wschodniej Królestwo ma zamiar podesłać nam posiłki, jednak trochę z tym zwlekali. Kto wie, może zdążymy dotrzeć do Naross, zanim wyruszy konwój?
- Tak myślisz? Co, jeśli już jesteśmy spóźnieni?
- Wtedy Narossanie powinni udzielić nam pomocy. Zawsze mogą użyczyć nam wierzchowców i w ten sposób dotrzemy do wojska w kilka tygodni... O ile w ogóle chcesz tam ze mną iść.
- Nigdzie nie jest teraz bezpiecznie, sam widzisz. Ale sądzę, że z moją mocą najbardziej przydatna będę na polu bitwy.
- Moc Atriów musi być naprawdę potężna... - zadumał się.
Clara w odpowiedzi skinęła głową.
- Jeszcze jak.
- Masz może kontakt z innymi, którzy mają te umiejętności?
- Od dawna nie, choć wiem, gdzie mogłabym ich szukać. Dlaczego pytasz?
- Wydaje mi się, że przy dzisiejszej sytuacji o wyniku bitwy może zdecydować ilość Atriów, która stanie po poszczególnej stronie. Co o tym myślisz?
- O ile będą chcieli się angażować w walkę. Na nich się poluje, Daveth. Nie uważają się za część jakiegokolwiek społeczeństwa.
- Ale skoro ty masz zamiar walczyć, kto wie! Może wśród nich są jeszcze inni chętni do pomocy. Na pewno jakaś część zasili szeregi Północnego Królestwa, a wtedy będzie po nas.
- Jest w tym trochę racji - zgodziła się.
Daveth wstał. Przywołał swój łuk oraz strzały.
Przygotuj obóz, ja zajmę się złapaniem obiadu. Odpoczniemy i później pomyślimy nad sposobem zgromadzenia drużyny Atriów. Mówię ci, to może być wcale nie głupi pomysł na wygranie konfliktu!
Oddalił się nieznacznie, rozpoczynając polowanie.
- Tylko postaraj się, bo jeszcze trochę i przyzwyczaję się do tej przerażającej pustki w brzuchu.
Chłopak pokazał uniesiony w górę kciuk, znikając w zaroślach.

***

Zderzenie z cieczą było niezwykle bolesne. Czuła, jakby uderzyła o kamień. Nie była pewna, czy nie złamała przypadkiem jakiejś kości, jednak to nie ból był w tej chwili najbardziej istotną dla niej rzeczą. Gdy z impetem wpadła w ciemną toń, ta zaczęła ją ogarniać ze wszystkich stron, przysłaniając widok, pochłaniając cały świat. Odruchowo zachłysnęła się, próbując nabrać w płuca powietrza, bo jakoś zapomniała o wdechu, gdy spadała z prędkością światła. Tuż obok usłyszała potężny huk. Ktoś oprócz niej także musiał pewnie przegrać walkę z grawitacją. Teraz oboje zanurzali się w zimnych objęciach ciemnej śmierci.
Niewiele pamiętała. Jej myśli zajmowały się głównie sposobami przetrwania. Niemniej, czas dla niej zwolnił, częścią umysłu - tą, która już najprawdopodobniej się poddała - zaczęła analizować teraźniejszość, jakby ta była już za nią. Coś zepchnęło ją z mostu, jakaś nadzwyczajna siła, lub duch, którego spotkała na przejściu. Wyraźnie pamiętała, jak spadała. Czuła, jakby leciała. Ta chwila trwała w nieskończoność. W końcu jednak zderzyła się z taflą wody, a niebo zniknęło sprzed jej oczu. Wtedy widziała już tylko ciemność, a jej myśli wypełniała prośba o tlen. Wtem ktoś obok niej także zanurzył się w lodowatej wodzie. Nie widziała, kto to. Jej członki powoli zamarzały, płuca ogniły się niemożnością oddechu. Serce powoli poddawało się. Nie sprzeciwiałaby się specjalnie odejściu z tego świata, szczerze mówiąc pogodziła się już z tą myślą, spadając. Będąc jednak w obliczu śmierci, jej ciało instynktownie postanowiło walczyć o przeżycie. Pamiętała, że nie wydostała się z wody sama. Energia Duchowa rozbłysła wokół niej niebieskim blaskiem, jej serce zaczęło bić wolniej. Nie umierała, to jej organizm przystosowywał się do nowych warunków środowiska. Genialny wynalazek. Samozapłon przetrwania. Używając występujących w wodzie cząsteczek mocy, odpychała się od nich, jak nie robiła jeszcze nigdy w życiu. Zdziwił ją sam fakt posiadania tej umiejętności oraz wiedza, która podsunęła jej ten absurdalny pomysł. W ten sposób podpłynęła szybko do tonącej obok postaci. Otworzenie oczu pod wodą nie było dla niej najmniejszym problemem. Szybko rozpoznała Castora. Chłopak był wyższy o ponad głowę od Veronicy i o wiele od niej cięższy. Jego gabaryty nie przeszkadzały jej jakoś szczególnie. Dzięki nowej mocy nie czuła nawet wysiłku i płuca nie płonęły już jej żywym ogniem. Wykorzystywała tlen zawarty w wodzie, sama nie wiedząc, jak stało się to możliwe. Wytrzymałaby w tym stanie jeszcze długo, jednak, zważywszy na stan Castora, kilkoma machnięciami nóg, wydostała się nad powierzchnię, nie tracąc czasu, który był w tej chwili tak istotny dla wojownika. Nie zdążyła jeszcze nabrać całkiem powietrza, gdy zaczęła tracić przytomność. Nie wiedziała, czy powodem tego był nadludzki wysiłek, wyczerpująca moc, której zużyła całkiem pokaźne zasoby, czy może obie rzeczy na raz. Zdawała sobie sprawę z tego, że za chwilę opadnie całkiem z sił, pogrąży się we śnie i nie będzie mogła dłużej utrzymywać Castora nad powierzchnią. Czyżby nie uratowała mu życia, a jedynie przedłużyła je o zaledwie kilka sekund? Czy mieli ponownie przeżywać agonię, tonąc? Ujrzała wtedy przed sobą zakrzywione szpony. Coś uderzyło ją w tył głowy. Przestała ściskać Castora, który znów zaczął zanurzać w ciemnej głębi.
Przepraszam, Castor” - pomyślała, całkowicie tracąc kontakt z rzeczywistością.

***

Ocknęła się, łapczywie wciągając powietrze. Zaczęła się rzucać, odruchowo machać rękoma i nogami, jakby chciała wypłynąć na powierzchnię.
- Nie wierć się, bo spadniesz - usłyszała chrapliwy, złośliwy głos.
- Drugi raz nie będziemy ratować wam dupska.
Dopiero, gdy otworzyła oczy, zorientowała się, że nie jest już zanurzona w wodzie, lecz unosi się w powietrzu. Przygryzła wargi, próbując przypomnieć sobie, jak właściwie znalazła się w takiej sytuacji. Przeglądała wspomnienia, które mogły wyjaśnić jej obecne położenie. Spadła, tonęła, straciła przytomność - wszystko to jawiło jej się niczym migawki ze starego filmu. Rozejrzała się na tyle, na ile pozwalało jej obolałe, zmarznięte ciało i trzymające ją kurczowo, brązowawe szpony. Tuż obok niej leciał stwór o krótkich, siwych włosach targanych przez wiatr. Miał niemal ludzką twarz, poprzecinaną wieloma zmarszczkami i jakby znamieniem po oparzeniu. Opierzone skrzydła potwora poruszały się szybko, utrzymując istotę w powietrzu. W zniekształconych, za długich jak na ludzkie, ramionach i szponach, które pełniły funkcję dolnych odnóży, trzymała nieprzytomnego, przemoczonego do suchej nitki Castora.
- Dokąd - odchrząknęła, by jej głos brzmiał wyraźniej. - Dokąd nas zabieracie? - zapytała Veronica.
Głowa pulsowała jej ognistym bólem. Harpie jakby zignorowały jej pytanie, rzucając do siebie krótkimi zdaniami:
- To niezwykła zdobycz.
- Stary centaur zdecyduje.
Po kilku próbach nawiązania rozmowy, zrezygnowała. Istoty nie wyglądały na najmądrzejsze, oprócz tego były nastawione niebyt przyjaźnie. Kilkakrotnie wspomniały coś o zbędnym balaście, jakby zamierzały zastraszyć dziewczynę, możliwością zrzucenia jej na ziemię. Veronica zamilkła więc, wysilając umysł, aby dojrzeć możliwości wyjścia z nieciekawej sytuacji. Rozejrzała się ponownie, dość ostrożnie, aby harpie nie pomyślały, że ma zamiar sprawiać jakiekolwiek kłopoty. Nie lecieli już nad wodą. Unosili się niżej, pod nogami mieli rozległy ląd, pokryty przez pojedyncze drzewa, pofałdowany niewielkimi pagórkami. Zimne powiewy przenikały ciało wojowniczki do szpiku kości. W jej głowie kłębiły się dziesiątki pytań: o cel podróży, pochodzenie harpii, ciekawiła ją zjawa, która pojawiła się na moście. Nie mogąc dłużej wytrzymać, odezwała się słabym, drżącym głosem.
- Dlaczego...
- Hałasować ciągle.
Nie pozwolono jej nawet dokończyć zdania, ponieważ celne uderzenie dzioba w skroń ponownie odebrało jej przytomność.

***

Veronica obudziła się, gdy wokół panowała już ciemność. Jako pierwszy do jej nozdrzy dotarł zapach wilgotnej ziemi, pieczonych warzyw, później wyczuła przyjemną woń lasu. W jej uszy uderzył daleki jazgot tłumu, słyszane odgłosy były silnie stłumione. Leżała twarzą do ziemi, na trawie skropionej rosą. Powieki miała lekko uchylone, starała się zachować bezruch. Gdziekolwiek się znajdowała, nie chciała zdradzać, że już się ocknęła. Trwała więc tak przez kilkanaście minut, starając się dokonać retrospekcji terenu na tyle, na ile było to możliwe w jej obecnym położeniu. Każda cząstka jej ciała wyła z bólu, była wychłodzona. Mokre ubranie schło na niej przez cały dzień, obdarzając ją zapewne przeziębieniem lub inną chorobą. Wygięte do tyłu ramiona zostały ciasno związane na plecach grubym sznurem. Mimo udręki, która uwiła sobie gniazdo w jej głowie Veronica, postarała się wytężyć zmysły. Zarejestrowała dalekie rozmowy, dźwięki były jednak zbyt chaotyczne, aby mogła wydobyć z nich sens i informacje. Zaklęła w myślach.
Kto lub co mnie tu przywiodło? Harpie? Jeśli tak, to jakie były ich intencje?”
Stękając, obróciła się na plecy. Czuła na twarzy strużkę zastygłej krwi. Musiała nieźle oberwać dziobem podczas lotu. Rozejrzała się dookoła. Zauważyła, że znajduje się na skraju polany, otoczonej zewsząd ciemnymi sylwetkami wysokich iglastych drzew. Tło nocnego nieba, na którym odrysowywały się rośliny, udekorowane było konstelacjami gwiazd i planet. Poniżej, w centrum polany, umiejscowione było ognisko, którego blask rozświetlał siedzące przy nim istoty. Wojowniczka musiała przyznać, że zgromadzenie było dość liczne. Zauważyła kilka harpii skaczących z miejsca na miejsce. Mogła tylko zgadywać, czy dwie potężne, umięśnione sylwetki są ogrami. Siedziały niemal nieruchomo w małej odległości od innych istot, cicho rozmawiając. Zauważyła jeszcze kilka smuklejszych postaci, całkiem małych, które mogły być chochlikami lub niziołkami. Jednak to nie te stworzenia przykuły uwagę dziewczyny. Wydało jej się, że pozostałe istoty obdarzają respektem jedną, stojącą na nieznacznym wzgórku postać - pół konia, pół człowieka. Osobnik przemawiał, umiarkowanie gestykulując. Przy palenisku kręciło się jeszcze kilka centaurów, jednak to ten wygłaszający mowę wydał się Veronice najstarszy i najbardziej poważany. Wojowniczka żałowała, że odbyła tak niewiele lekcji z Finrandilem. Elf opowiadał naprawdę ciekawie o świecie magicznych istot, ale przede wszystkim wiedza ta mogła teraz uratować jej życie. Veronica zadrżała, gdy dostrzegła także kilka wilków, kręcących się w pobliżu ognia. Dziewczyna była ciekawa, co stało się z Castorem. Starając się nie zwracać na siebie uwagi, wygięła się nieznacznie. Zauważyła, że wciąż nieprzytomny wojownik leży kilka metrów od niej, bliżej zbiorowiska. Podejrzany wydał jej się fakt, że nikt ich nie pilnował.
Skoro już potwory zadały sobie tyle trudu, by przyprowadzić ich tu i związać, jaki był ich cel i dlaczego nie wystawili straży? Czyżby opierali się na przekonaniu, że ludzie i tak nie znają okolicy i nie mają szans na ucieczkę? Jeśli tak, to zamierzam udowodnić im, że się mylą.”
W myślach przeprosiła Castora, po czym zaczęła się czołgać w stronę lasu. Próbowała robić to powoli i niedynamicznie na tyle, by istoty nie zauważyły, że się ocknęła. Było to jednak niezwykle trudne, zważając na skrępowane na plecach ręce i wszechogarniający ją ból. Gdy znalazła się już na linii drzew, przeturlała się w zarośla. Tam spróbowała wyswobodzić ręce. Bez skutku. Spróbowała przywołać miecz, dzięki Lapi, które, ku jej wielkiej uldze, wciąż uczepione było przy jej nadgarstku. Pojawiające się ostrze nie przecięło jednak do końca grubego szura z pnączy i bluszczu. Veronica skuliła się więc i spróbowała przełożyć nogi przez pętlę powstałą z rąk tak, by węzeł znalazł się z przodu. Kiedy osiągnęła zamierzony efekt, zacięła piłować sznur o miecz. Wkrótce jej dłonie były wolne. Rozmasowała zaczerwienione nadgarstki. Podnosząc broń z ziemi, jeszcze raz przeprosiła cicho Castora. Nigdy nie żywiła go zbytnią sympatią, lecz nie to było powodem zostawienia go. Razem z nieprzytomnym towarzyszem, nie miałaby szans na ucieczkę. Rozpoczęła bieg. Z początku poruszała się w pozycji przykurczonej, ale gdy tylko usłyszała zaniepokojone głosy przy ognisku oraz oznaki pospiesznej krzątaniny, rzuciła się sprintem przed siebie. Usłyszała za sobą tętent kopyt i ujadanie wilków. Cudownie. W żyłach buzowała jej adrenalina, serce biło z zawrotną prędkością. Starała się oddychać równomiernie. Doganiali ją, czuła to, choć bała się odwrócić głowę, by się upewnić. Wciąż lawirowała między pniami, które co chwilę zagradzały jej drogę. W panice rozglądała się za kryjówką, pomyślała o wejściu na drzewo. Żadna z opcji, która przychodziła jej do głowy nie była satysfakcjonująca. Zdecydowała, że jedyne wyjście, jakie jej pozostało, to zmierzenie się z przeciwnikiem. Zacisnęła palce na rękojeści, gwałtownie zatrzymała się, szybko obracając się twarzą do pościgu. Zdążyła jeszcze zobaczyć rzucającego się na nią z impetem wilka. Próbowała nadziać go na ostrze, jednak mknący zaraz obok centaur jednym kopnięciem wytrącił jej broń z dłoni. Jęknęła. Zwierzę dopadło ją, przewracając na ziemię. Uderzenie o grunt odebrało jej oddech. Widziała kłapiące szczęki pełne ostrych kłów tuż przed swoją twarzą. Zaczęła krzyczeć o pomoc, chcąc zagłuszyć ujadanie wilka. Jego ślina spadła na brudną twarz dziewczyny, pazury wbijały się w jej ramiona i uda. Ciężar monstrum przygniatał wojowniczkę do ziemi, nie mogła się ruszyć.
- Wystarczy, Roch. Puść.
Wilk zawarczał wściekle, jakby wcale nie miał zamiaru odstępować. Wojowniczka modliła się, by rozumiał mowę ludzi. Po chwili pełnej grozy odpuścił w końcu, zeskakując z dziewczyny. Veronica nie miała siły, by się podnieść. Skuliła się tylko, stękając. Przerażająca scena, w której uczestniczyła przed chwilą, powinna wywołać u niej lawinę łez. Oczy piekły ją, twarz okryła się gorącem, czuła dreszcze, ale, mimo że mrugała, kojący płacz nie nadchodził. Zawodziła cicho, kuląc się na ziemi. Górowała nad nią dwójka centaurów, dookoła niej wciąż krążył spieniony wilk. Usłyszała nad głową trzepot skrzydeł i znajome już krótkie, niezbyt inteligentne docinki harpii. Chciała wydusić z siebie jakieś usprawiedliwienie, jednak zaschło jej w ustach, nie potrafiła wydać z siebie innego dźwięku niż charkot i błagalne jęki. Jeden centaur skinął na drugiego. Wskazana istota chwyciła Veronicę za sweter przy karku, po czym skierowała się z powrotem ku ognisku. Dziewczyna nie mogła nadążyć biegiem, wlekli ją więc, szurając nogami po ziemi. Jej miecz został zabrany przez harpię, która powtarzała na okrągło irytujące zdanie o uciekającym przed zgnieceniem karaluchu. Veronica nie miała sił, by próbować się wyswobodzić, poza tym uścisk centaura był pewny i mocny. Kiedy znaleźli się w kręgu poświaty płomieni, stworzenie rzuciło dziewczyną. Veronica przeturlała się kawałek, zanim jej ciało zatrzymało się u stóp pagórka - bezwładne niczym worek kartofli. Nie próbowała się nawet podnosić.
- Współpracuj - usłyszała nad sobą.
Intuicja podpowiadała jej, że władczy głos należał do centaura, który stał na wzgórku przy ognisku. Mógł on był przywódcą całej tej bandy. Spróbowała unieść nieco głowę, aby spojrzeć na mówiącą do niej postać. Od razu jednak rzucił się na nią wilk, przygniatając twarz dziewczyny do ziemi. Wojowniczka zatrzęsła się ze strachu, jej mięśnie napięły się, w ciele gotowało się od tej zniewagi. Wilk pochylił pysk tuż nad uchem dziewczyny i przemówił ludzkim głosem:
- Żadnych sztuczek, bo otworzę ci krtań.
Kropelki śliny ponownie spadły na skórę dziewczyny.
- Roch, wystarczy.
Po raz kolejny zwierzę niechętnie odpuściło, oddalając się od ogniska.
- Podnieś się.
Veronica z wielkim wysiłkiem uniosła się na łokciach, następnie usiadła na ziemi. Plecy przyjemnie ogrzewały jej płomienie ogniska, cała sytuacja nie należała jednak do najsympatyczniejszych. Centaur, przywódca grupy, zszedł z pagórka i zbliżył się to dziewczyny. Obok niego wylądowała złośliwa, zadowolona harpia, trzymając w szponach miecz. Veronica skoncentrowała się na ostrzu, które po chwili zmieniło swą postać, wracając do wojowniczki jako Lapi uwiązane przy nadgarstku. Zdziwiona harpia wydała z siebie dziki okrzyk, gdy broń niemal wyparowała z jej uścisku.
- Co masz na swoją obronę? - stary centaur zdawał się nie zawracać sobie głowy skrzeczącym stworzeniem.
Veronica starała się zebrać myśli. Co pamiętała o centaurach? Miała świadomość, że od tego, co teraz powie może zależeć jej życie. Obok niej przywleczono ciało wytatuowanego wojownika. Wciąż było pogrążony jakby we śnie, rzez co Veronica zaczęła się obawiać, czy chłopak nadal żyje. Odpychając na bok obawy, skupiła się na pytaniu siwego centaura.
- Nic nie zrobiliśmy - wiedziała, że jej wypowiedź musiała brzmieć absurdalnie, zważywszy na jej położenie - naprawdę.
- Co robiliście na moście?
- To szpiedzy! - zawarczał wilk.
- Stul pysk, Roch, to przesłuchanie. Znasz zasady - upomniał go stojący z boku, brązowy centaur.
Przywódca grupy nie miał zamiaru powtarzać pytania. Utkwił przenikliwy wzrok w Veronice, oczekując odpowiedzi. Dziewczynę ogarnęło przeczucie, że przywódca zna już odpowiedź i tylko jedną wypowiedź będzie traktował jako poprawną.
- My... - zaczęła cicho - uciekaliśmy przed upadłymi.
Wokół rozległy się zaniepokojone pomruki. Wojowniczka podziękowała w duchu za stan Castora. Dopiero teraz zdała sobie sprawę jak destrukcyjny wpływ mógłby mieć jego parszywy charakter na układy z magicznymi stworzeniami.
- Dlaczego nas tu przywiedliście? Czego od nas chcecie? - zapytała.
- W pobliżu kręci się coraz więcej podejrzanych istot. Nie mówię tu tylko o upadłych, nękają nas głównie ludzie, chcący wplątać nas do swojej wojny - mówił zadziwiająco spokojnym, pełnym rozsądku tonem. - Zanim zdecyduję czy traktować was jak wrogów, których zabijamy, czy może braci, którym udzielamy schronienia, chcę znać odpowiedzi na trzy proste pytania.
Stary centaur bacznie wypatrywał reakcji dziewczyny, chodząc w tę i z powrotem przy ognisku. Bask płomieni sprawiał, że jego sylwetka wydawała się jeszcze bardziej majestatyczna. Był bardzo wysoki, miał nagi, umięśniony tors częściowo pokryty siwymi już włosami. Końska część stworzenia także była siwa, z długim włosiem i ogonem splecionym w luźny warkocz. Z twarzy uwydatniał się głównie szpiczasty, nieco krzywy nos, który pewnie w młodości został złamany. Małe wąskie oczy wpatrywały się z powagą w przesłuchiwaną kadetkę. W długie, popielate włosy wplecione były źdźbła traw i drobne koraliki. Centaur, uznawszy milczenie kadetki za zgodę, wszczął przesłuchanie swoim przyjemnym, niskim tonem:
- Kim jesteś?
Nie odpowiadała przez chwilę. Zdziwiło ją tego rodzaju zapytanie. Z nieufnością patrzyła prosto w oczy istoty, która znacznie ją przewyższała, tym bardziej, że Veronica klęczała na zimnym gruncie. Po chwili odchrząknęła, prostując się. Wiedziała już, jak powinna przemówić do tak dumnej istoty. Odzyskała nieco godności, podnosząc głowę, prostując plecy.
- Jestem tylko człowiekiem i aż człowiekiem.
Zebrani spojrzeli po sobie, szpecąc niespokojnie. Ktoś w tłumie zachichotał. Stary centaur spojrzał gniewnie na zebranych. Pod naporem jego wzroku, towarzystwo umilkło.
- Jak mam się do ciebie zatem zwracać, człowieku?
- Zwali mnie Veronica Ridney.
- A teraz?
- Teraz jest mi całkiem obojętnie – odparła.
Wciąż patrzyła w oczy wodzowi.
- Nie jestem już tą samą osobą.
Centaur pokiwał w milczeniu głową.
- Drugie pytanie: dokąd zmierzasz?
- Do prawdy - odpowiedziała bez chwili namysłu.
- Gdzie się mieści ta twoja... prawda? - krzyknął jeden z chochlików głosem pełnym sarkazmu. Reszta zawtórowała mu śmiechem.
- Głęboko w mojej duszy, lecz nie potrafię jej jeszcze odczytać - odpowiedziała jak najbardziej poważnie.
Wydarzenia z ostatnich dni zaczęły kumulować się w jej głowie, spowalniając oddech, zmuszając do prawdziwego zastanowienia się nad pytaniami centaura. Niemal słyszała w swojej duszy głos Sofii, z którym mogłaby dyskutować godzinami o tym, dokąd zmierza, czy kim jest.
Sofii...”
- Skąd więc przybywasz, człowieku Ridney?
Dziewczyna opuściła głowę na klatkę piersiową. Po chwili milczenia, wstała. Nie zwracała uwagi na na próby zatrzymania jej przez centaurów ani pełne nienawiści ujadanie wilka, zaczęła oddalać się od ogniska. Nie biegła, szła na tyle powoli, kuśtykając, że swoim zachowaniem wprawiła w osłupienie wszystkich zebranych. Jeden z ogrów wstał i mocno chwycił ją za ramię, zatrzymując ją. Veronica zdusiła w sobie przekleństwo, nie protestowała jednak. Nie mogła teraz okazać słabości. Poza tym jakoś opadły u niej emocje. Zmarszczywszy czoło, biła się z myślami, zastanawiając, skąd ta nagła zmiana.
- Co robisz, Ridney? - zapytał się przywódca.
- Nie znam odpowiedzi na trzecie pytanie, więc nie mogę zostać jako wasz sprzymierzeńca, a nie chcę ginąć... nie jestem wrogiem. Pozwólcie mi więc odejść.
- Straciłeś pamięć, człowieku?
- Niestety nie.
- Wróć tu, proszę.
Veronica zawahała się. Ogr zwolnił uścisk. Po chwili, powolnym krokiem, znów wkroczyła w migoczący blask bijący od ognia.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
W jej czaszce odbijało się echem jedno imię. Miało na to wyjątkowo dużo miejsca, zważywszy na pustkę w duszy. Nie zauważyła niebieskich iskier, poczuła je jednak - jak eksplodują w jej wnętrzu, odbierając resztki poczucia czegokolwiek. Wydawała się sobie coraz bardziej nieobecna dla uczuć.
Dlaczego, Sofii?”
- Nie ma przeszłości. Ten czas umarł, więc po co się nad nim rozwodzić?
Stary centaur otworzył szeroko oczy. Jego twarz przecinały głębokie zmarszczki, które znacznie uwydatniały się w obecności cieni rzucanych przez tańczące płomienie. Widać, że nagła zmiana postawy wojowniczki zaciekawiła go.
- Odejść stąd! - krzyknął. - Niech wszyscy się rozejdą, nie ma tu nic do oglądania.
Mimo skwaszonych min i pełnych niezadowolenia szeptów, zgromadzenie zaczęło rozchodzić się do swoich prac. Ktoś podszedł do wodza. Był to wilk, szczerzący się gniewanie od samego początku procesu.
- Wiesz, że nie ujdzie ci to na sucho - wycedził zgorzkniałym głosem, garbiąc się. - Przesłuchanie musi być jawne, tak jest w kodeksie...
Centaur wymierzył zwierzęciu kopniaka, na co ten zaskomlał żałośnie, cofając się w cień.
- Mój dziad był jednym ze spisujących te zasady. W moich żyłach płynie jego krew i nie masz podstawy - mówiąc to, stanął na tylnych kopytach, przez co wydał się jeszcze potężniejszy- aby mnie upominać!
Wilk oddalił się, skowycząc cicho, choć Veronica wydawało się, że rzucił przez ramię kąśliwą uwagę odnośnie krwi i jej rozlewu. Kiedy wokół zrobiło się całkiem pusto, centaur podszedł bliżej do dziewczyny i wyciągnął do niej dłoń. Odeszli kilka kroków od ogniska, w stronę krańca polany.
- Pokażę ci coś.
Istota puściła dłoń dziewczyny, po czym szybkim tempem podążyła przodem.
Dziwna sytuacja. Mogłabym teraz przecież równie dobrze uciec z dala od zbiorowiska.”
Mimo to, Veronica zdecydowała się podążyć za stworzeniem. Musiała wytężyć siły, by nie stracić z zasięgu wzroku przewodnika. Kuśtykała między drzewami, przedzierała się przez zarośla. Po chwili jednak centaur zniknął w ciemności. Przeszła jeszcze fragment dogi pod górę całkiem sama, nie do końca wiedząc, gdzie powinna się udać. Wkrótce dotarła do kotliny, ślepej uliczki. Skały tworzyły zamkniętą przestrzeń, ogrodzoną tak, że można było dostać się do tego miejsca tylko tym jednym wejściem. Veronica rozejrzała się, nie zauważając ani śladu obecności centaura. Nie była pewna, co powinna zrobić.
Uciekać, wrócić, a może zostać? Jeśli dobrze trafiłam, musiał przywiedź mnie w to właśnie miejsce. Ale dlaczego?”
Poobijane ciało dziewczyny upomniało się o chwilę odpoczynku od wysiłku. Chciała zawracać, lecz w końcu jednak zdecydowała się, aby spocząć na jednej ze skałek. Przycupnęła na omszałym głazie, opierając się o stare, rozłożyste drzewo. Przymknęła oczy tylko na moment, gdy coś uderzyło ją w plecy. Spadła z kamienia, boleśnie ocierając sobie dłonie i kolana o górski żwir.
- Boli - mruknęła, czując zadrapanie na policzku.
Coś musiało mnie odepchnąć z dużą siłą. Czy stary centaur zdecydował się mnie zgładzić? A może to zjawa z mostu wróciła?”
- Dużo rzeczy zadaje ból - usłyszała chrapiący świst.
Przywołała miecz, przewracając się na plecy. Nie miała sił, by wstać. Za sobą nie zauważyła jednak nikogo.
- Kim jesteś? Nie chowaj się!
Podniosła się na klęczki. Z wysiłku stęknęła cicho. Kompletnie nie nadawała się do walki.
- Nie chowam się, jestem tuż stoją tuż przed tobą.
- Ja tu widzę tylko drzewo.
- Jestem tylko drzewem i aż drzewem.
Z zaciekawieniem poczłapała do pnia.
- Ktoś robi sobie ze mnie żarty... - mruknęła do siebie.
Schowawszy miecz do pochwy, ostrożnie dotknęła kory rośliny. Gdy ta przemówiła, poczuła delikatne wibracje.
- Teraz mnie widzisz?
- Zauważyłam cię na samym początku.
Odsunęła się o kilka kroków, obeszła roślinę dookoła. W końcu usiadła z powrotem na omszałym głazie.
- Nie sądzę. Oparłaś się o mnie, jakbym było tylko drzewem.
- Przedstawiłeś się jako...
- Sądziłem - przerwało jej - że osoba, przedstawiająca się jako „tylko i aż człowiek” nie patrzy jedynie na powierzchnię sadzawki, ale zagląda wgłąb wody.
- Na jakiś czas mam dość pływania. Skąd wiesz, jak się przedstawiłam przy ognisku?
- Jestem stare i wiem wiele rzeczy.
- Jak?
- Zadajesz za dużo pytań, człowieku. Wystarczy słuchać. Niektóre myśli wręcz krzyczą w twojej głowie, nie muszę się nawet wysilać, by ich dotknąć.
- Czytasz w myślach?
- Kolejne bezzasadne pytanie.
- Jestem po prostu ciekawa.
- I dlatego zmierzasz do prawdy.
- Nic innego mi nie pozostało - powiedziała, wstając z zamiarem odejścia.
- Od początku szukałaś prawdy - mruknęło za nią drzewo.
Dziewczyna zatrzymała się. Odwróciła na pięcie.
- Więc utrata pamięci, coś czego bardzo w tej chwili pragniesz, byłoby dla ciebie nieskończonym bólem i pomyłką.
- Poznałam już ból. Nic o mnie nie wiesz.
- Przykro mi to stwierdzić, ale to ty nie masz o sobie bladego pojęcia.
Jedna z wygiętych gałęzi pochwyciła dziewczynę w pasie, delikatnie ściskając. Podniósłszy ją wysoko do góry, nie zważając na sprzeciwy kadetki, posadziła na jednej w najwyższych gałęzi korony. Łodygi pozbawione były liści. Dzisiejszej nocy nie padał śnieg. Jego stare złogi wciąż piętrzyły się na konarach, niebo jednak pozbawione było chmur. Gałąź puściła kadetkę, pozwalając jej stabilnie ulokować się na szczycie drzewa. Wojowniczka znalazła dogodną pozycję, zadarłszy głowę do góry, spojrzała w gwiazdy. Niektóre z nich to gasły, to znów pojawiały się z blaskiem. Z jednej strony wyglądały na porozrzucane po nieboskłonie całkiem losowo, miejscami sprawiały wrażenie, jakby układały się w słowa i figury.
Niesamowity widok.”
- Widzę twoją przeszłość - odparło w końcu drzewo płaczliwym głosem.
Zatrzęsło się przy tym, o mało nie zrzucając dziewczyny.
- Badam ją dokładnie i, gdybym miało serce, powstałaby na nim blizna, człowieku. Nie rozumiesz mnie, ale żal mi twej przeszłości, żal mi twego losu.
- Nie mam przeszłości.
- Każdy ma jakąś przeszłość. Wszyscy kiedyś popełniali błędy, czegoś się bali, odczuwali radość... Każdy ma jakąś przeszłość, a dojrzałość nie polega na zapominaniu o niej. Czasem trzeba zaakceptować to, kim byliśmy kiedyś, co robiliśmy, lub czego nie zdołaliśmy dokonać. Nie można udawać, że wzięliśmy się tu z kosmosu. Przebyliśmy jakąś drogę, by stać się tym, kim jesteśmy teraz. Ta ścieżka jest częścią nas, czy tego chcesz czy nie. Możesz nie być dumna ze swoich czynów, ale nie chowaj się przed nimi. Spójrz prawdzie prosto w oczy, spójrz przeszłości prosto w oczy. Tak... przeszłość to najbardziej prawdziwy i stateczny z czasów. Nie zmienisz go i uwierz, że nie jestem w stanie określić, czy to dobrze.
Veronica miała ochotę zapłakać. Piekły ją oczy, zaczerwieniły się policzki, ściskało się gardło, jednak nie mogła wydusić z siebie ani jednej łzy. Za to drzewo zaczęło się trząść, niebezpiecznie wymachując konarami. Kadetka czym prędzej ześlizgnęła się na dolne gałęzie, zeskakując następnie na grunt. Oddaliła się na bezpieczną odległość od rośliny, patrząc z niepokojem jak ta trzęsie się i mota gałązkami, jakby były to odnóża. Chciała puścić się biegiem w stronę ogniska, by odnaleźć starego centaura i prosić o wyjaśnienie. Była ciekawa, dlaczego zechciał, by spotkała się z entem. Drzewo zaczęło nieruchomieć. Zanim całkiem zastygło, powtórzyło się jeszcze raz:
- Kiedyś przypomnisz sobie moje słowa. Teraz mnie nie rozumiesz, ale żal mi twej przeszłości, żal mi twego losu. Jak cię nazwać? Jak na ciebie mówić, istoto?
Wkrótce zastygło na dobre.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz