Clara
odetchnęła z ulgą, gdy jej stopy ponownie spotkały się ze stałym
gruntem. Otarła spoconą twarz rękawem, odgarnęła włosy do tyłu.
W najgorszym momencie straciła z pola widzenia nawet Castora, który
przez całą drogę szedł z nią ramię w ramię. Na brzegu stał
już Daveth, niepewnie zerkając w stronę mostu.
-
Myślałem, że już nigdy stamtąd nie wyjdziecie - użył liczby
mnogiej, zauważając także wyłaniającego się z mgły Patricka.
-
Aż tak głupi nie jestem, żeby się zgubić na prostej drodze...
-
Nie kracz - upomniała go magiczka. - Ta mgła wydała mi się
podejrzana od początku.
-
Gdzie Veronica i Castor? - zapytał wojownik. - Wydawało mi się, że
szli przede mną...
-
Nie musisz mi tego mówić - Daveth jęknął, siadając na mokrym
piasku.
Na
brzegu było już całkiem jasno, a reszty grupy nadal nie było
widać.
-
Poczekamy na nich chwilę... - zaczęła Clara.
-
Vera! Castor! - zakrzyknął szatyn.
-
Nie drzyj się - upomniała go. - Możemy nie być tu sami.
-
Przesadzasz... Kogo wywiałoby na takie zadupie o świcie? Sama
widzisz, że to miejsce nie należy do najprzyjemniejszych.
Kiwnął
podbródkiem w stronę mostu.
-
Na przykład nas - odpowiedziała krótko.
Zapadła
cisza. Kadeci odczekali jakiś czas, zanim zaczęły ogarniać ich
wątpliwości.
-
Musimy po nich wrócić. Może utknęli? Coś ich zatrzymało? -
niepokoił się Patrick.
-
Spaliłeś za sobą wszystkie mosty... - mruknął do siebie Daveth.
-
Co tam jęczysz?
-
... a przyjdzie czas, kiedy zaczną płonąć przejścia i przed tobą
- dokończył pozbawionym uczuć głosem.
-
Zwariował od tej mgły - prychnął Patrick do Clary.
Dziewczyna
w odpowiedzi pokręciła tylko głową z dezaprobatą. Założyła
ręce na piersi, odwróciła się od chłopaków, podeszła kilka
kroków do konstrukcji. Stanąwszy u wejścia na most, posłała w
odmęty mgły silne światło. Czar nic nie zdziałał, przyroda
poradziła sobie z ognikiem, jakby była to zaledwie niewielka
iskierka.
-
To na nic.
Zawyrokował
Daveth, wstając z piasku. Otrzepał spodnie, włożył kciuki za
paski plecaka.
-
Co ty pierdzielisz? - Patricka denerwował jego sceptycyzm.
-
Mordercy nie przechodzą, pamiętasz?
-
Oh, przestań już!
Szatyn
ze zniecierpliwieniem dreptał przez chwilę w miejscu. Nerwowo
zaglądał w stronę budowli. Minęło już sporo czasu, odkąd
wyszli na suchy ląd - godzina, może więcej. Żołądki buntowały
się, grając błagalnego marsza, zmęczone umysły usilnie
potrzebowały choć chwili odpoczynku.
-
To nie najlepsze miejsce na postój - stwierdziła Clara, jakby
wiedząc, co trapi jej współtowarzyszy. - Znajdźmy schronienie,
tam przeczekamy.
-
A co z nimi?
-
Odnajdą nas.
-
A jeśli nie? Jeśli coś im się stało i potrzebują pomocy? Tak po
prostu mamy ich zostawić?
-
Nie możesz tam wrócić - oznajmiła chłodno. - To niebezpieczne.
Poza tym - dodała, widząc niezadowoloną minę wojownika - nie
doceniasz Veronicy. Moc Atriów to naprawdę nic błahego. Jestem
pewna, że poradzi sobie, niezależnie od tego, co ją spotka.
-
A Castor?
-
Zło swego nie tyka. Poza tym, nie przypuszczałam, że tak ci na nim
zależy.
-
To dupek, zgoda. Ale nie zmienia to faktu, że nadal jest jednym z
nas. Jest częścią drużyny.
-
Ładna mi drużyna. Rozpadająca się - rzucił przez ramię Daveth.
- Czają się na nas i wystrzeliwują jak kaczki.
-
Hej, co z wami? - Patrick bezskutecznie próbował przekonać kadetów
do zmiany planów.
-
Trzeba czym prędzej dołączyć do armii - zapewniał łucznik. -
Nawet nie wiemy, co się z nimi stało...
-
No właśnie. Równie dobrze mogą już nie żyć.
-
Tchórzu! To mogłeś być ty!
-
Nie. Ja nie jestem mordercą.
Patrick
zacisnął ze złością pięści.
-
Róbcie jak chcecie. Idźcie, jeśli macie zamiar ocalić własną
skórę. Ja ich nie porzucę - podszedł do mostu. Kiedy miał
wykonać pierwszy krok na drewniane deski, poczuł ciężar czyjejś
dłoni na ramieniu. Odwrócił się na pięcie.
-
Nie możesz tam iść.
-
Nie mogę patrzeć, jak kolejne osoby z grupy umierają! Nie pozwolę
na to. Czy nie tak mówiłeś jeszcze jakiś czas temu, Daveth? -
krzyknął ponad ramieniem Clary.
-
Nie wygłupiaj się. Dobrze wiesz, że jeśli tam pójdziesz, nie
wrócisz.
Chłopak
zacisnął usta w wąską szparkę.
-
Poradzi sobie... - zapewniła go szeptem.
Chłopak
chciał coś odpowiedzieć, gdy w pobliżu rozległ się tętent
kopyt. Kadeci spojrzeli po sobie. "To nasi?" - zdawały się
pytać ich oczy. Możliwe, że wyszliby na przeciw konnym, gdyby nie
niepokojące okrzyki, które dały się słyszeć nawet z pewnej
odległości. Dziwny akcent, inny język...
Stotańczycy.
Daveth pierwszy puścił się biegiem przed siebie. Mgła dawała
przewagę kadetom. Sięgała nieco na plażę, osłaniając uczniów
przed wzrokiem patrolu. Mieli szansę uciec. Clara chwyciła Patricka
za rękę, ciągnąc go za sobą. W pierwszym odruchu nogi chłopaka
dały się ponieść. Pobiegł za dziewczyną, dając się prowadzić
poprzez kamienie, na ślepo w mgłę, która stawała się jednak
coraz rzadsza, im dalej w ląd. Po chwili jednak dostrzegli jeźdźców.
Byli dość daleko, możliwe, że nawet ich nie zauważyli. Było ich
trzech, widocznie wybrali się na zwiad po terytorium Wschodniego
Królestwa, lub zaniepokoił ich wybuch niebieskiej energii. Możliwe
też, że od początku czekali tu na grupę kadetów w razie, gdyby
zmasowanym zabójcom nie udało się unieszkodliwić członków
eskapady.
Clara
jęknęła.
-
Biegnijcie - szepnął jej do ucha Patrick, wyszarpując ramię z
uścisku.
Zanim
zdołała zareagować, rzucił się z powrotem w stronę mostu,
wypuszczając po chwili magiczną flarę.
-
Co on robi? - zaniepokoiła się magiczka. - Zabiją go!
-
Kupił nam przynajmniej dość czasu. Ale to głupiec, zostaw go!
Daveth
pochwycił Clarę za rękę. Razem pobiegli w stronę najbliższego
lasu, gdzie konie miały uniemożliwić dalszy pościg.
„Byle
dotrzeć do mostu.” - myślał Patrick, biegnąc co sił w nogach.
- „Tam nie odważą się zapuścić.”
Nie
przypominał sobie, kiedy ostatnio biegł z taką prędkością, choć
w najbliższej przeszłości wraz z grupą rzadko poruszali się
spacerkiem. Stawiał coraz to większe susy, czując już na karku
oddech koni. W końcu dopadł do mostu. Nie zastanawiając się
długo, dał susa na belki, sprawnie przeskoczył przez zapadlinę,
przedarł się jeszcze kilka metrów dalej, całkowicie niknąc w
mgle. Zwolniwszy, obejrzał się przez ramię.
„Chyba
ich zgubiłem...”
Tuż
przed jego twarzą, z siwych wyziewów wyłonił się pysk konia.
Odruchowo ciął go mieczem, nie chcąc nawet sprawdzać, czy zwierzę
dosiada jeździec. Przy akompaniamencie okropnych lamentów
wierzchowca, ponownie rzucił się przed siebie. Starał się na
bieżąco wypatrywać przeszkody oraz ubytki w konstrukcji, by móc
odpowiednio wcześniej je ominąć. W skroniach pulsowała mu krew,
czuł jakby serce zaraz miało wyskoczyć mu z piersi, tak boleśnie
tłukło. W końcu zatrzymał się. Oparł dłonie na kolanach,
pochylając się do przodu. Przez swój głośny oddech próbował
dosłyszeć, czy ścigają go kroki patrolu. Zatkał sobie usta
dłonią, wstrzymał na chwilę dyszenie. Nie zarejestrował żadnego
niepokojącego odgłosu.
„Na
szczęście nie są aż tacy głupi, by wchodzić na most. Może w
powieści, którą czytały bliźniaczki było ziarnko prawdy?”
Patrick
ruszył przed siebie spokojniejszym już krokiem. Po chwili jego
oczom ukazał się pokruszony fragment posągu, zdobiący kiedyś tę
monumentalną budowlę.
„Jak
ktoś mógł zbudować coś tak wielkiego w jeden rok?”
Po
raz kolejny ogarnęło go uczucie, jakby miał do czynienia z żywą
naturą, a nie tylko stertą spróchniałych desek i omszałych
kamieni. W ostatniej chwili zdążył się zatrzymać. Jeszcze krok i
w swoim zamyśleniu wpadłby w wielką wyrwę. Wypuścił z cichym
sykiem powietrze z płuc. Rozejrzał się w poszukiwaniu bezpiecznego
obejścia przeszkody.
„Czy
była ona tu wcześniej? Zauważyłbym tak wielką dziurę.”
Istotniejszy
okazał się jednak dla niego element, który przykuł uwagę
chłopaka po drugiej stronie wyrwy. Małych rozmiarów, ciemny
kształt odrysowywał się cieniem nawet mimo mgły. Patrick wziął
rozbieg, a następnie skoczył, odbiwszy się mocno od podłoża. To
był ryzykowny skok. Zziębniętymi dłońmi chwycił się wystającej
deski, podciągając się, udało mu się nie spaść w ziejącą
poniżej pustkę. Zipiąc z wysiłku, położył się na plecach,
wpatrując się w mgłę. Czuł się bardzo nieswojo w tej
przestrzeni, jakby był nieproszonym gościem, któremu już raz się
upiekło. Mimo to nie miał ochoty wstawać. Zakładał, że przez
mgłę i mógłby stracić orientację, nie wiedząc, gdzie jest
niebo, a gdzie piekło. Jednak przenikliwy ziąb i niepewność o
losach Veronicy kazały mu podnieść się na nogi i bezradnie
rozejrzeć dookoła. Ciemny kształt, który zauważył wcześniej,
okazał się być rękojeścią noża kuchennego. Ostrze broni
zostało mocno wbite w stare deski. Chłopak próbował go wyjąć,
jednak bez większego skutku. Wolał nie siłować się z nożem,
mogło to przynieść na niego jakiegoś rodzaju nieszczęście.
Obejrzał jednak dokładnie tę część, która wystawała ponad
konstrukcję. Nie rozpoznał w niej materiałów, z których
zazwyczaj wykonuje się rękojeści w tym świecie. Było to więc
najprawdopodobniej narzędzie ze Świata Aliudów. Przeczesał
wzrokiem gąszcz wyziewów wokół niego. Nie zauważył nic
podejrzanego. Ostrożnie, aby nie poślizgnąć się, podszedł do
skraju mostu. Dla równowagi przytrzymał się stalowego pręta
rzeźbionego w stary, ozdobny wzór.
„W
tym miejscu musiało być kiedyś nieskończenie pięknie. Jeśli
legenda jest prawdziwa, kto lub co miał czelność zniszczyć jeden
z cudów świata? Przecież nie wystarczyłby byle huragan, aby tak
doszczętnie zniszczyć konstrukcję. Ale, jak widać, nawet olbrzymi
kiedyś muszą zasnąć snem wiecznym.”
Przy
przytłaczającej wielkości budowli i tajemniczej, żywej mgle bał
się zakrzyknąć, wołając kadetów. Mógłby się też zdradzić
tym samym przed patolem, który najwyraźniej jednak przestał go
ścigać. Może czekali przy wyjściu na ląd, aż sam stchórzy i
będzie chciał uciec? Z drugiej strony Patricka martwiła
powściągliwość prześladowców, którzy nie zdecydowali się na
przekroczenie granicy, opuszczenie plaży. Co ich tak przestraszyło?
Może uciekli za sprawą legendy, ponieważ mieli kogoś na sumieniu?
A może to Clara miała rację i ponowne wejście na most wiąże się
z niechybną śmiercią? Przezwyciężając obawy, nabrał gęstego
powietrza w płuca i krzyknął:
-
Vera! Cator!
Poczuł
się, jakby wrzeszczał w poduszkę. Delikatnie zakręciło mu się w
głowie, więc odsunął się od krawędzi. Znów podszedł do noża.
Broń niemal na pewno miała związek ze zniknięciem wojowniczki.
Jej ostrze było brudne od krwi.
„Mam
nadzieję, że nie zrobiła nic głupiego w przypływie rozpaczy po
stracie Speculo. Nigdy jej do końca nie zrozumiem. Ze swoim Speculo
nie miałem nigdy aż tak wyraźnej więzi, kontaktuję się z nim
głównie podczas walki lub medytacji. Niemniej, to musiało być dla
niej okropne.”
-
Veronica! - krzyknął ponownie.
Bez
odzewu.
Postanowił,
że odczeka jeszcze dłuższą chwilę, by potem udać się na ląd i
ponownie zbadać plażę. Może, jakimś cudem, minął się z
kadetami po drodze? Kto wie, co zdolna był zamaskować ta cholerna
mgła? Wstrzymał roztrzęsiony oddech, gdy usłyszał dziwny,
skrzeczący odgłos. Nie zauważył żadnego podejrzanego obiektu,
który mógłby wydawać ten dźwięk. Już miał go zbagatelizować,
gdy coś uderzyło go w tył głowy. W jego umyśle zrobiło się
całkiem ciemno.
***
Rozpędzeni
kadeci wbiegli między zarośla. Na początku ich schronieniem
okazały się jedynie niskie krzaki, z czasem zagłębiali się dalej
między drzewa. Tutaj konie nie miały szansy ich dogonić, a jeźdźcy
musieliby się nieźle nagimnastykować, aby pochwycić kadetów,
ścigając ich pieszo. Pozwolili sobie na chwilę odpoczynku dopiero,
gdy bujna roślinność przysłoniła już widok plaży. Clara
odetchnęła głęboko.
-
Miej się ciągle na baczności. Jeśli nie oni, może nas dopaść
inne cholerstwo. Wiesz, jak sprawy się mają po zniszczeniu muru.
-
Anuki jest daleko...
-
A kłopoty nie.
Szli
w milczeniu, przedzierając się przez zmarznięte gałązki ostrych
zarośli. Ciszę przerwała w końcu dziewczyna, której pewna sprawa
nie dawała spokoju.
-
Gdyby nie on, nie zdążylibyśmy...
-
Może i tak.
-
Ale i tak nazwiesz go głupcem.
-
Z perspektywy czasu może bardziej s a m o b ó j c ą.
-
Postąpił najpoprawniej z nas wszystkich.
Daveth
zatrzymał się. Chwyciwszy Clarę za ramiona, nachylił się ku
niej:
-
Wiem, co o mnie myślisz. Masz mnie za tchórza, ale ja tylko chcę
dobra Południowego Królestwa. Kto jak nie my przekaże wojsku
informację o tym, co stało się w Świecie Alidów? Kto zda raport
z misji? Jonas? Zanim wygrzebią się z tej wiochy rybackiej, miną
wieki! Kto przekaże wiadomość o śmierci Nicka? Jeśli sami
zginiemy, coś ważnego może umknąć dowództwu.
Clara
zadumała się. Chłopak miał sporo racji, ale, co było bardziej
zastanawiające, w tej swojej racji zapewnił sobie wyjątkowo
wygodną rolę. Wznowili marsz.
-
Martwię się o Veronicę. Poradzi sobie, ale będzie problem, jeśli
znajdą ją łowcy Atriów.
-
Przecież sama nie chciałaś po nią wracać.
-
Ponowne wejście na most jest równoznaczne ze śmiercią. Nie mów,
że tego nie czułeś. Coś tam było oprócz nas... Nie mówię, że
to duchy z opowieści, ale możesz być pewien, że wbrew pozorom
ledwo uszliśmy z życiem.
Łucznik
spojrzał na nią z ukosa, lecz nic nie odpowiedział. Sam wyczuł
coś niepokojącego podczas przejścia przez most. A to przeczucie
instynktownie kazało mu iść szybciej i szybciej, aby jak
najsprawniej odejść możliwie daleko od szkieletu budowli.
„Ale
co to mogło być...”
-
Dokąd teraz? - zapytała Clara.
-
Myślałem, że zarządzamy postój.
-
Nie chcę ryzykować, patrol może w każdej chwili wejść do lasu.
Wtedy znajdą nas bez problemu.
-
Jeśli wyjdziemy ze schronienia, w stanie wyczerpania dopadną nas
bez większego trudu. Poza tym nie wydaje mi się, aby aż tak
zależało Stotańczykom na schwytaniu dwójki dzieciaków.
-
Tym bardziej, że nie mamy na sobie szat... - zamyśliła się
magiczka.
-
Ciuchy Aliudów mogą być jeszcze bardziej podejrzane.
Usiadł
na powalonym pniaku. Zdjął z pleców torbę, przeszukał jej
zawartość.
-
Mamy prowiant?
-
Niewiele. Tyle, ile udało nam się zabrać ze Świata Aliudów. A
przed nami długa droga.
-
Którędy pójdziemy? - zmęczona dziewczyna zdecydowała się
polegać na łuczniku.
-
Docelowo tam, gdzie stacjonuje armia...
-
Samobójstwem będzie przejście całej tej drogi pieszo! Zanim
dojdziemy, skończy się wojna.
-
Wiem, spokojnie. Przemyślałem to. Krążyły plotki, że Wschodniej
Królestwo ma zamiar podesłać nam posiłki, jednak trochę z tym
zwlekali. Kto wie, może zdążymy dotrzeć do Naross, zanim wyruszy
konwój?
-
Tak myślisz? Co, jeśli już jesteśmy spóźnieni?
-
Wtedy Narossanie powinni udzielić nam pomocy. Zawsze mogą użyczyć
nam wierzchowców i w ten sposób dotrzemy do wojska w kilka
tygodni... O ile w ogóle chcesz tam ze mną iść.
-
Nigdzie nie jest teraz bezpiecznie, sam widzisz. Ale sądzę, że z
moją mocą najbardziej przydatna będę na polu bitwy.
-
Moc Atriów musi być naprawdę potężna... - zadumał się.
Clara
w odpowiedzi skinęła głową.
-
Jeszcze jak.
-
Masz może kontakt z innymi, którzy mają te umiejętności?
-
Od dawna nie, choć wiem, gdzie mogłabym ich szukać. Dlaczego
pytasz?
-
Wydaje mi się, że przy dzisiejszej sytuacji o wyniku bitwy może
zdecydować ilość Atriów, która stanie po poszczególnej stronie.
Co o tym myślisz?
-
O ile będą chcieli się angażować w walkę. Na nich się poluje,
Daveth. Nie uważają się za część jakiegokolwiek społeczeństwa.
-
Ale skoro ty masz zamiar walczyć, kto wie! Może wśród nich są
jeszcze inni chętni do pomocy. Na pewno jakaś część zasili
szeregi Północnego Królestwa, a wtedy będzie po nas.
-
Jest w tym trochę racji - zgodziła się.
Daveth
wstał. Przywołał swój łuk oraz strzały.
Przygotuj
obóz, ja zajmę się złapaniem obiadu. Odpoczniemy i później
pomyślimy nad sposobem zgromadzenia drużyny Atriów. Mówię ci,
to może być wcale nie głupi pomysł na wygranie konfliktu!
Oddalił
się nieznacznie, rozpoczynając polowanie.
-
Tylko postaraj się, bo jeszcze trochę i przyzwyczaję się do tej
przerażającej pustki w brzuchu.
Chłopak
pokazał uniesiony w górę kciuk, znikając w zaroślach.
***
Zderzenie
z cieczą było niezwykle bolesne. Czuła, jakby uderzyła o kamień.
Nie była pewna, czy nie złamała przypadkiem jakiejś kości,
jednak to nie ból był w tej chwili najbardziej istotną dla niej
rzeczą. Gdy z impetem wpadła w ciemną toń, ta zaczęła ją
ogarniać ze wszystkich stron, przysłaniając widok, pochłaniając
cały świat. Odruchowo zachłysnęła się, próbując nabrać w
płuca powietrza, bo jakoś zapomniała o wdechu, gdy spadała z
prędkością światła. Tuż obok usłyszała potężny huk. Ktoś
oprócz niej także musiał pewnie przegrać walkę z grawitacją.
Teraz oboje zanurzali się w zimnych objęciach ciemnej śmierci.
Niewiele
pamiętała. Jej myśli zajmowały się głównie sposobami
przetrwania. Niemniej, czas dla niej zwolnił, częścią umysłu -
tą, która już najprawdopodobniej się poddała - zaczęła
analizować teraźniejszość, jakby ta była już za nią. Coś
zepchnęło ją z mostu, jakaś nadzwyczajna siła, lub duch, którego
spotkała na przejściu. Wyraźnie pamiętała, jak spadała. Czuła,
jakby leciała. Ta chwila trwała w nieskończoność. W końcu
jednak zderzyła się z taflą wody, a niebo zniknęło sprzed jej
oczu. Wtedy widziała już tylko ciemność, a jej myśli wypełniała
prośba o tlen. Wtem ktoś obok niej także zanurzył się w
lodowatej wodzie. Nie widziała, kto to. Jej członki powoli
zamarzały, płuca ogniły się niemożnością oddechu. Serce powoli
poddawało się. Nie sprzeciwiałaby się specjalnie odejściu z tego
świata, szczerze mówiąc pogodziła się już z tą myślą,
spadając. Będąc jednak w obliczu śmierci, jej ciało
instynktownie postanowiło walczyć o przeżycie. Pamiętała, że
nie wydostała się z wody sama. Energia Duchowa rozbłysła wokół
niej niebieskim blaskiem, jej serce zaczęło bić wolniej. Nie
umierała, to jej organizm przystosowywał się do nowych warunków
środowiska. Genialny wynalazek. Samozapłon przetrwania. Używając
występujących w wodzie cząsteczek mocy, odpychała się od nich,
jak nie robiła jeszcze nigdy w życiu. Zdziwił ją sam fakt
posiadania tej umiejętności oraz wiedza, która podsunęła jej ten
absurdalny pomysł. W ten sposób podpłynęła szybko do tonącej
obok postaci. Otworzenie oczu pod wodą nie było dla niej
najmniejszym problemem. Szybko rozpoznała Castora. Chłopak był
wyższy o ponad głowę od Veronicy i o wiele od niej cięższy. Jego
gabaryty nie przeszkadzały jej jakoś szczególnie. Dzięki nowej
mocy nie czuła nawet wysiłku i płuca nie płonęły już jej żywym
ogniem. Wykorzystywała tlen zawarty w wodzie, sama nie wiedząc, jak
stało się to możliwe. Wytrzymałaby w tym stanie jeszcze długo,
jednak, zważywszy na stan Castora, kilkoma machnięciami nóg,
wydostała się nad powierzchnię, nie tracąc czasu, który był w
tej chwili tak istotny dla wojownika. Nie zdążyła jeszcze nabrać
całkiem powietrza, gdy zaczęła tracić przytomność. Nie
wiedziała, czy powodem tego był nadludzki wysiłek, wyczerpująca
moc, której zużyła całkiem pokaźne zasoby, czy może obie rzeczy
na raz. Zdawała sobie sprawę z tego, że za chwilę opadnie całkiem
z sił, pogrąży się we śnie i nie będzie mogła dłużej
utrzymywać Castora nad powierzchnią. Czyżby nie uratowała mu
życia, a jedynie przedłużyła je o zaledwie kilka sekund? Czy
mieli ponownie przeżywać agonię, tonąc? Ujrzała wtedy przed sobą
zakrzywione szpony. Coś uderzyło ją w tył głowy. Przestała
ściskać Castora, który znów zaczął zanurzać w ciemnej głębi.
„Przepraszam,
Castor” - pomyślała, całkowicie tracąc kontakt z
rzeczywistością.
***
Ocknęła
się, łapczywie wciągając powietrze. Zaczęła się rzucać,
odruchowo machać rękoma i nogami, jakby chciała wypłynąć na
powierzchnię.
-
Nie wierć się, bo spadniesz - usłyszała chrapliwy, złośliwy
głos.
-
Drugi raz nie będziemy ratować wam dupska.
Dopiero,
gdy otworzyła oczy, zorientowała się, że nie jest już zanurzona
w wodzie, lecz unosi się w powietrzu. Przygryzła wargi, próbując
przypomnieć sobie, jak właściwie znalazła się w takiej sytuacji.
Przeglądała wspomnienia, które mogły wyjaśnić jej obecne
położenie. Spadła, tonęła, straciła przytomność - wszystko to
jawiło jej się niczym migawki ze starego filmu. Rozejrzała się na
tyle, na ile pozwalało jej obolałe, zmarznięte ciało i trzymające
ją kurczowo, brązowawe szpony. Tuż obok niej leciał stwór o
krótkich, siwych włosach targanych przez wiatr. Miał niemal ludzką
twarz, poprzecinaną wieloma zmarszczkami i jakby znamieniem po
oparzeniu. Opierzone skrzydła potwora poruszały się szybko,
utrzymując istotę w powietrzu. W zniekształconych, za długich jak
na ludzkie, ramionach i szponach, które pełniły funkcję dolnych
odnóży, trzymała nieprzytomnego, przemoczonego do suchej nitki
Castora.
-
Dokąd - odchrząknęła, by jej głos brzmiał wyraźniej. - Dokąd
nas zabieracie? - zapytała Veronica.
Głowa
pulsowała jej ognistym bólem. Harpie jakby zignorowały jej
pytanie, rzucając do siebie krótkimi zdaniami:
-
To niezwykła zdobycz.
-
Stary centaur zdecyduje.
Po
kilku próbach nawiązania rozmowy, zrezygnowała. Istoty nie
wyglądały na najmądrzejsze, oprócz tego były nastawione niebyt
przyjaźnie. Kilkakrotnie wspomniały coś o zbędnym balaście,
jakby zamierzały zastraszyć dziewczynę, możliwością zrzucenia
jej na ziemię. Veronica
zamilkła więc, wysilając umysł, aby dojrzeć możliwości wyjścia
z nieciekawej sytuacji. Rozejrzała się ponownie, dość ostrożnie,
aby harpie nie pomyślały, że ma zamiar sprawiać jakiekolwiek
kłopoty. Nie lecieli
już nad wodą. Unosili się niżej, pod nogami mieli rozległy ląd,
pokryty przez pojedyncze drzewa, pofałdowany niewielkimi pagórkami.
Zimne powiewy przenikały ciało wojowniczki do szpiku kości. W jej
głowie kłębiły się dziesiątki pytań: o cel podróży,
pochodzenie harpii, ciekawiła ją zjawa, która pojawiła się na
moście. Nie mogąc dłużej wytrzymać, odezwała się słabym,
drżącym głosem.
-
Dlaczego...
-
Hałasować ciągle.
Nie
pozwolono jej nawet dokończyć zdania, ponieważ celne uderzenie
dzioba w skroń ponownie odebrało jej przytomność.
***
Veronica
obudziła się, gdy wokół panowała już ciemność. Jako pierwszy
do jej nozdrzy dotarł zapach wilgotnej ziemi, pieczonych warzyw,
później wyczuła przyjemną woń lasu. W jej uszy uderzył daleki
jazgot tłumu, słyszane odgłosy były silnie stłumione. Leżała
twarzą do ziemi, na trawie skropionej rosą. Powieki miała lekko
uchylone, starała się zachować bezruch. Gdziekolwiek się
znajdowała, nie chciała zdradzać, że już się ocknęła. Trwała
więc tak przez kilkanaście minut, starając się dokonać
retrospekcji terenu na tyle, na ile było to możliwe w jej obecnym
położeniu. Każda cząstka jej ciała wyła z bólu, była
wychłodzona. Mokre ubranie schło na niej przez cały dzień,
obdarzając ją zapewne przeziębieniem lub inną chorobą. Wygięte
do tyłu ramiona zostały ciasno związane na plecach grubym sznurem.
Mimo udręki, która uwiła sobie gniazdo w jej głowie Veronica,
postarała się wytężyć zmysły. Zarejestrowała dalekie rozmowy,
dźwięki były jednak zbyt chaotyczne, aby mogła wydobyć z nich
sens i informacje. Zaklęła w myślach.
„Kto
lub co mnie tu przywiodło? Harpie? Jeśli tak, to jakie były ich
intencje?”
Stękając,
obróciła się na plecy. Czuła na twarzy strużkę zastygłej krwi.
Musiała nieźle oberwać dziobem podczas lotu. Rozejrzała się
dookoła. Zauważyła, że znajduje się na skraju polany, otoczonej
zewsząd ciemnymi sylwetkami wysokich iglastych drzew. Tło nocnego
nieba, na którym odrysowywały się rośliny, udekorowane było
konstelacjami gwiazd i planet. Poniżej, w centrum polany,
umiejscowione było ognisko, którego blask rozświetlał siedzące
przy nim istoty. Wojowniczka musiała przyznać, że zgromadzenie
było dość liczne. Zauważyła kilka harpii skaczących z miejsca
na miejsce. Mogła tylko zgadywać, czy dwie potężne, umięśnione
sylwetki są ogrami. Siedziały niemal nieruchomo w małej odległości
od innych istot, cicho rozmawiając. Zauważyła jeszcze kilka
smuklejszych postaci, całkiem małych, które mogły być
chochlikami lub niziołkami. Jednak to nie te stworzenia przykuły
uwagę dziewczyny. Wydało jej się, że pozostałe istoty obdarzają
respektem jedną, stojącą na nieznacznym wzgórku postać - pół
konia, pół człowieka. Osobnik przemawiał, umiarkowanie
gestykulując. Przy palenisku kręciło się jeszcze kilka centaurów,
jednak to ten wygłaszający mowę wydał się Veronice najstarszy i
najbardziej poważany. Wojowniczka żałowała, że odbyła tak
niewiele lekcji z Finrandilem. Elf opowiadał naprawdę ciekawie o
świecie magicznych istot, ale przede wszystkim wiedza ta mogła
teraz uratować jej życie. Veronica zadrżała, gdy dostrzegła
także kilka wilków, kręcących się w pobliżu ognia. Dziewczyna
była ciekawa, co stało się z Castorem. Starając się nie zwracać
na siebie uwagi, wygięła się nieznacznie. Zauważyła, że wciąż
nieprzytomny wojownik leży kilka metrów od niej, bliżej
zbiorowiska. Podejrzany wydał jej się fakt, że nikt ich nie
pilnował.
„Skoro
już potwory zadały sobie tyle trudu, by przyprowadzić ich tu i
związać, jaki był ich cel i dlaczego nie wystawili straży? Czyżby
opierali się na przekonaniu, że ludzie i tak nie znają okolicy i
nie mają szans na ucieczkę? Jeśli tak, to zamierzam udowodnić im,
że się mylą.”
W
myślach przeprosiła Castora, po czym zaczęła się czołgać w
stronę lasu. Próbowała robić to powoli i niedynamicznie na tyle,
by istoty nie zauważyły, że się ocknęła. Było to jednak
niezwykle trudne, zważając na skrępowane na plecach ręce i
wszechogarniający ją ból. Gdy znalazła się już na linii drzew,
przeturlała się w zarośla. Tam spróbowała wyswobodzić ręce.
Bez skutku. Spróbowała przywołać miecz, dzięki Lapi, które, ku
jej wielkiej uldze, wciąż uczepione było przy jej nadgarstku.
Pojawiające się ostrze nie przecięło jednak do końca grubego
szura z pnączy i bluszczu. Veronica skuliła się więc i spróbowała
przełożyć nogi przez pętlę powstałą z rąk tak, by węzeł
znalazł się z przodu. Kiedy osiągnęła zamierzony efekt, zacięła
piłować sznur o miecz. Wkrótce jej dłonie były wolne.
Rozmasowała zaczerwienione nadgarstki. Podnosząc broń z ziemi,
jeszcze raz przeprosiła cicho Castora. Nigdy nie żywiła go zbytnią
sympatią, lecz nie to było powodem zostawienia go. Razem z
nieprzytomnym towarzyszem, nie miałaby szans na ucieczkę.
Rozpoczęła bieg. Z początku poruszała się w pozycji
przykurczonej, ale gdy tylko usłyszała zaniepokojone głosy przy
ognisku oraz oznaki pospiesznej krzątaniny, rzuciła się sprintem
przed siebie. Usłyszała za sobą tętent kopyt i ujadanie wilków.
Cudownie. W żyłach buzowała jej adrenalina, serce biło z zawrotną
prędkością. Starała się oddychać równomiernie. Doganiali ją,
czuła to, choć bała się odwrócić głowę, by się upewnić.
Wciąż lawirowała między pniami, które co chwilę zagradzały jej
drogę. W panice rozglądała się za kryjówką, pomyślała o
wejściu na drzewo. Żadna z opcji, która przychodziła jej do głowy
nie była satysfakcjonująca. Zdecydowała, że jedyne wyjście,
jakie jej pozostało, to zmierzenie się z przeciwnikiem. Zacisnęła
palce na rękojeści, gwałtownie zatrzymała się, szybko obracając
się twarzą do pościgu. Zdążyła jeszcze zobaczyć rzucającego
się na nią z impetem wilka. Próbowała nadziać go na ostrze,
jednak mknący zaraz obok centaur jednym kopnięciem wytrącił jej
broń z dłoni. Jęknęła. Zwierzę dopadło ją, przewracając na
ziemię. Uderzenie o grunt odebrało jej oddech. Widziała kłapiące
szczęki pełne ostrych kłów tuż przed swoją twarzą. Zaczęła
krzyczeć o pomoc, chcąc zagłuszyć ujadanie wilka. Jego ślina
spadła na brudną twarz dziewczyny, pazury wbijały się w jej
ramiona i uda. Ciężar monstrum przygniatał wojowniczkę do ziemi,
nie mogła się ruszyć.
-
Wystarczy, Roch. Puść.
Wilk
zawarczał wściekle, jakby wcale nie miał zamiaru odstępować.
Wojowniczka modliła się, by rozumiał mowę ludzi. Po chwili pełnej
grozy odpuścił w końcu, zeskakując z dziewczyny. Veronica nie
miała siły, by się podnieść. Skuliła się tylko, stękając.
Przerażająca scena, w której uczestniczyła przed chwilą, powinna
wywołać u niej lawinę łez. Oczy piekły ją, twarz okryła się
gorącem, czuła dreszcze, ale, mimo że mrugała, kojący płacz nie
nadchodził. Zawodziła cicho, kuląc się na ziemi. Górowała nad
nią dwójka centaurów, dookoła niej wciąż krążył spieniony
wilk. Usłyszała nad głową trzepot skrzydeł i znajome już
krótkie, niezbyt inteligentne docinki harpii. Chciała wydusić z
siebie jakieś usprawiedliwienie, jednak zaschło jej w ustach, nie
potrafiła wydać z siebie innego dźwięku niż charkot i błagalne
jęki. Jeden centaur skinął na drugiego. Wskazana istota chwyciła
Veronicę za sweter przy karku, po czym skierowała się z powrotem
ku ognisku. Dziewczyna nie mogła nadążyć biegiem, wlekli ją
więc, szurając nogami po ziemi. Jej miecz został zabrany przez
harpię, która powtarzała na okrągło irytujące zdanie o
uciekającym przed zgnieceniem karaluchu. Veronica nie miała sił,
by próbować się wyswobodzić, poza tym uścisk centaura był pewny
i mocny. Kiedy znaleźli się w kręgu poświaty płomieni,
stworzenie rzuciło dziewczyną. Veronica przeturlała się kawałek,
zanim jej ciało zatrzymało się u stóp pagórka - bezwładne
niczym worek kartofli. Nie próbowała się nawet podnosić.
-
Współpracuj - usłyszała nad sobą.
Intuicja
podpowiadała jej, że władczy głos należał do centaura, który
stał na wzgórku przy ognisku. Mógł on był przywódcą całej
tej bandy. Spróbowała unieść nieco głowę, aby spojrzeć na
mówiącą do niej postać. Od razu jednak rzucił się na nią
wilk, przygniatając twarz dziewczyny do ziemi. Wojowniczka
zatrzęsła się ze strachu, jej mięśnie napięły się, w ciele
gotowało się od tej zniewagi. Wilk pochylił pysk tuż nad uchem
dziewczyny i przemówił ludzkim głosem:
-
Żadnych sztuczek, bo otworzę ci krtań.
Kropelki
śliny ponownie spadły na skórę dziewczyny.
-
Roch, wystarczy.
Po
raz kolejny zwierzę niechętnie odpuściło, oddalając się od
ogniska.
-
Podnieś się.
Veronica
z wielkim wysiłkiem uniosła się na łokciach, następnie usiadła
na ziemi. Plecy przyjemnie ogrzewały jej płomienie ogniska, cała
sytuacja nie należała jednak do najsympatyczniejszych. Centaur,
przywódca grupy, zszedł z pagórka i zbliżył się to dziewczyny.
Obok niego wylądowała złośliwa, zadowolona harpia, trzymając w
szponach miecz. Veronica skoncentrowała się na ostrzu, które po
chwili zmieniło swą postać, wracając do wojowniczki jako Lapi
uwiązane przy nadgarstku. Zdziwiona harpia wydała z siebie dziki
okrzyk, gdy broń niemal wyparowała z jej uścisku.
-
Co masz na swoją obronę? - stary centaur zdawał się nie zawracać
sobie głowy skrzeczącym stworzeniem.
Veronica
starała się zebrać myśli. Co pamiętała o centaurach? Miała
świadomość, że od tego, co teraz powie może zależeć jej życie.
Obok niej przywleczono ciało wytatuowanego wojownika. Wciąż było
pogrążony jakby we śnie, rzez co Veronica zaczęła się obawiać,
czy chłopak nadal żyje. Odpychając na bok obawy, skupiła się na
pytaniu siwego centaura.
-
Nic nie zrobiliśmy - wiedziała, że jej wypowiedź musiała brzmieć
absurdalnie, zważywszy na jej położenie - naprawdę.
-
Co robiliście na moście?
-
To szpiedzy! - zawarczał wilk.
-
Stul pysk, Roch, to przesłuchanie. Znasz zasady - upomniał go
stojący z boku, brązowy centaur.
Przywódca
grupy nie miał zamiaru powtarzać pytania. Utkwił przenikliwy wzrok
w Veronice, oczekując odpowiedzi. Dziewczynę ogarnęło przeczucie,
że przywódca zna już odpowiedź i tylko jedną wypowiedź będzie
traktował jako poprawną.
-
My... - zaczęła cicho - uciekaliśmy przed upadłymi.
Wokół
rozległy się zaniepokojone pomruki. Wojowniczka podziękowała w
duchu za stan Castora. Dopiero teraz zdała sobie sprawę jak
destrukcyjny wpływ mógłby mieć jego parszywy charakter na układy
z magicznymi stworzeniami.
-
Dlaczego nas tu przywiedliście? Czego od nas chcecie? - zapytała.
-
W pobliżu kręci się coraz więcej podejrzanych istot. Nie mówię
tu tylko o upadłych, nękają nas głównie ludzie, chcący wplątać
nas do swojej wojny - mówił zadziwiająco spokojnym, pełnym
rozsądku tonem. - Zanim zdecyduję czy traktować was jak wrogów,
których zabijamy, czy może braci, którym udzielamy schronienia,
chcę znać odpowiedzi na trzy proste pytania.
Stary
centaur bacznie wypatrywał reakcji dziewczyny, chodząc w tę i z
powrotem przy ognisku. Bask płomieni sprawiał, że jego sylwetka
wydawała się jeszcze bardziej majestatyczna. Był bardzo wysoki,
miał nagi, umięśniony tors częściowo pokryty siwymi już
włosami. Końska część stworzenia także była siwa, z długim
włosiem i ogonem splecionym w luźny warkocz. Z twarzy uwydatniał
się głównie szpiczasty, nieco krzywy nos, który pewnie w
młodości został złamany. Małe wąskie oczy wpatrywały się z
powagą w przesłuchiwaną kadetkę. W długie, popielate włosy
wplecione były źdźbła traw i drobne koraliki. Centaur, uznawszy
milczenie kadetki za zgodę, wszczął przesłuchanie swoim
przyjemnym, niskim tonem:
-
Kim jesteś?
Nie
odpowiadała przez chwilę. Zdziwiło ją tego rodzaju zapytanie. Z
nieufnością patrzyła prosto w oczy istoty, która znacznie ją
przewyższała, tym bardziej, że Veronica klęczała na zimnym
gruncie. Po chwili odchrząknęła, prostując się. Wiedziała już,
jak powinna przemówić do tak dumnej istoty. Odzyskała nieco
godności, podnosząc głowę, prostując plecy.
-
Jestem tylko człowiekiem i aż człowiekiem.
Zebrani
spojrzeli po sobie, szpecąc niespokojnie. Ktoś w tłumie
zachichotał. Stary centaur spojrzał gniewnie na zebranych. Pod
naporem jego wzroku, towarzystwo umilkło.
-
Jak mam się do ciebie zatem zwracać, człowieku?
-
Zwali mnie Veronica Ridney.
-
A teraz?
-
Teraz jest mi całkiem obojętnie – odparła.
Wciąż
patrzyła w oczy wodzowi.
-
Nie jestem już tą samą osobą.
Centaur
pokiwał w milczeniu głową.
-
Drugie pytanie: dokąd zmierzasz?
-
Do prawdy - odpowiedziała bez chwili namysłu.
-
Gdzie się mieści ta twoja... prawda? - krzyknął jeden z
chochlików głosem pełnym sarkazmu. Reszta zawtórowała mu
śmiechem.
-
Głęboko w mojej duszy, lecz nie potrafię jej jeszcze odczytać -
odpowiedziała jak najbardziej poważnie.
Wydarzenia
z ostatnich dni zaczęły kumulować się w jej głowie,
spowalniając oddech, zmuszając do prawdziwego zastanowienia się
nad pytaniami centaura. Niemal słyszała w swojej duszy głos
Sofii, z którym mogłaby dyskutować godzinami o tym, dokąd
zmierza, czy kim jest.
„Sofii...”
-
Skąd więc przybywasz, człowieku Ridney?
Dziewczyna
opuściła głowę na klatkę piersiową. Po chwili milczenia,
wstała. Nie zwracała uwagi na na próby zatrzymania jej przez
centaurów ani pełne nienawiści ujadanie wilka, zaczęła oddalać
się od ogniska. Nie biegła, szła na tyle powoli, kuśtykając, że
swoim zachowaniem wprawiła w osłupienie wszystkich zebranych. Jeden
z ogrów wstał i mocno chwycił ją za ramię, zatrzymując ją.
Veronica zdusiła w sobie przekleństwo, nie protestowała jednak.
Nie mogła teraz okazać słabości. Poza tym jakoś opadły u niej
emocje. Zmarszczywszy czoło, biła się z myślami, zastanawiając,
skąd ta nagła zmiana.
-
Co robisz, Ridney? - zapytał się przywódca.
-
Nie znam odpowiedzi na trzecie pytanie, więc nie mogę zostać jako
wasz sprzymierzeńca, a nie chcę ginąć... nie jestem wrogiem.
Pozwólcie mi więc odejść.
-
Straciłeś pamięć, człowieku?
-
Niestety nie.
-
Wróć tu, proszę.
Veronica
zawahała się. Ogr zwolnił uścisk. Po chwili, powolnym krokiem,
znów wkroczyła w migoczący blask bijący od ognia.
-
Co chcesz przez to powiedzieć?
W
jej czaszce odbijało się echem jedno imię. Miało na to wyjątkowo
dużo miejsca, zważywszy na pustkę w duszy. Nie zauważyła
niebieskich iskier, poczuła je jednak - jak eksplodują w jej
wnętrzu, odbierając resztki poczucia czegokolwiek. Wydawała się
sobie coraz bardziej nieobecna dla uczuć.
„Dlaczego,
Sofii?”
-
Nie ma przeszłości. Ten czas umarł, więc po co się nad nim
rozwodzić?
Stary
centaur otworzył szeroko oczy. Jego twarz przecinały głębokie
zmarszczki, które znacznie uwydatniały się w obecności cieni
rzucanych przez tańczące płomienie. Widać, że nagła zmiana
postawy wojowniczki zaciekawiła go.
-
Odejść stąd! - krzyknął. - Niech wszyscy się rozejdą, nie ma
tu nic do oglądania.
Mimo
skwaszonych min i pełnych niezadowolenia szeptów, zgromadzenie
zaczęło rozchodzić się do swoich prac. Ktoś podszedł do wodza.
Był to wilk, szczerzący się gniewanie od samego początku procesu.
-
Wiesz, że nie ujdzie ci to na sucho - wycedził zgorzkniałym
głosem, garbiąc się. - Przesłuchanie musi być jawne, tak jest w
kodeksie...
Centaur
wymierzył zwierzęciu kopniaka, na co ten zaskomlał żałośnie,
cofając się w cień.
-
Mój dziad był jednym ze spisujących te zasady. W moich żyłach
płynie jego krew i nie masz podstawy - mówiąc to, stanął na
tylnych kopytach, przez co wydał się jeszcze potężniejszy- aby
mnie upominać!
Wilk
oddalił się, skowycząc cicho, choć Veronica wydawało się, że
rzucił przez ramię kąśliwą uwagę odnośnie krwi i jej rozlewu.
Kiedy wokół zrobiło się całkiem pusto, centaur podszedł bliżej
do dziewczyny i wyciągnął do niej dłoń. Odeszli kilka kroków od
ogniska, w stronę krańca polany.
-
Pokażę ci coś.
Istota
puściła dłoń dziewczyny, po czym szybkim tempem podążyła
przodem.
„Dziwna
sytuacja. Mogłabym teraz przecież równie dobrze uciec z dala od
zbiorowiska.”
Mimo
to, Veronica zdecydowała się podążyć za stworzeniem. Musiała
wytężyć siły, by nie stracić z zasięgu wzroku przewodnika.
Kuśtykała między drzewami, przedzierała się przez zarośla. Po
chwili jednak centaur zniknął w ciemności. Przeszła jeszcze
fragment dogi pod górę całkiem sama, nie do końca wiedząc, gdzie
powinna się udać. Wkrótce dotarła do kotliny, ślepej uliczki.
Skały tworzyły zamkniętą przestrzeń, ogrodzoną tak, że można
było dostać się do tego miejsca tylko tym jednym wejściem.
Veronica rozejrzała się, nie zauważając ani śladu obecności
centaura. Nie była pewna, co powinna zrobić.
„Uciekać,
wrócić, a może zostać? Jeśli dobrze trafiłam, musiał przywiedź
mnie w to właśnie miejsce. Ale dlaczego?”
Poobijane
ciało dziewczyny upomniało się o chwilę odpoczynku od wysiłku.
Chciała zawracać, lecz w końcu jednak zdecydowała się, aby
spocząć na jednej ze skałek. Przycupnęła na omszałym głazie,
opierając się o stare, rozłożyste drzewo. Przymknęła oczy tylko
na moment, gdy coś uderzyło ją w plecy. Spadła z kamienia,
boleśnie ocierając sobie dłonie i kolana o górski żwir.
-
Boli - mruknęła, czując zadrapanie na policzku.
„Coś
musiało mnie odepchnąć z dużą siłą. Czy stary centaur
zdecydował się mnie zgładzić? A może to zjawa z mostu wróciła?”
-
Dużo rzeczy zadaje ból - usłyszała chrapiący świst.
Przywołała
miecz, przewracając się na plecy. Nie miała sił, by wstać. Za
sobą nie zauważyła jednak nikogo.
-
Kim jesteś? Nie chowaj się!
Podniosła
się na klęczki. Z wysiłku stęknęła cicho. Kompletnie nie
nadawała się do walki.
-
Nie chowam się, jestem tuż stoją tuż przed tobą.
-
Ja tu widzę tylko drzewo.
-
Jestem tylko drzewem i aż drzewem.
Z
zaciekawieniem poczłapała do pnia.
-
Ktoś robi sobie ze mnie żarty... - mruknęła do siebie.
Schowawszy
miecz do pochwy, ostrożnie dotknęła kory rośliny. Gdy ta
przemówiła, poczuła delikatne wibracje.
-
Teraz mnie widzisz?
-
Zauważyłam cię na samym początku.
Odsunęła
się o kilka kroków, obeszła roślinę dookoła. W końcu usiadła
z powrotem na omszałym głazie.
-
Nie sądzę. Oparłaś się o mnie, jakbym było tylko drzewem.
-
Przedstawiłeś się jako...
-
Sądziłem - przerwało jej - że osoba, przedstawiająca się jako
„tylko i aż człowiek” nie patrzy jedynie na powierzchnię
sadzawki, ale zagląda wgłąb wody.
-
Na jakiś czas mam dość pływania. Skąd wiesz, jak się
przedstawiłam przy ognisku?
-
Jestem stare i wiem wiele rzeczy.
-
Jak?
-
Zadajesz za dużo pytań, człowieku. Wystarczy słuchać. Niektóre
myśli wręcz krzyczą w twojej głowie, nie muszę się nawet
wysilać, by ich dotknąć.
-
Czytasz w myślach?
-
Kolejne bezzasadne pytanie.
-
Jestem po prostu ciekawa.
-
I dlatego zmierzasz do prawdy.
-
Nic innego mi nie pozostało - powiedziała, wstając z zamiarem
odejścia.
-
Od początku szukałaś prawdy - mruknęło za nią drzewo.
Dziewczyna
zatrzymała się. Odwróciła na pięcie.
-
Więc utrata pamięci, coś czego bardzo w tej chwili pragniesz,
byłoby dla ciebie nieskończonym bólem i pomyłką.
-
Poznałam już ból. Nic o mnie nie wiesz.
-
Przykro mi to stwierdzić, ale to ty nie masz o sobie bladego
pojęcia.
Jedna
z wygiętych gałęzi pochwyciła dziewczynę w pasie, delikatnie
ściskając. Podniósłszy ją wysoko do góry, nie zważając na
sprzeciwy kadetki, posadziła na jednej w najwyższych gałęzi
korony. Łodygi pozbawione były liści. Dzisiejszej nocy nie padał
śnieg. Jego stare złogi wciąż piętrzyły się na konarach, niebo
jednak pozbawione było chmur. Gałąź puściła kadetkę,
pozwalając jej stabilnie ulokować się na szczycie drzewa.
Wojowniczka znalazła dogodną pozycję, zadarłszy głowę do góry,
spojrzała w gwiazdy. Niektóre z nich to gasły, to znów pojawiały
się z blaskiem. Z jednej strony wyglądały na porozrzucane po
nieboskłonie całkiem losowo, miejscami sprawiały wrażenie, jakby
układały się w słowa i figury.
„Niesamowity
widok.”
-
Widzę twoją przeszłość - odparło w końcu drzewo płaczliwym
głosem.
Zatrzęsło
się przy tym, o mało nie zrzucając dziewczyny.
-
Badam ją dokładnie i, gdybym miało serce, powstałaby na nim
blizna, człowieku. Nie rozumiesz mnie, ale żal mi twej
przeszłości, żal mi twego losu.
-
Nie mam przeszłości.
-
Każdy ma jakąś przeszłość. Wszyscy kiedyś popełniali błędy,
czegoś się bali, odczuwali radość... Każdy ma jakąś
przeszłość, a dojrzałość nie polega na zapominaniu o niej.
Czasem trzeba zaakceptować to, kim byliśmy kiedyś, co robiliśmy,
lub czego nie zdołaliśmy dokonać. Nie można udawać, że
wzięliśmy się tu z kosmosu. Przebyliśmy jakąś drogę, by stać
się tym, kim jesteśmy teraz. Ta ścieżka jest częścią nas, czy
tego chcesz czy nie. Możesz nie być dumna ze swoich czynów, ale
nie chowaj się przed nimi. Spójrz prawdzie prosto w oczy, spójrz
przeszłości prosto w oczy. Tak... przeszłość to najbardziej
prawdziwy i stateczny z czasów. Nie zmienisz go i uwierz, że nie
jestem w stanie określić, czy to dobrze.
Veronica
miała ochotę zapłakać. Piekły ją oczy, zaczerwieniły się
policzki, ściskało się gardło, jednak nie mogła wydusić z
siebie ani jednej łzy. Za to drzewo zaczęło się trząść,
niebezpiecznie wymachując konarami. Kadetka czym prędzej
ześlizgnęła się na dolne gałęzie, zeskakując następnie na
grunt. Oddaliła się na bezpieczną odległość od rośliny,
patrząc z niepokojem jak ta trzęsie się i mota gałązkami, jakby
były to odnóża. Chciała puścić się biegiem w stronę ogniska,
by odnaleźć starego centaura i prosić o wyjaśnienie. Była
ciekawa, dlaczego zechciał, by spotkała się z entem. Drzewo
zaczęło nieruchomieć. Zanim całkiem zastygło, powtórzyło się
jeszcze raz:
-
Kiedyś przypomnisz sobie moje słowa. Teraz mnie nie rozumiesz, ale
żal mi twej przeszłości, żal mi twego losu. Jak cię nazwać? Jak
na ciebie mówić, istoto?
Wkrótce
zastygło na dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz