Rozdział 25

Wiedziałam, że to zły pomysł. Czułam to od początku” - mruknęła do siebie Susan, idąc w stronę sali wojowników. - „Teraz nie ma już odwrotu.”
Chłopcy zobaczyli ją i unieśli dłonie w serdecznym geście. Nieprzyjacielskiej atmosfery nie można było im zarzuć. W końcu od kiedy zostali zamknięci razem w podziemnej bazie, byli na siebie skazani. Większość kadetów zaczęła integrować się, zacierając granice między jednostkami. Część jednak wciąż była wrogo nastawiona lub uprzedzona do reszty. Susan także uniosła dłoń w odpowiedzi. Pod nieobecność Veronicy kilka razy zdarzyło jej się rozmawiać z jej znajomymi wojownikami. Nie była to zażyła znajomość, raczej grzecznościowe rozmowy w celu wypełnienia niezręcznej ciszy, mimo wszystko to właśnie do wojowników Susan postanowiła się zgłosić z nurtującym ją problemem.
- Co słychać... Susan?
Raphael zawahał się, zanim wypowiedział imię łuczniczki, jakby bał się pomyłki. Nic dziwnego. Czarnowłosa nie była w społeczności kadetów nikim znanym.
- U mnie całkiem dobrze. Jak idzie trening? - zapytała, zważywszy na fakt, że wojownicy właśnie wychodzili z sali, w której odbywali trening razem z Mistrzem Brage.
- Męczący - wtrącił się First.
- Widać.
Chłopacy niemal słaniali się na nogach. Ich włosy były zmierzwione, twarze lśniły od potu.
- Mam do was pewną sprawę - dodała po chwili przerwy.
Odeszli kilka kroków na bok, aby nie blokować przejścia.
- Jakieś złe wieści? - zaniepokoił się Heinn, który także dołączył do grupki rozmawiających.
- Właśnie tego chcę się od was dowiedzieć. Nie miałam kontaktu z Veronicą od... dawna. Może wy coś słyszeliście?
- Coś mi się wydaje, że wiemy jeszcze mniej od ciebie. Jedyne, co nam wspomniała to, że robi sobie przerwę, ale to już ci przekazaliśmy - napomknął Raphael.
- A potem wyjechała i tyle wiemy - dodał First.
- Może któryś z Mistrzów coś wspominał?
- Założę się, że już dawno zdechła!
Susan odwróciła się, chcąc zobaczyć, do kogo należał ten nienawistny głos. Poul szedł dumnie środkiem korytarza. Ściągnąwszy wcześniej koszulkę, zawiesił ją sobie na ramieniu. Jego dobrze zbudowana klatka piersiowa błyszczała się od potu, mokrą twarz wykrzywiał sarkastyczny grymas. Susan zwróciła uwagę na różową bliznę biegnącą wzdłuż ramienia wojownika.
Czyżby to była rana, którą zadała mu Veronica?”
- Dokądkolwiek poszła, nie ma szans, by przeżyła dłużej niż tydzień - dokończył myśl, stając tuż przed łuczniczką.
Zbliżył się do niej na dość niekomfortową odległość. W nozdrza Susan uderzył mdły zapach potu. Mimo dyskomfortu spojrzała mu wyzywająco w oczy, przez co była zmuszona zadrzeć głowę wysoko do góry.
- Odważna teza jak na kogoś, kto nosi bliznę po jej ataku.
Wskazała podbródkiem na ramię wojownika. Chłopak złapał Susan za bark, mocno ściskając. Łucznika mimowolnie skrzywiła się z bólu.
- Poul! - Raphael odepchnął wojownika. - Daj sobie na wstrzymanie.
- To zadziwiające, że atakujesz słabszych i to tylko wtedy, gdy masz pewność, że wygrasz - po stronie Susan stanął także Zahir, przemawiając swoim powolnym, tubalnym tonem.
Napastnik prychnął, odpychając od siebie Susan.
- W grupie tacy mądrzy, kurwa... Jak byliśmy na ringu to brakowało ci tej błyskotliwości!
Zaczęli się sprzeczać między sobą, trącać i wyzywać. Do Poula dołączył Simon i paru innych chłopaków. Susan, korzystając z chwili zamieszania, wymknęła się z tłumu i odeszła od zbiorowiska. Oparłszy się o ścianę, delikatnie rozmasowała rozognione ramię.
- Jak zwykle w centrum zamieszania, oh Susan!
Podniósłszy wzrok, spostrzegła Collina.
- Bardzo śmieszne. Prawie mnie stratowali.
- O co poszło?
- O nic, przecież wiesz, że Poul nie potrzebuje powodu do zaczepki.
- ROZEJŚĆ SIĘ! - magicznie wzmocniony głos odbił się echem od ścian. - Koniec tego, bo zaraz przydzielę wam prace karne!
Tłum rozstąpił się na boki, gdy korytarzem przechodził Mistrz Cyprian, łypiąc na zebranych groźnym spojrzeniem. Kiedy dostrzegł stojących z boku łuczników, wskazał na nich:
- Waszą dwójkę, zapraszam do siebie.
- Ale Mistrzu, ja...
- Bez dyskusji.
Obrócił się na pięcie, nawet nie sprawdzając, czy wskazani kadeci podążają jego szlakiem. Kiedy Susan przechodziła obok Poula, ten podciął ją tak, że upadłaby, gdyby nie podtrzymał jej Collin.
- Uważaj, bo się potkniesz, paniusiu - wycedził jej do ucha.
- Odwal się - odepchnął go łucznik, na co wojownik zaśmiał się tylko i odszedł.
Susan, wyswobodziwszy się z uścisku przyjaciela, otrzepała szatę.
- Dziękuję, ale radzę sobie sama.
- Właśnie widzę te twoje niezawodne sposoby na niewpadanie w kłopoty. Powinnaś mi podziękować.
Uśmiechnął się łobuzersko.
- Jeszcze czego - mruknęła, gdy oddalili się od grupy, podążając za Mistrzem Cyprianem. - Wcale nie prosiłam cię o pomoc.
- Nie musiałaś, wyczytałem to w twoich myślach.
- Gdybyś potrafił widzieć, o czym myślę, już dawno dowiedziałbyś się, że marzę o tym, abyś sobie poszedł.
- Oj, daj spokój.
Poczochrał ją po głowie. Zazwyczaj odpowiedzią na ten gest był kuksaniec ze strony Susan. Teraz jednak dziewczyna nie zareagowała.
- Coś się stało?
Zwolnili, nie bacząc na to, że Mistrz już dawno wszedł do swojego gabinetu i czekał na nich w środku.
- Wiesz dlaczego poszłam do wojowników?
- Żeby wszcząć bójkę.
- Miałam sen. Nie pierwszy raz mam... wizje.
- Co widziałaś?
- To tak nie działa, Collin.
Umilkła na chwilę, gdy Raphael przechodził obok nich.
- Wszystko w porządku, Susan? - rzucił, nie zatrzymując się. - Wyglądasz na bladą.
- Nic się nie stało, jest ok.
- Nie przejmuj się nim, Poul to zwykły dupek - mruknął na odchodnym.
Łucznicy przez chwilę milczeli.
- To nie tak, że coś widzę. Już wcześniej spotkałam się z takim uczuciem.
- Co masz na myśli?
- Podobno potrafisz w nich czytać.
- Cóż... moja umiejętność zawodzi, gdy robisz taką okropnie zmartwioną minę.
- Po prostu czuję, że stało się coś niedobrego.
- Veronice?
- Tak myślę... Nie jestem pewna, ale czuję to, gdy się skupię, czasem we śnie.
- Może powinnaś...
- Doczekam się wszego przyjścia? - z gabinetu wychylił się zniecierpliwiony Cyprian.
- Przepraszamy, Mistrzu - odparła dziewczyna.
- Porozmawiamy o tym później - szepnął jej na ucho Collin.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia, w którym panował pewien rodzaj uporządkowanego chaosu. W takich pokojach ma się wrażenie, że, mimo iż wszystko jest nie na miejscu, ma swoją lokację, w której orientuje się jedynie mieszkaniec pomieszczenia. W ten właśnie sposób poruszał się po gabinecie Mistrz Cyprian, szukając w stosach pergaminów, zwojów i ksiąg jakichś zapisków. Po niedługiej chwili wyciągnął spod metryk skrawek pergaminu.
- Sprawa jest następująca – mruknął.
Zwilżył koniuszek ołówka językiem. Zapisał coś na pergaminie, nie patrząc nawet na kadetów.
- Już od dłuższego czasu wnioskowałem o to do Dowódcy, zważywszy na wasze zdolności i potencjał. Sądziłem, że przeniesienie do wyższej jednostki rozwiąże problem, Dowódca jednak zaproponował coś innego.
Kadeci spojrzeli po sobie. Widać było, że Mistrz jest zabiegany. Wciąż bazgrał coś na pergaminie, nie siadając nawet na krześle, które zajęte było przez księgi. Energicznie skreślał swoje zapiski, nerwowo lizał grafit ołówka, drapał się po głowie w zamyśleniu.
- Nie nadążylibyście z teorią. Praktyka nie jest tu problemem, no może mentalność, ale to inna sprawa. Nie chcemy przecież bałaganu w papierach prawda?
Po raz pierwszy rzucił na nich okiem, uśmiechając się półgębkiem. Na chwilę wyprostował się, coś strzyknęło w jego krzyżu. Pod jego oczami rysowały się ciemne cienie.
- Mamy ostatnio okropnie dużo pracy, przepraszam was.
- Nie ma Mistrz za co przepraszać - wybąkał Collin.
- Kto by się spodziewał, że wojna to tyle roboty papierkowej - westchnął. - Mimo to, nie chcę, aby wasze talenty się zmarnowały.
Obszedł biurko dookoła, oparł się o nie.
- Jak już mówiłem, chciałem, abyście dołączyli do wyższej jednostki. Macie na tyle wysoki procent Energii Duchowej ukierunkowanej na łucznictwo, że dalibyście sobie radę. Dowódca długo nie mógł zająć się tą sprawą ze względu na inne priorytety, ale w końcu zdecydował się na zajęcia indywidualne dla osób szczególnie uzdolnionych.
- Będziemy mieli lekcje w pojedynkę? - zdziwiła się Susan.
- Nie do końca. Na to nie mamy warunków. Dowódca zaproponował zajęcia w niewielkiej grupce... trzy, cztery osoby. Dodalibyśmy wam ponad to kilka nowych przedmiotów przygotowujących specjalnie do... wojny.
Umilkł na chwilę.
- Rozumiem, jeśli odmówicie, nie macie obowiązku walki na froncie, póki co, jesteście przecież dopiero kadetami, ale mimo wszystko nie chciałbym, aby wasz potencjał się zmarnował. Przemyślcie to i odpowiedzcie mi do jutra.
Zmierzył uczniów wzrokiem. Odwrócił się od nich, po czym zaczął porządkować rozrzucone na blacie pióra.
- Teraz muszę was przeprosić, ale czeka mnie dużo pracy.
Kadeci położyli z szacunkiem dłoń na sercu, mimo że Cyprian nawet nie spojrzał na nich, gdy opuszczali gabinet.
Już na korytarzu Susan westchnęła z ulgą.
- W końcu się doczekałam! Oczywiście, że się zgodzę, a ty?
Dotknęła lekko ramienia Collina, który wydał się jej nieco blady, tak jak ona sama przed usłyszeniem nowin od Mistrza.
- Teraz za to ja będę miał niepokojące sny.



***

Odpowiedziała jej cisza. Milczenie nasilało się, nie umierało nawet przy kolejnych próbach zadania pytania. Trwało.
Kiedy ktoś znika z twojego życia, nawet nie zamykając za sobą drzwi, ogarnia cię chwila zaskoczenia, w której zastanawiasz się, czy powinieneś za nim podążyć. Lecz nadal czekasz w bezruchu, czekając, aż ktoś poda Ci prawidłową odpowiedź, mimo że taka nie istnieje. Kiedy w końcu zbierasz się w sobie i wybiegasz na próg, rozglądając się dookoła, nie zauważasz nikogo. Wracając do siebie, od razu wyczuwasz istotną zmianę, której z początku nie potrafisz jednak nazwać. Twoje myśli zmierzwia delikatny wiatr. To jest to! Czujesz przeciąg, a twą twarz owiewa smagana przez powietrze firanka. Siedzisz więc, otulany przez aksamitny materiał, który w przypływie chwili staje się dla ciebie znakiem tożsamym z samotnością. Tak się dzieje, gdy ktoś znika z twojego życia, nawet nie zamykając za sobą drzwi i pozostawia po sobie jedynie przeciąg, który cię orzeźwi... lub udusi.”
Do Veronicy podeszła Clara. Zauważyła, że dziewczyna ocknęła się. Zwolniła więc czar blokujący jej ruchy, ostrożnie zbliżyła się do wojowniczki. Pomogła jej wstać, przejść kilka kroków, z dala od wykopanej w ziemi dziury. Stali tam Castor, Daveth oraz Patrick. Veronica nie zwracała jednak uwagi na ich pytania i zadziwione spojrzenia. Strąciła ze swojego ramienia pomocną rękę Clary, sama chwiejnym krokiem odeszła kawałek od kadetów.
- Wiedziałaś – powiedziała w stronę pustki wiedziałaś, że będziesz musiała się poświęcić, lecz mimo to, nic mi nie powiedziałaś. Tyle mówiłam ci o tym, jak bardzo nienawidzę tej mocy... Byłam śmiercią, Sofii. Niczym nie różniłam się od żniwiarza. Odbierałam życie ludziom obcym oraz bliskim. A ty nie chciałaś mi powiedzieć, że za opanowanie mocy będę musiała tak srogo zapłacić.
Gorąca łza spłynęła po jej policzku. Ta jedna kropla zapoczątkowała lawinę następnych i kolejnych. Dziewczyna upadła na kolana, zanurzając ręce w śnieżnobiałych włosach. Jej ciało trzęsło się pod naporem szlochu, wysoka trawa smagała ją po twarzy.
- Wiedziałaś, że wahałabym się, gdybym znała całą prawdę. Dlatego ani ty, ani Clara nie ostrzegłyście mnie. Podjęłaś tę decyzję sama i miałaś rację, Sofii. Jak zwykle miałaś rację. Sama nie dałabym rady, bez ciebie jestem za słaba. Bez ciebie jestem sama...
Czekała, lecz nie dotrwała odpowiedzi. Czuła się jakby ktoś ukradł ważną część jej duszy. Z początku myślała, że to tylko niewinny żart, psikus. Miała wrażenie, że Sofii zaraz odezwie się do niej, razem będą śmiały się z jej zwątpienia. Lecz odpowiedziała jej dzwoniąca w uszach cisza.
Moje włosy...”
Chwyciła kosmyk, przyłożyła go bliżej oczu. W migoczącym blasku magicznej kuli dojrzała ich śnieżnobiały odcień. Zrobiło jej się słabo. Splunęła zniesmaczona. Najchętniej wyrwałaby wszystkie te kudły z głowy, gdyby w zamian za to ktoś przywrócił jej Sofii.
Gdyby tylko ktoś wcześniej mnie ostrzegł...”
Nie wstając z kucek, spojrzała przez ramię na stojących w grupce kadetów. Skupiła swój wzrok na dziewczynie.
- Clara... - wycedziła przez zęby. - Ty...
Rzuciła się na nią, próbowała uderzać ją pięściami, wciąż jednak była zbyt słaba, by wyrządzić jej jakąkolwiek krzywdę. Obrzucała ją więc przekleństwami, gdy Patrick i Castor przytrzymywali ją przy ziemi.
- Wiedziałaś, szujo! Wszystko wiedziałaś, oszukałaś mnie!
Clara otrzepała się po ataku wojowniczki. Ukucnęła przy niej na trawie, spokojnym głosem zaczęła się tłumaczyć.
- Wysłuchaj mnie, Vera. Nie wierć się.
Jej oblicze było prawdziwie smutne. Nie udawała, było widać to po jej oczach.
- Wiem, przez co przechodzisz... - zaczęła.
- Nic nie wiesz, suczo!
Wojowniczka pieniła się ze wściekłości.
- Nigdy nie miałaś Speculo. Sama mi to powiedziałaś.
- Zyskałam zdolności Atriów zanim zaczęłam uczęszczać na Uniwersytet, to prawda. Nigdy nie rozmawiałam nawet ze swoim Speculo...
- Więc nie masz pojęcia, przez co przechodzę, nawet tak nie mów!
- Widziałam co najmniej kilka osób, które były w takiej sytuacji jak ty, pozwól sobie pomóc - na te słowa Veronica umilkła.
- To znaczy... to znaczy, że jest jakaś szansa na... przywrócenie Sofii.
- Tylko się uspokój.
- Kłamiesz... widzę to w twoich oczach. Nic nie mówisz, nie zaprzeczasz!
Clara odwróciła wzrok.
- Wysłuchasz mnie, zanim wszystko skreślisz? Jeszcze zdążysz mnie znienawidzić, później. Teraz daj mi szansę, proszę.

***

- Wyjdzie z tego? Straciła dużo krwi - niepokoił się Jonas.
- Krwotok nie jest tu najpoważniejszą sprawą, zatamowałem go i nie powinna więcej krwawić.
Zielarz przechadzał się po izbie w tę i z powrotem. Był znacznie niższy od Jonasa. Chłopak podejrzewał, że mężczyzna mógł być pół krasnoludem. Swoją toporną urodę starał się jednak zamaskować elegancką fryzurą oraz gustownym płaszczem z drogiego materiału. Jak na istotę, w której żyłach płynęła mieszana krew, zajmował się nietypową, dla jego rasy, profesją.
Jonas wraz z bliźniaczkami eskortowali ranną Lię do najbliższej wioski. Okazała się nią być niewielka osada, którą zamieszkiwali głównie rybacy i handlarze. Znaleźli wśród obywateli owego pół krasnoluda - jedyną osobę, która jako tako znała się na leczeniu, a przynajmniej tak twierdziła. Zielarz zarzekał się, że jego matka specjalizowała się w wyrobie leków. Podobno sam także poszedł w jej ślady, zostając tym samym miejscowym znachorem. Jonas nie ufał mu, nie miał jednak większego wyboru. Lia nie nadawała się do dalszej drogi, każda sekunda działała na jej niekorzyść. Na polecenie jednego z rybaków wtargnęli więc do mieszkania zielarza, powołując się na obowiązek pomocy żołnierzowi. Stanowczo, wręcz agresywnie, poprosili o pomoc. Musieli mu zaufać.
- Najbardziej martwi mnie sama rana - znachor kontynuował wywód. - Czym została ukuta?
- Strzałą... to znaczy bełtem - poddenerwowany Jonas gubił się w słowach. - Możliwe, że zatrutym.
- Tak podejrzewałem. Utrzymuje się u niej wysoka gorączka i nie obiecuję, że moje zioła cokolwiek pomogą.
- W takim razie ile...
Wojownikowi nie dane było dokończyć. Przerwał mu gwałtowny huk, od którego zadrżały szyby we framugach.
Bliźniaczki podbiegły do okna. Podniosły nieznacznie firankę, zauważając ludzi wskazujących na coś palcami. Zza pagórka unosił się niebieski dym. Rita stwierdziłaby, że zjawisko wyglądało całkiem jak uderzenie błyskawicy lub też pożar, gdyby nie błękitny kolor sadzy.
- Udało im się? - szepnęła do siostry.
- Nie mam pojęcia.
- Dręczy mnie to.
Jonas także podszedł do okna. Leżąca na stole Lia zadrżała w gorączce.
- Nie możesz jej teraz opuścić, potrzebuje cię - wtrącił się zielarz.
Widząc niezadowoloną minę wojownika, dodał:
- Nie ufasz mi. Wyglądam jak oszust?
- Ludzie różnie wyglądają - odparł, odwracając wzrok. - Czasem zdradza ich zmarszczka w kącie oka, innym razem wygląd okazuje się nie być mylący... Co mogę powiedzieć?
Z rezygnacją pokiwał głową, wracając do rannej przyjaciółki.
- Nieistotne czy ci ufam, czy nie. Jeśli coś jej się stanie, zabiję cię.

***

- Nie mamy wiele czasu – niecierpliwił się Daveth.
Castor jakby nie słuchał go. Zawzięcie szperał w kieszeniach, przewracając je na drugą stronę. W końcu znalazł ostatniego papierosa, zabranego ze Świata Aliudów. Westchnąwszy z zadowoleniem, odpalił go i zaciągnął się z rozkoszą.
- Mieszkańcy wioski z pewnością zauważyli dym oraz wybuch Energii Duchowej. Nie minie wiele czasu, zanim się tu zjawią. Mamy najwyżej czas do świtu. Na moje powinniśmy ruszać w drogę już teraz.
- Spójrz na nich.
Castor wypuścił dym wprost na twarz łucznika.
- Czy wyglądają na zdolnych do marszu?
Zaśmiał się sarkastycznie.
- Poza tym, co mogą zrobić ci miejscowi wieśniacy kiedy mamy ze sobą dwóch h e r o s ó w!
Daveth skrzywił się przy zetknięciu z dymem. Nie podzielał sarkastycznego podejścia, które można było wyczuć w słowach wojownika. Mimo wszystko uważał misję za niedokończoną, a sprawę Atriów za nader poważną.
- Nie ma się z czego śmiać, Castor – upomniał go. - Może i rybacy nie zarzucą na ciebie sieci, ale skoro ta tajemnicza Energia była powodem wielu zabójstw, nie sądzę, aby wszyscy byli do nas nastawieni pozytywnie...
Wojownik odruchowo spróbował przeczesać włosy wolną ręką, jego włosy spotkały się jednak tylko z kikutem. Westchnął, nie przyznając w prost racji Davethowi. Wstał jednak z ziemi, kończąc rozkoszować się tytoniem. Rzucił peta pod nogi, zadeptał go, by następnie podejść do Patricka. Szatyn stał w pewnej odległości od siedzących na uboczu kadetów, patrząc na rozmawiające szeptem dziewczyny. Obie siedziały w\przy wykopanym przez chłopaków dole, dyskutując już od prawie godziny. Zanim zaczęły, Veronica długo milczała. Początkowo w ogóle nie chciała słuchać Clary, z czasem jednak dała się przekonać do chwili rozmowy. Z miejsca, w którym stał Patrick, nie można było usłyszeć, co mówiły, niemniej intuicja podpowiadała, że nie dążą ku końcowi.
Castor nabrał zimnego powietrza w płuca, po czym krzyknął:
- Szybciej tam, musimy się zbierać!
Zgarnął tym samym kuksańca od Patricka.
- Daj im trochę czasu... To lepsze niż spieranie się z nią w drodze.
Wytatuowany wojownik przewrócił oczami. Kadeci zauważyli, że dziewczyny powoli podnoszą się z ziemi. Podczas gdy Clara zaczęła kroczyć ku chłopakom, Veronica podążała w przeciwną stronę.
- Dokąd ona idzie?
Patrick zmarszczył czoło.
- Już skończyłyśmy. Vera potrzebuje chwili dla siebie i już ruszamy w drogę.
- Czy to bezpieczne, aby zostawiać ją teraz samą?
Białowłosa tylko skinęła głową w odpowiedzi. Była bardzo zmęczona. Widać było, że potrzebowała kilku godzin snu. Teraz nie mogła sobie jednak na to pozwolić.
- Zbierzcie rzeczy - machnęła ręką na Davetha.
Veronica marzyła o zapadnięciu w głęboki, długi sen bez wizji sennych. Nie była szczególnie wyczerpana, bywało gorzej. Przeszkadzały jej natomiast wszelkie myśli, które obijały się o krańce jej umysłu, męcząc ją, zmuszając do refleksji. Zanurzyła się w wysokiej trawie, szukając miejsca, które wcześniej obrała za swoją skrytkę. Jeszcze kilka godzin temu razem z Sofii chowała tu zabrane ze Świata Aliudów przedmioty. Teraz miała nadzieję na odnalezienie w ciemnościach zamaskowanego schowka. Przez kilka minut krążyła w okolicy, nadaremno oświetlając ziemię nikłym światełkiem. Powoli traciła już nadzieję i cierpliwość, gdy jej stopa nieomal nastąpiła na charakterystyczny, okrągły kamyk. Ukucnąwszy, uniosła go. Zmarzniętymi rękoma zaczęła odgarniać kolejne warstwy piasku i traw. W końcu dokopała się do niewielkiego zawiniątka. Ostrożnie wzięła je w ręce, strząsnęła z niego resztki brudu. Nie od razu rozchyliła papier. Chwilę siedziała w ukryciu, rozkoszując się zimnym wiatrem, przenikającym ją do kości. Delikatnie odseparowała jedną ze stron wydartych z tomiku wierszy. Papier zdążył nieco nasiąknąć wilgocią, niemniej nakreślone na nim słowa wciąż były doskonale czytelne.

Większej radości nie ma
Niż wolności oddechy
Cudownego jej mienia
I swobody uśmiechy

Po wsze wieki a czasy
Wolność w sobie i innym
To te losu grymasy
są czymś nadzwyczaj cennym

Mogę więc być obdartym
Bez pokarmu przeżyję
To w klatce życie zamkniętym
Zabija mą szczerą duszę

- Wolność, co? - z przyzwyczajenia odezwała się w myślach.
Czytając poezję zapomniała na chwilę o wwiercającej się w jej głowę pustce. Prychnęła.
- Każda wolność ma swoją cenę. Ja się z tego długu nigdy nie wypłacę.
Sięgnęła po następny wiersz.

Dane mi było zaznać potęgę słowa jutro.
Nie pamiętałam tylko, kim jestem, a kim powinnam być.
Zbrojni przejęli umysł, wprowadzili stan wojenny
w obliczu przygniatającego cierpienia.
Wyłączyli mi emocje i jakoś daję radę.
Choć w środku, pod maską,
czuję wciąż żywo to, co uznali za słabość.
To nie jest choroba, a mimo to ją zwalczam.
Zwalczam ludzkie odruchy, by stać się niepokonaną.

Dlatego, gdy motyl siada na mej dłoni,
wiem już, że odleci niedługo.
I choć chciałabym, aby został tutaj choć na krótkie
zawsze”,
ma twarz jest kamienna i pozostaję w bezruchu,
kiedy motyl odlatuje w nicość.

Dane mi było zaznać ciężar słowa wczoraj.
Nie pamiętam tylko, kim jestem, a kim powinnam być.
Serce zostało stłamszone, mimo to wciąż walczy i żyje
w obliczu uczuć, które chcę doznawać.
Chcieli wyłączyć mi emocje dla mojego dobra.
Ale w środku, pod maską,
cierpię jeszcze mocniej.
Bycie człowiekiem to nie choroba, ale uznano, że jest prościej
by zwalczyć ludzkie uczucia i stać się „niepokonaną”.

Zaśmiała się donośnie.
- Przynajmniej jestem niepokonana! Jesteśmy, Sofii!
Położyła na ziemi zegarek. Uniosła leżący nieopodal kamień, a następnie uderzyła nim kilkakrotnie w wieczko. Ponownie wzięła zegarek w dłoń. Spojrzała na wygiętą blaszkę. Uniosła ją, zerkając na cyferblat. Ze smutkiem zarejestrowała ostatnie przesunięcia wskazówek. Drgały, jakby w konwulsjach błagając o litość, po czym znieruchomiały. Zarówno część ze świata Aliudów, jak i tutejsza, zamilkły. Veronica schowała zegarek do kieszeni. Czas dla niej zatrzymał się. Wstała.
- Clara miała rację - podsumowała. - Stałam się Atriem. Nie... Od zawsze nim byłam. Dzięki temu jestem w stanie używać dokładnie całej mojej Energii Duchowej, podczas walki mogę nawet bez konsekwencji zatrzymać proces oddychania na bardzo długo. Jestem niemal niepokonana, a ty, Sofii wciąż jesteś częścią mnie, gdzieś w głębi... gdzieś.
Schowała zegarek i kartki do wewnętrznej kieszeni, czubkiem buta zakryła dół wkopany w ziemi, po czym, odwróciwszy się na pięcie, dołączyła do reszty kadetów.
Zaczął padać śnieg. Słońce nie zdążyło jeszcze pokazać się nad horyzontem, na nocnym niebie wciąż panował zimny księżyc. Niespiesznie szukając kryjówki, schylał się ku dołowi. Wschód rozświetlał się powoli ciepłymi barwami, choć ich temperatura była niezwykle myląca. Było zimno, a do świtu pozostało kilka godzin. Delikatne płatki wirowały dostojnie w powietrzu. Czasem mogłoby się zdawać, że całkiem zatrzymały się w powietrzu i, tkwiąc w przestrzeni, czekały na wzejście gwiazdy, która miała je roztopić. Wczesnozimowy śnieg był nietrwały. Wystarczyło, że taka sześcioramienna gwiazdka spadła przypadkiem na rozgrzaną dłoń, a od razu roztapiała się, cieknąc strużką lodowatej wody po skórze. I wszelki ślad po niej ginął. Taki byłby los jednej śnieżynki. Były ich jednak tysiące, miliony. Wszystkie pokrywały zmarznięta ziemię, przyozdabiały wysokie trawy i otaczały szronem nieliczne kamienie, osadzały się na włosach zziębniętych kadetów maszerujących przez stepy w kierunku wody. Kiedyś odznaczałyby się wyraźnym kontrastem od włosów Veronicy, teraz maskowały się wśród nich, niknęły w bieli jej fryzury, stwarzając kolejną rzecz, która miała pozostać inna na zawsze.
To właśnie takich niuansów najczęściej boją się ludzie podczas zmiany. Obawiają się dokonywać nowych odkryć, ponieważ nie chcą tracić codziennych przyzwyczajeń, wolą bezpiecznie żyć w tym, co znane, stare, wypróbowane. To właśnie takie niuanse jak niknące we włosach płatki śniegów wywołują w ludziach największy strach. To sprawia, że gatunek homo sapiens drży w posadach, kiedy z jego głową styka się kolejna śnieżynka, a on nie wie, czy śmiać się, czy płakać.”
Veronica przypomniała sobie kolejne wersy zapisane na podartych kartkach tomiku wierszy.

To śnieg pada, czy anioły linieją? Rwą pióra z żalu, rzucają ludziom pod nogi, mając nadzieję, że ktoś zauważy ich ból. Ale zaraz puch znika, jakby wcale go nie było, więc albo cierpią po cichu, albo to zwykłe zjawisko pogodowe.

Zbliżali się do wybrzeża. Dosięgał ich tu przenikająco zimny wiatr, przyprawiający o dreszcze i chęć rozbicia obozu. Namiotów jednak nie mieli, nie mówiąc nawet o chwili wytchnienia. Daveth mógł mieć rację. Okoliczni wieśniacy niekoniecznie mieli stanowić zagrożenie dla grupy, aczkolwiek nie mogli wykluczyć, że wybuch Energii Duchowej dostrzegły inne osoby, nastawione nieprzyjaźnie do Atriów. Zebrali więc wyjątkowo skromny dobytek i ruszyli w stronę stałego lądu.
- Nieźle piździ - zaklął Castor.
- Ciesz się, że przynajmniej nie marzną ci dłonie - dogryzł wojownikowi Patrick.
- Uważaj, żeby ci z zimna nie odpadły uszy!
- Jak zamierzacie pokonać wodę? - zainteresowała się Clara. - Trochę zimno jak na pływanie.
- Zazwyczaj - odparł Castor, ziewając - do pokonywania zbiorników używa się mostów.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale ten może być trochę nieczynny - odgryzła się.
- Młoda! Miałaś swój czas dowodzenia, ale zrobiłaś, co do ciebie należało i basta! Oddaj stery doświadczonym.
Żachnęła się.
Daveth potarł zawzięcie dłonie, po czym znów wepchnął je głęboko do kieszeni.
- Lepszej pogody na spacery nie mogliście sobie wybrać, co? - krzywił się.
- Gdybyś poszedł z Jonasem i resztą, siedziałbyś teraz pewnie w ciepłym domku z miską zupy na kolanach - rozmarzył się Patrick.
- Może i tak, ale co z tego? Dla celów trzeba cierpieć!
- Jakich celów, co ty gadasz? - zaśmiał się krótko, bynajmniej nie z radością. - Zostaliśmy wysłani z misją, której nawet nie dokończyliśmy. Poza tym teraz i tak chcemy tylko żywi wrócić do reszty...
- Chcę walczyć - oznajmił łucznik. - Chciałbym się na coś przydać w bitwie. Może to brzmi nazbyt patetycznie, ale jestem gotów się poświęcić nawet ginąc...
- To nie śmierć jest największym poświęceniem - wtrąciła milcząca do tej pory Veronica.
Wszystkie oczy, za wyjątkiem Castora, zwróciły się ku niej. Nie powiedziała jednak nic więcej, dlatego chłopak z dredami wznowił swoje wyznanie.
- Długo nad tym myślałem i nieśpieszno mi było z początku na pole bitwy. Mimo wszystko zdaję sobie sprawę, że prędzej czy później do walki zaangażują też kadetów. Nie chcę się wtedy chować, wierzę w sukces Południowego Królestwa.
- Ile ci zapłacili, żebyś tak powiedział? - odchrząknął Castor.
Łucznik jakby nadąsał się. Założywszy ręce na piersi, odwrócił głowę w drugą stronę.
- No, Daveth! Wiem, co masz na myśli - próbował złagodzić sytuację Patrick. - Mówisz więc, że chcesz jak najszybciej dojść do armii?
- A ty nie?
Zanim szatyn zdążył cokolwiek odpowiedzieć, przerwało mu gwizdanie Castora.
- Fiu, fiu. Ładnie, kurwa!
- Rzeczywiście trochę nieczynny - zgodził się Patrick.
- Damy radę - zawyrokował łucznik, zatrzymując się na resztkach drewnianej podpory mostu.
Płonące mosty” - przypomniała sobie Veronica. - „O tym, jak marzenia mogą zrujnować życie. Co jak co, ale za pragnienia trzeba być odpowiedzialnym i bardzo z nimi ostrożnym. Czasem mogą się spełnić. Gdyby główny bohater nie chciał zwiedzać świata, a siedzieć w miejscu i zajmować się budowlanką, jak jego dziad i pradziad, nie byłoby całej historii, nie zabiłby brata... Choć, kto to wie! Niektóre rzeczy muszą się wydarzyć, prędzej czy później, a okoliczności są jedynie pretekstem. Jeśli coś siedzi w człowieku, nie ma szans, by ukrywało się wiecznie.”
Czasem mam wrażenie, że to wszystko jest jak puzzle. Bardzo się starasz, żeby je ułożyć, a nawet jeśli brakuje tylko jednego kawałka, nie skończyłeś. Nieważne, że to tylko jeden element - satysfakcji nie będzie. A potem się zastanawiam, po co ta cała zabawa i widzę, że marzenia są dla ludzi największą klatką.”
- "Spaliłeś za sobą wszystkie mosty, a przyjdzie czas, kiedy zaczną płonąć przejścia i przed tobą." - zacytował Daveth. - Pamiętacie, bliźniaczki wspominały o tym moście jeszcze w podziemiach Uniwersytetu. Cholera, jak to było dawno...
- Opowiadały o jakiejś powieści - potwierdziła Clara. - Co tam było...?
- Podobno da się przez niego przejść, ale każdy, kto ma na sumieniu życie innego człowieka i próbuje przedostać się przez tę drogę, przepada bez wieści - wtrącił Castor, więcej uwagi poświęcając jednak samej konstrukcji niż współtowarzyszom, a było na co zwracać uwagę.
Stali dokładnie przy wejściu na most. Drugi brzeg był niezmiernie daleki, nie mogli go stąd zobaczyć przez spowijającą budowlę mgłę. Wyziewy wydawały się być złowrogie, szczególnie w obliczu słów wypowiedzianych przez wytatuowanego wojownika. Veronica mogłaby przysiąc, że grawitacja przybrała na sile. Z wyjątkową trudnością podniosła nogę, podążając za innymi. Niepewnie wkroczyła na podpróchniałe deski, omszały kamień. Bez Sofii czuła się niepewnie, wkraczając na nieznany grunt. Speculo zawsze pomagał jej odnotowywać niezauważalne zmiany w otoczeniu, doradzał w strategii, pocieszał w chwilach zwątpienia. Mimo że Veronica nie była sama, czuła się samotna, a to uczucie dominowało nawet nad strachem przed przejściem przez starą konstrukcję. Przeszli kilka metrów powoli, ostrożnie. Deski niebezpiecznie skrzypiały pod naporem ich nóg, mgła ograniczała pole widzenia. Na przedzie stąpał Castor, obok niego szła Clara. Usilnie starała się dotrzymać mu kroku i, choć w niektórych momentach marsz ramię w ramię był niemal niemożliwy, zwinnie przeskakiwała nad zwaliskami, byleby tylko nie zostać w tyle. Do tej pory pełniła rolę kogoś w stylu lidera i nie zamierzała oddawać tak łatwo funkcji dowodzącego. Była jednak zmęczona, podczas przejścia między światami została dotkliwie pobita, straciła przytomność, później nie miała czasu na wypoczynek i regenerację, traciła Energię Duchową na kontrolowanie Veronicy podczas przemiany. Wszyscy opadali z sił, jednak to właśnie Clarze poślizgnęła się noga. Nie zauważyła nadpróchniałego fragmentu, zapadła się pod nią konstrukcja. Z krzykiem poleciała w dół, gdy jej noga przebiła się przez deski. Castor złapał ją w ostatniej chwili za przedramię, posługując się tylko jedną ręką nie mógł jednak wyciągnąć jej z powrotem na most.
- Pomóżcie mi, głupcy! - syknął ze złością.
Przepełniała go niemoc, w której odruchowo machał kikutem, próbując chwycić nim spadającą dziewczynę. Nie mógł jej jednak dosięgnąć, brak mu było zwinnych palców. Zaklął. Strata dłoni znacząco go osłabiła. Z pomocą Castora i Davetha, po chwili poważnego siłowania z grawitacją, udało się wciągnąć Clarę na most. Dziewczyna trzęsła się z przerażenia, z początku bała się wstać na nogi. Po chwili pomógł jej w tym Patrick, ostrożnie podtrzymując dziewczynę, która przy każdym następnym kroku robiła wielkie oczy. Reszta też zaczęła poruszać się zdecydowanie wolniej, uważniej. Weszli w pole mgły, lecz była to mgła wyjątkowo dziwna. Nie rozstępowała się tak łatwo przed uczniami, którzy czuli się przez to jak intruzi bezczeszczący święte miejsce. Veronica rozglądała się na boki, starając się nie zgubić z zasięgu wzroku współtowarzyszy. Mimo że szli zaledwie kilka metrów od niej, czasem trudno było ich dostrzec. Wszelkie rozmowy umilkły. Nikt nie odzywał się nie tylko z powodu mrocznej atmosfery, czy braku tematu. Mgła zdawała się zduszać wszelkie dźwięki. To dziwne, ale kadetce przyniosła na myśl żywą istotę. Przed Veronicą migotały plecy Patricka, raz po raz zasłaniane przez szare wyziewy. Jednocześnie starała się kontrolować stan podłoża, choć miała szczęście i nie trafiła jeszcze na żadną spróchniałą deskę. Gdy tak zerkała to na konstrukcję, to na plecy wojownika, w pewnym momencie usłyszała szept, jakby tuż przy uchu. Zatrzymała się, głos nie odezwał się ponownie. Odczekała kilka chwil. Pokręciwszy sceptycznie głową, uznała, że jedynie jej się wydawało. Sytuacja powtórzyła się jednak ponownie, kilkanaście minut później.
Choć kto wie, jak szybko płynie czas, gdy nikt go nie liczy.”
Wojowniczka wytłumaczyła kolejne zwidy zmęczeniem. Samo przejście między światami odebrało wszystkim wiele sił, a potem jeszcze ta nieszczęsna przemiana. Od tego momentu ubytki w budowli stały się wyraźnie poważniejsze. Dziewczyna mogła podejrzewać, że zbliżają się do połowy konstrukcji. Musiała teraz uważać, by nie stracić równowagi, przeskakiwała nad wyrwami, balansowała na krawędzi budowli.
- Oby nie okazało się, że będziemy musieli zawrócić - zagaiła.
Podniósłszy wzrok, spostrzegła, że w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się plecy Patricka, widać jedynie siwą mgłę.
- Czyżby aż tak przyspieszyli? - zastanawiała się. - Hej, zaczekajcie! Patrick, Clara!
Nikt jej nie odpowiedział. Spróbowała przyspieszyć kroku. Kilka razy o mało nie poślizgnęła się na śliskim, kamiennym elemencie.
Zaklęła. Zniknęli. Po prostu zniknęli, nigdzie ich nie było. Wysłała przed siebie magiczną kulę światła, lecz nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów. Mgła połykała jasność, tłamsząc ją w sobie. Zatrzymała się, ponownie zawołała do członków grupy. Spodziewała się braku odzewu, jednak ponownie nawiedził ją dosłyszany wcześniej szept. Tym razem był bardziej wyraźny, bliższy.
- Jestem Charon. Twoja dusza nie ma u mnie taryfy ulgowej.
Rozejrzała się dookoła. Wydawało jej się, że kątem oka dostrzegła poruszający się cień.
- Hej, stój! - krzyknęła.
Sylwetka zniknęła jednak równie szybko, co się pojawiła.
- Żądam zapłaty.
Nie widziała, skąd dochodził głos, w jej nozdrza uderzył jednak intensywny zapach śmierci. Z nadejściem odoru, rozstąpiła się mgła - szybko, gwałtownie, ukazując całość monumentalnej konstrukcji. Zniszczony most przywodził na myśl szkielet martwego zwierzęcia. Wysokie kamienne podpory sięgały nieba, gdzieniegdzie ułamały się, a ich fragmenty bezpowrotnie zatonęły w ciemnych wodach oceanu. W niektórych miejscach wciąż zwisały z wysokości omszałe łańcuchy, dzwoniąc niepokojąco na wietrze. Spękane kamienne ozdoby łypały groźnym wzrokiem na intruza. Veronica przeszła już ponad połowę drogi. W oddali mogła zauważyć nawet migoczący brzeg. Nigdzie nie widziała jednak reszty grupy.
- Niemożliwe, żeby spadli... - mruknęła do siebie.
- Nikt nie spadł - usłyszała za sobą. Głos był identyczny jak ten od szeptu, tym razem stał się jednak jakby bardziej realny.
Odwróciła się.
Stał tam, najprawdziwiej w świecie. Mogłaby przysiąc, że nie był marą ani wytworem jej wyobraźni. Po środku przejścia stała istota w czarnym płaszczu z częściowo zsuniętą z twarzy maską. Jej kończyny były nienaturalnie powyginane, odzienie przesiąknięte szkarłatem. Przetarła oczy z niedowierzaniem.
- Ty...
- Jeszcze mnie poznajesz - powiedział. - Jak dobrze, już bałem się, że o mnie zapomniałaś. Podszedł kilka kroków do przodu, zatrzymał się nad znacznej wielkości zapadliną.
Wojowniczka rozpoznała w mężczyźnie zamaskowanego napastnika, którego dobiła po tym, jak wypadł z okna w świecie Aludów. Z jego piersi wystawał kuchenny nóż - ten sam, którym tak zawzięcie zadawała ciosy w przypływie adrenaliny. Mężczyzna niespiesznym ruchem wyjął go, wciąż nie spuszczając wzroku z dziewczyny, po czym rzucił nim tak, iż ostrze wbiło się w deski tuż przed nogami kadetki. Veronica cofnęła się odruchowo.
- Jestem Charon - usłyszała szept.
Tym razem nie była jednak w stanie stwierdzić, czy na pewno pochodził od nieznajomego.
- No dalej! Dasz radę zabić mnie jeszcze raz?
Spojrzała na swoje dłonie. Mimo że nie było na nich żadnej świeżej rany, na skórę zaczęła wstępować krew, jakby ktoś zadał jej cios. Zaczęła się trząść, próbując strzepać oklejającą ją czerwoną maź, bezskutecznie.
- Czego ode mnie chcesz...
Nie zdążyła dokończyć pytania, gdy ogromna siła pchnęła ją ku przepaści. Niewypowiedziane słowa zawisły w powietrzu. Pierwsze, co poczuła, wylatując poza konstrukcję, to przestrzeń. Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, nie zdążyła nawet zarejestrować momentu, gdy nieznajomy doskoczył do niej i zadał wyrok śmierci. Choć może to nie on był odpowiedzialny za popchnięcie jej? Spadając, widziała jego ciemną sylwetkę na tle mostu, który ponownie zaczął zasnuwać się mgłą. Nieśmiałe promienie porannego słońca zaczęły barwić ogrom nieba, przebijając się przez uparte resztki nocy.
- Oko za oko to domena ślepców! - usłyszała. - Ale na co martwym wzrok?
To zadziwiające, co człowiek może zaakceptować. Przyjąć do świadomości i nauczyć się z tym żyć, jakby było to normalne, choć zaledwie wczoraj uporczywie z tym walczył. Dać się ponieść prądowi prawdy. Nie stawiać oporu. Po prostu dryfować wśród własnych błędów i przekonania, że właśnie tak musiało się stać."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz