Rozdział 21

Jej zimne już ciało zostało poddane wstrząsom. Nie uległa wypadkowi, to nie lekarze ratowali ją defibrylatorem. Wzburzenia wydobywały się z wewnątrz martwego ciała. Jej serce realnie zatrzymało się. Umarła. W jej głowie, gdzieś na granicy świadomości, ni stąd, ni zowąd zaczęła rozbrzmiewać dobrze znana jej pieśń. Nuta po nucie oganiała ją i nadaremno podejmowała próby ocucenia. Na jednych z zajęć, gdy uczęszczała jeszcze na Uniwersytet przedstawiono tę melodię jako hymn zagrzewający do walki. Niestety nic nie mogło poruszyć teraz jej ciała do życia. Najszczersze chęci i potrzeby, pieśni mobilizujące do poświęcenia i krwawego boju całe armie, krzyki, czy potrzeba pomocy przyjaciołom - to wszystko było boleśnie bezużyteczne w zetknięciu ze kresem życia. Śmierć była dla niej osobliwym zjawiskiem. Zawsze spodziewała się, że w tej chwili wszystkie wspomnienia przelecą jej przed oczami niczym zdjęcia, klisza filmu. W pełnym trwogi, aczkolwiek wzruszającym momencie, otoczona kochającymi bliskimi echa z przeszłości podsumują jej egzystencję, która w każdej chwili wyda jej się niespełniona i zbyt krótka. Bzdury! Została cięta i świat zgasł równie szybko jak niepewny płomień świecy na gwałtownym wietrze. Ta kruchość ostatecznie ją przeraziła. Dlatego, oprócz bólu, właśnie zaskoczenie towarzyszyło jej, gdy gasły wszelkie światła. Łatwość zerwania wartości najwyższej - zwanej życiem. Błyskawiczna myśl, napięcie mięśni, jeden ruch. Tylko tyle dzieli żywych od martwych. Jak mogła do tej pory nie zastanawiać się nad tym, nie czuwać, pełni strachu i obawy? Mniej niż sekunda zdecydowała o unicestwieniu całego postrzeganego przez nią świata, jej wspomnień - czyli przeszłości, jej marzeń - czyli przyszłości. Kto postawił się tak wysoko, by dać sobie prawo na wtargnięcie do tej wszystkiego, co jej znane? Za kogo uważa się osoba, która poddała destrukcji trzy wymiary czasu? A jednak Veronica wciąż coś czuła. Świadomość nie chciała usnąć, mimo ogłuszającego bólu, który jednak wydobywał się już jakby zza kurtyny. Wewnętrzne wstrząsy nie ustawały - przeciwnie, wzmagały się z każdą sekundą nietrwania dziewczyny, niewypełnionej biciem serca. Wydawało jej się, że każda komórka jej ciała, wszystkie tkanki po kolei zaczynają walczyć o życie w sposób niewytłumaczalny dla medycyny, a także dla niej samej. W ten sposób Energia, która pozostawała tajemnicza nawet dla wybitnych Mistrzów, wielkich uczonych powoływała ją do ponownego życia, nie pozwalała odejść, jakby sama bała się przy tym umrzeć. Gdy tym razem niebieskie iskry ogarnęły jej ciało, pozostała w niewielkim stopniu świadoma. Czuła, jak bruzda na szyi zrasta się błyskawicznie, ból ustępuje, a wyrwane kolce kruszą pod naporem jej dłoni. Każda najmniejsza blizna na jej ciele została wymazana. Wspomnienie nieprzemijającego bólu zostało unicestwione. Była gotowa do walki.

"Mam nadzieję, że kiedyś w końcu zrozumiemy,

Że idziemy w drugą stronę horyzontu.

Mam nadzieję, że kiedyś w końcu zrozumiemy,
Że stawiamy uświęcone kroki.

Wszelkie życie pewnego dnia zginie.
Czy jesteśmy na to przygotowani, czy nie,
Ten dzień nadejdzie na pewno.

Czy to anioł, co o zmierzchu sfrunął z nieba?
Czy to diabeł, co wyczołgał się ze szczelin skalnych?

Łzy, gniew, litość, okrucieństwo,
Pokój, chaos, wiara, zdrada.
Będziemy walczyć z przeznaczeniem,
Nie możemy mu się poddać.

Ze smutkiem i postanowieniem w naszych sercach
Pokażemy siłę, by iść naprzód.
Nikt zawzięty nie może zostać pozbawiony życia!"

- Stawianie oporu nie ma sensu!
Pewnym krokiem główny oprawca poszedł do porzuconego na kamienistej dróżce ciała. Niby od niechcenia, a jednocześnie pełnym władczości gestem, położył ciężki, ciemny but na brzuchu ofiary. Nadepnąwszy brutalnie, powtórzył swoją kwestię:
- Poddajcie się!
Obserwując uważnie reakcję zapędzonych w potrzask, pozbawionych broni kadetów, zamaskowany mężczyzna nie zauważył, jak rany zabitej wypełniają się lśniącą, niebieską Energią. Odskoczył dopiero, gdy błękitne płomienie buchnęły, wypełniając ściśle całą wolną przestrzeń. Zareagował za późno. Przebudzona, nowa istota dopadła go i niewytłumaczalną siłą przygniotła do ziemi. Chabrowe oczy łypały groźnie na przeciwnika, badając uważnie wzory na ciemnej masce. Ten, zupełnie wytrącony z rytmu, zszokowany do granic wytrzymałości, trząsł się niczym małe dziecko. Próbując zawołać towarzyszy, chcąc sięgnąć po wytrącony z dłoni miecz, wciąż nie mógł zrozumieć, jakim cudem powalił go na ziemię tak drobny przeciwnik - nieboszczyk. Dziewczyna przyłożyła prawą dłoń do jego twarzy zacisnęła wyjątkowo silne palce na masce, po czym zaczęła wypowiadać formułę zapomnianego zaklęcia runicznego. Dusiła mężczyznę, tylko krusząca się maska ratowała leżącego przed zmiażdżeniem twarzy. Dziewczyna uformowana pod dłonią kulę mocy wbiła ją z impetem w czaszkę ciemnej istoty, brutalnie rozsadzając ją na cząstki, mimo że o nawet o połowę mniejszy ładunek wystarczyłby do zabicia wroga. Jej samej niebieskie płomienie nie raniły. Owionęły jej postać, żyły z nią i w niej miały swoje źródło. Szczątki zabitego zostały starte na bezkształtną masę. Magiczny pył, powstały przy wybuchu, opadał powoli na ziemię przy akompaniamencie wystrzałów i spięć błękitnych ogników. Ogarnięta niebieskim płomieniem Veronica stała w bezruchu, przyglądając się pozostałym trzem zakapturzonym postaciom. Zawahała się i odwlekała atak, gdy chwilę potem dołączyła do niej kolejna błękitna postać. Clara, pokonawszy odmieńca, stanęła ramię w ramię z wojowniczką. Nie wykazywała najmniejszych objawów zmęczenia, nie była ranna. Zabicie upadłego nie było dla niej wyzwaniem. Obydwie dziewczyny były pozbawione broni, jednak wokół ich dłoni krążyły iskry, tworząc co jakiś czas delikatne spięcia i wyładowania - jakby kadetki miotały niewielkimi piorunami. Spojrzały po sobie. Clara uniosła ręce, napięła łydki, szykując się do skoku, Veronica zaczęła formować kolejną kulę mocy. Widząc przewagę wroga, zamaskowane postacie ulotniły się, zanim dosięgnęły ich błękitne rozbłyski. Magiczny pocisk wysłany przez wojowniczkę uderzył w nagą ziemię, powodując stłumiony wybuch. Clara opanowała się w mgnieniu oka. Po przemianie kolor jej włosów nie wrócił jednak normy – pozostał biały. Dziewczyna wydała się nieludzko zmęczona. Mimo wyczerpania chwyciła wciąż rozświetloną Veronicę. Nie bojąc się płomieni, szepnęła coś do niej w obcym języku. Zapatrzona w pustkę, owiana chabrowym całunem wojowniczka także opadła na kolana, wracając do normalności - żywa. Niebieskie iskry zniknęły, pył rozwiał się.

- Daveth, dziewczyny - białowłosa zwróciła się do oszołomionych kadetów - posłuchajcie! Domyślam się pewnych rzeczy... Nie, nie pytajcie teraz o to!
Ogarnęła ręką pobojowisko.
- To wyjaśni się później. Daveth, weź bliźniaczki i uciekajcie stąd, prędko! Jak najdalej stąd, jakoś się później znajdziemy. Jeśli będziemy trzymać się razem, wytropią nas.
- Jak oni nas znaleźli tym razem? Staraliśmy się przecież zacierać za sobą pozostałości Energii... - zastanawiał się Patrick.
- Nie mam pojęcia. Muszą posiadać jakieś informacje o naszej misji, albo to po prostu wyszkoleni płatni zabójcy.
- Czyli to nie Północne Królestwo? - zaciekawiła się Rita.
- Tego nie powiedziałam. Nie wiem, kim oni są, ale jestem pewna, że niedługo znów spróbują nas wytropić. Istnieją dwa możliwe scenariusze, które mogą zastosować. Pierwszy z nich przewiduje atak w grupie. Zaatakują jedną z naszych mniejszych grupek w trójkę, to jest gorszy scenariusz, mam nadzieję, że się nie ziści.
- A drugi?
- Że się rozdzielą. Wtedy spokojnie będziemy w stanie zabić jednego wroga. Boję się, żeby nie przyszło im do głowy wciąż trwać w grupie. Do tej pory działaliśmy jako jeden zespół. Jeśli pomyślą, że jest tak także teraz, a część grupy znajduje się jedynie na zwiadach, nie będą widzieli potrzeby, aby się rozdzielać. Dlatego musimy dać im do zrozumienia, że nie jesteśmy jednością.
- Czy to nie zachęci ich do atakowania mniejszej ilości osób całą bandą? - warknął zniecierpliwiony Daveth.
- A w jakim przypadku jest ci się łatwiej schować: gdy masz trzy osoby w grupie, czy dziewięć?
- Jak do tej pory chowanie się idzie nam dupnie, więc może przynajmniej się nie pogubmy?
- Nie chodzi o kłótnie! - sprzeczkę przerwała Aurore. - Jeśli się rozdzielimy, będziemy mniej przyciągać uwagę. Poza tym szansa na znalezienie ambasadora wzrośnie.
Daveth westchnął.
- Uważam, że nie wytropią wszystkich grup. Nie dadzą rady! Jeśli nie zdecydują się rozdzielić i zajmą się szukaniem jednej części naszego zespołu, inne w tym czasie dadzą radę uciec w bezpieczne miejsce, jak najdalej stąd, w poszukiwaniu ambasadora - Clarze zakręciło się w głowie, wsparła się na jednej z bliźniaczek.
- Ale kogoś w końcu dopadną.
- To... możliwe.
- Bardzo prawdopodobne! Chcesz więc powiedzieć, że... ktoś będzie musiał się poświęcić?
Dziewczyna milczała przez chwilę.
- Oby nie.
Przełknęła głośno ślinę z uporem wypatrując reakcji łucznika.
- Cholernie słaby ten twój plan!
- Tak, tak... wiem.
- Sam nie mam lepszego, choć wolałbym się nie rozdzielać. Jeśli to przeżyję, stawiam po powrocie do domu wszystkim duży kufel miodu!

***

Gdy tylko Clara odbiegła od miejsca potyczki, Rita, Aurore oraz Daveth zaczęli naradzać się, dokąd powinni iść. Chłopak był skłonny odejść w stronę miasta niezwłocznie, dziewczyny jednak przypomniały sobie o Aliudzie, który być może wciąż leżał ranny pod blokiem. Zostawili więc Patricka czuwającego przy nieprzytomnej Veronice. Wojownik miał czekać na Castora, by razem z brunetką połączyli się w pododdział.
Bliźniaczki i Daveth podbiegli więc prędko do wejścia na klatkę schodową, gdzie ostatnio zostawili rannego. Zastali go niemal wyleczonego, jednak wciąż nieocuconego.
- Możemy już iść, skoro żyje i nic mu nie jest - chłopak z dredami przestępował nerwowo z nogi na nogę.
- Nie możemy! - zaoponowała Rita. - Przecież widział upadłego. A jeśli on wszystko pamięta?
- Mnie nie pytaj, nie byłem tu wtedy...
- Naszym obowiązkiem jest nie dopuścić do rozpływu informacji - Aurore poparła siostrę uroczystym głosem.
- Chcecie go dobić?
- Skądże!
- I tak już ledwo zipie...
- Jakimś sposobem wymażemy mu pamięć.
- Nawet jeśli to wam się uda, za jakiś czas znów zobaczy kolejnego potwora...
- Tym już zajmie się ambasador.
- Dlaczego w takim razie nie może zająć się tym i teraz?
- Bo go tu nie ma, hę?
- Cicho, Aurore! Budzi się!
Mężczyzna nieznacznie podniósł głowę, uchylając powieki. Po przebudzeniu, ciężkim ruchem podniósł rękę i zaczął pocierać skronie.
- Głowa mi pęka – mruknął.
Dopiero po chwili zauważył siedzących wokół niego kadetów. Przestraszywszy się, niemal podskoczył.
- Co się tu dzieje?
- Zemdlał pan - odezwała się łagodnym głosem Rita.
- Domyślam się. Zaraz... Nadal tu jest?
Zaczął rozglądać się z niepokojem na boki.
- Wy też widzieliście t-to straszydło? To, które tu... mnie... - zaczął się motać w zeznaniach i zwątpił, gdy, spojrzawszy na miejsce ran, zobaczył gładką, nieuszkodzoną skórę - atakowało...
Kadeci spojrzeli po sobie.
- Jakie straszydło? - Aurore wzruszyła ramionami, używając zbyt sztucznego tonu, jakim operują małe dzieci, recytujące zabawne wierszyki.
Aliud w odpowiedzi zmarszczył brwi. Na ratunek sytuacji wyszedł na przeciw Daveth.
- Upił się pan.
Oburzony mężczyzna aż krzyknął ze zdziwienia, wskazując na siebie dłońmi.
- Ha! Ja? Ja... proszę pana, jestem abstynentem i... i je-e-stem święcie przekonany, że... że widziałem to straszydło! Poza tym nie muszę się wam z niczego tłumaczyć, smarkacze!
Ostatnie zdanie wypowiedział już szybciej, z odzyskaną pewnością siebie. Następnie prędko wstał, co skutkowało zawrotami głowy. Mężczyzna chwycił się za głowę, pojękując.
- Abstynentem! - prychnęła z pogardą Aurore, za co doigrała się kuksańca w bok od siostry.
- Właśnie dlatego jest pan teraz w takim stanie. Znaleźliśmy obok pana butelkę - pospieszyła w wyjaśnieniami druga z bliźniaczek.
- Jaką butelkę? - wymamrotał niewyraźnie, rozglądając się dookoła.
- Wyrzuciliśmy ją.
- W takim razie dajcie mi święty spokój!
Ruszył w kierunku drzwi prowadzących na klatkę schodową. Niepewni kadeci spojrzeli po sobie. Czy przekonali mężczyznę odnośnie nieprawdziwości jego wizji? Czy może zamierza on rozgłaszać nowinki pomiędzy znajomymi, może nawet do prasy? Drogę zatarasowała Aliudowi umięśniona ręką Davetha.
- Nie przejdzie pan! - oznajmił z grobową miną.
- A to dlaczego?! - oburzył się. - Pan myśli, że jak będzie mi tu opowiadał niestworzone historie to zaraz się będę pana słuchał? Proszę zabrać tę rękę! Niby dlaczego nie mogę przejść?
- Bo to nie pana blok - przerwała cicho Aurore.
Mężczyzna rozejrzał się dookoła, przyjrzał uważnie numerowi klatki schodowej, odnotowując numer o jeden za duży. Wyszedł więc prędko z budki, skręcił w prawo, poirytowanym głosem powtarzając do siebie "abstynentem, abstynentem..."
- Zostawiamy go tak? - westchnął Daveth, rozprostowując ręce.
- Jeśli jakimś cudem nadal uznaje to, co widział za prawdę... Kto mu uwierzy?
- Zrobiliśmy z niego pijaka... - stwierdziła ze smutkiem Aurore.
- Słyszałem! - głos Aliuda dochodził zza wejścia do klatki schodowej.
Po chwili mężczyzna znów pojawił się w polu widzenia grupki. Rozwścieczony, fuknął:
- Wiem, że macie mnie za pijaka, ale co? Wy nie lepsi!
- To co pan tu jeszcze robi?
Oblał się rumieńcem.
- Pomyliłem... - wydukawszy to, odszedł tym razem w lewą stronę.
Nie zwlekając dłużej, bliźniaczki razem z chłopakiem w dredach wyminęli zdezorientowanego, przybitego Aliuda. Zerwali się w stronę działek, by tamtędy przedostać się do miasta. Przebiegali przez ogródki, depcząc po grządkach, skacząc ponad ogrodzeniami. Za główny zamiar obrali sobie znalezienie ambasadora. W tym celu postanowili dostać się z powrotem do centrum miasta.
O tej godzinie ludzie zaczęli już wstawać i pierwsze osoby na obrzeżach ruszały do pracy. Osmoleni, poturbowani kadeci schowali się w jednej z poczekalni ustalając plan działania. Nie mieli pojęcia, jak powinni skonsultować się z działaczem innego świata, przebywającym na terenie Aliudów. Wszelkie informacje na temat adresów, nazwisk wysłanników były ściśle strzeżone. Uczniowie wywnioskowali, że poważny wybuch powinien zwabić na obszar działek kogoś z branży ambasadorskiej.
- Jestem przekonana, że zjawią się w okolicy już niedługo. Narobiliśmy niezłego bałaganu i nie tylko tam, a od początku naszego pobytu w tym świecie - swoje wywody wygłaszała szeptem Aurore. - Na pewno nas monitorują - powtórzyła z uporem.
- Nie sądzę, aby byli w stanie nas namierzyć. Gdyby mogli, już by się z nami skontaktowali, aby się przekonać, co jest grane - zawyrokował Daveth.
- Mistrz Victor mówił co innego... Ambasador miał na nas czekać po przejściu przez portal.
- Może wciąż tam czeka?
- Wykluczone - wtrąciła druga z bliźniaczek. - Gdyby był przed nami, zaatakowaliby go zamaskowani. Natomiast jeśli pojawił się trochę po, cóż... Na pewno zauważyłby ślady walki.
- Jakie kroki w takim razie podejmiemy? Chyba nie myślicie poważnie o narobieniu jeszcze większego zamieszania? - zapytał siostry Daveth.
- Skądże... Ale póki co, nie mam innego pomysłu na kontakt z nim.
Zniechęceni kadeci opuścili ze zrezygnowaniem ramiona. Podczas ich przyciszonej rozmowy, w drugim kącie pomieszczenia, kręcił się ochroniarz, który nieufnie przyglądał się grupce, koczującej w poczekalni o nietypowej porze. Z braku chęci na wszczynanie kolejnej awantury, bliźniaczki i łucznik wyszli na zewnątrz, by przez kolejne pół godziny wałęsać się po ulicach budzącego się miasta. Zbadali swój dorobek, przeliczyli ekwipunek. Byli w posiadaniu kilku obcych banknotów o nieznanej im wartości i, najwyraźniej cennego, damskiego zegarka nadgarstkowego. Wszystkie te zdobycze mieli przy sobie już od napadu na przechowalnię na terenie dworca kolejowego. Nie mieli, co ze sobą zrobić, więc z braku pomysłu na realizację planu, aby zabić dłużący się czas do skontaktowania z resztą zespołu, zaszli do restauracji z fast foodem chwilę po zmianie menu ze śniadaniowego na normalne. Przyglądając się z rozdziawionymi ustami kolorowym reklamom i kuszącym banerom, przyciągali uwagę spieszących się klientów.
- Zapraszam do kasy!
Konfrontacja z obcym światem nie wyszła im na dobre. Co chwilę kolejny niezadowolony przechodzień trącał kadetów barkiem, ktoś klął pod nosem na temat bezstresowego wychowania młodzieży.
- Hej, Daveth - rzuciła Rita na tyle głośno, by przebić się przez wszechobecny szmer - na co na wystarczy tej waluty?
- A skąd mam wiedzieć? - Wzruszył ramionami. - To nie ja chodziłem na zajęcia z wiedzy o innych światach.
Veronica by wiedziała.”
Dziewczyna prychnęła.
- Następny proszę!
- Idź i się zapytaj - zaproponowała.
- Dlaczego ja? - oburzył się.
- Poproś to, co zamówi osoba przed tobą, proste!
- W takim razie może sama to zrobisz, hę?
- Proszę państwa! Zapraszam do mnie w celu złożenia zamówienia - wyraźnie poddenerwowana kasjerka, wyraziście gestykulowała w stronę grupki. - Tak, państwa kolej...
Rita z pieniędzmi w dłoniach podeszła niepewnie do lady. Zaczęła się jąkać, a jej wzrok błądził po obcych jej nazwach potraw i napojów.
- P-pro-o-pro-o-szę... - zaczęła dukać z siebie kwestie, które podsłuchiwała na bieżąco ze stanowiska obok.
Zażenowana jej nieporadnością Aurore, odsunęła siostrę na bok - trochę za mało delikatnie, co skończyło się szturchnięciem zagniewanej młodej kobiety w kolejce obok. Skończyła za siostrę:
- To co ostatnio poprosimy!
Kasjerka zacisnęła usta w wąską szparkę, mrużąc oczy.
- A konkretniej?
Brak jednoznacznej odpowiedzi kadetki skutkował pełnym dezaprobaty przewrotem oczami.
- W takim razie państwo się może jeszcze namyślą...
- Ależ nie! - Daveth uderzył otwartą dłonią w blat tak, że, szturchnięta wcześniej przez Ritę, młoda kobieta podskoczyła, chwyciwszy się za serce. Większość osób stojących dookoła, obróciło bujające do tej pory w prywatnych obłokach głowy, nadstawiając pełnych ciekawości uszu. - Poprosimy to, co pani poleci - dokończył już ciszej.
- Za tę sumę - dokończyła Rita, kładąc uroczyście na tacce pomięty banknot z Monopoly.

***

- Tu wcale nie ma się z czego śmiać. - Patrick szturchnął ramieniem wytatuowanego chłopaka. - Wszyscy mogliśmy zginąć i niewiele brakowało!
- A mnie to wszystko ominęło - przeczesał ciemne włosy palcami. - A najlepsze jest to, że uratowała w a m dupy najsłabsza osoba z całej grupy.
Po chwili milczenia dodał:
- Obudzi się kiedyś przynajmniej?
- Mi też nie uśmiecha się sterczeć tutaj, ale...
- To weź ją plecy! Czy boisz się pieprzonych niebieskich ogni?
Patrick puścił tę sarkastyczną uwagę mimo ucha. To nie Castor patrzył, jak zamaskowany oprawca jest rozsadzany przez magiczny pocisk, jak jego skóra z łatwością rozrywa się, topi, a ostatnie krzyki i momenty agonii giną w ogniu. Przywoławszy ten moment w pamięci, zawahał się.
- Zaczekajmy jeszcze chwilę.
Podszedł do nieprzytomnej koleżanki, ukląkł przy niej. Była zimna, sina, jednak jej klatka piersiowa unosiła się nieznacznie w rytm płytkich oddechów.
- Żyje, na pewno.
- To już wiemy od co najmniej pół godziny - odparł zniecierpliwiony.
Castor dotarł na pole walki, gdy było już po wszystkim. O pojawieniu się zamaskowanych istot oraz przemienieniu Veronicy wiedział tylko z opowieści Patricka. Pokonawszy upadłego, zamierzał dołączyć do grupy. Na miejscu zastał jedynie wojownika i nieprzytomną brunetkę, ponieważ reszta zdołała już się rozdzielić. Od początku był poddenerwowany i brakowało mu cierpliwości. Nie sądził, by rozpad grupy był najlepszą z możliwych opcji. Dodatkowo irytował go fakt, iż został zmuszony dołączyć do słabego, według jego kryterium, zespołu. Po kilkudziesięciu minutach czuwania nad wciąż nieprzytomną dziewczyną, westchnął ostentacyjnie, oświadczając, że zamierza iść sam, by dołączyć do innej grupy kadetów. Patrick podzielił się z nim obawami Clary, która słusznie wywnioskowała, że samodzielne poruszanie się po mieście może być bardzo niebezpieczne. Dlatego poczekał jeszcze chwilę, zanim wojownik zdecydował się na niesienie Veronicy. Szczerze obawiał się, że niekontrolowany wybuch tajemniczej Energii może nastąpić ponownie, zabijając go. Jednak trwanie na pobojowisku stanowiło zagrożenie jednocześnie ze strony Aliudów jak i zamaskowanych zabójców. Nasunął więc kaptur głęboko na głowę i wziął wojowniczkę na barana, przekonując samego siebie w duchu, że jest na tyle wykończona, by nie zrobić mu krzywdy. Zaczęli iść w stronę miasta. Przechodnie mierzyli ich nieprzyjaznym wzrokiem, Castor natomiast szedł kilka metrów przed towarzyszami, popędzając tym samym wojownika do szybszego marszu. Patrick dziękował w duchu za drobne gabaryty koleżanki, dzięki którym bez problemu dotrwał momentu, w którym dziewczyna uchyliła powieki, mamrocząc coś pod nosem.
- W końcu! - żachnął się wytatuowany kadet.
Ostrożnymi ruchami posadzili brunetkę na ławce w parku.
- Lepiej ci już? - zapytał skrępowanym głosem Patrick.
- Szczerze? Ani trochę.
Castor, obróciwszy się na pięcie, zaczął impulsywnie chodzić w tę i z powrotem. Po chwili pewnym krokiem podszedł do Veronicy i usiadł obok niej na ławce. Dziewczyna ze zmarszczonymi ze zmartwienia brwiami, gładziła nietkniętą szyję, gdzie jeszcze niedawno widniało głębokie nacięcie.
Nie ma ani śladu...”
- Nie mam zamiaru ciebie niańczyć, więc radzę dobrze, żebyś wzięła się w garść.
- Masz coś do jedzenia? - zapytał się szatyn, upewniwszy się uprzednio, że jego kieszenie są puste.
- Czy ja wyglądam na kogoś, kto przewidział ten gówniany plan rozdzielenia się i zabrał prowiant
Wstał. Zmierzył pogardliwym spojrzeniem idącą nieopodal parę. Ci, na jego widok, skręcili w inną alejkę.
- Mieliśmy się trzymać razem.
- W stolicy, gdy sam bohatersko pokonałeś wilka, mówiłeś coś całkiem innego - odparł ironicznie.
- Myślicie, że jak naszą trójkę... - ogarnął spojrzeniem Veronicę, która właśnie walczyła z odruchami wymiotnymi - ...naszą d w ó j k ę zaatakują ci zamaskowani to cokolwiek poradzimy?
Zacisnął szczękę, podszedł kilka kroków do cofającego się szatyna i chwycił go za poły bluzy. Kaptur zsunął się z głowy Patricka, a brudny opatrunek wywołał protekcjonalny grymas u Castora.
- Zapomniałbym! Kalekich nie biję - rzucił mu prosto w twarz.
Następnie puścił energicznie jego ubranie, odpychając chłopaka do tyłu. Dziewczyna nie wytrzymała napięcia, uciskającego jej żołądek, pozbyła się i tak skromnej zawartości narządu. Chłopacy wstrzymali bójkę, gdy uczucie bycia obserwowanym spadło na nich znienacka. Zaczęli rozglądać się dookoła, widzieli jednak tylko spacerujących Aliudów, nie wyczuwali większych pokładów Energii Duchowej. Poczucie niepokoju urwało się jednak równie gwałtownie i niespodziewanie jak zaczęło się potęgować. Patrick dopiero teraz uświadomił sobie, że przez te kilka sekund grozy ciągle wstrzymywał oddech. Wypuścił więc ze świstem powietrze, proponując wycieńczonej dziewczynie i rozeźlonemu wojownikowi zmianę lokacji w celu zdobycia czegoś do jedzenia.

***

Miny kompletnego niezrozumienia wciąż gościły na twarzach kadetów, gdy wysoki mężczyzna wręczał zdezorientowanej kasjerce prawdziwe pieniądze. Wytłumaczył coś szeptem, po czym kobieta uspokoiła się i, odprowadzając uprzednio kadetów bacznym wzrokiem, poprosiła o następne zamówienie. Wysoki nieznajomy zagarnął ramieniem jedną z bliźniaczek, prowadząc grupkę do najbardziej oddalonego od powszechnego zgiełku stolika. Usiadłszy, skinął głową na posiłek, dając kadetom do zrozumienia, że rzeczywiście jedzenie jest przeznaczone dla nich. Daveth z początku był nieufny wobec mężczyzny, Aurore natomiast bez wahania chwyciła hamburgera, przełamując niezręczną barierę, odgradzającą dobroczyńcę od grupy. Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie, zachęcając resztę do konsumpcji. Przyglądając się wygłodniałym kadetom, przedstawił się niejednoznacznie:
- Myślę, że to na mnie czekaliście, rozumiecie - powiedział niskim, konspiracyjnym głosem.
Daveth natychmiast przestał jeść. Odstawił kanapkę na tacę, po czym wbił wzrok w nieznajomego, mrużąc oczy. Mężczyzna był bardzo wysoki, co było widać nawet, gdy siedział. Jego budowa nie odznaczała się niczym niezwykłym, figurę miał przeciętną, szczupłą, co tylko potęgowało wrażenie niezwykłego wzrostu. Jasnobrązowe włosy opadały falami na ramiona, zebrane były nad czołem plecionym sznurkiem, opaską. Godna pozazdroszczenia gęstwina ciemniejszego od reszty włosów zarostu skomlała o dodatkową pielęgnacje. Broda była potargana, cała w kołtunach. Nefrytowe spojrzenie mężczyzny było pełne ciekawej życzliwości. Davethowi wydawało się, że dostrzegł w nich tajemniczy błysk. To właśnie on zmotywował łucznika do rozpoznania sytuacji.
- Co ma pan na myśli, panie...?
- Myślę, że wszyscy - ogarnął dłonią zarówno magiczki jak i chłopaka z dredami - mamy świadomość, że moje nazwisko tylko utrudniałoby naszą współpracę. Szukałem was, rozumiecie.
Kadeci spojrzeli po sobie. Aurore z trudem przełknęła ostatni kęs jedzenia. Czyżby udało im się odnaleźć ambasadora?
- Rita.
Bliźniaczka jako pierwsza położyła z godnością dłoń na sercu. W jej ślady pospiesznie poszła siostra. Brodacz, uśmiechnąwszy się swoim niezmiernie życzliwym uśmiechem, odpowiedział tym samym, na co Aurore nieomal zachłysnęła się ze szczęścia. Daveth także oddał honor, przedstawiając się jako kadet jednostki łuczniczej.
- Możecie się do mnie zwracać Jason - powiedział. - Oczywiście jest to f a ł s z y w e imię. Jesteście świadomi na pewno, że nasza społeczność nie godzi się z rozgłosem, rozumiecie.
- Jest was tu więcej? - dopytała żywo zainteresowana Rita.
- Oczywiście! Zebraliśmy się stosunkowo niedawno, rozumiecie - powiedziawszy to, wyraźnie ściszył głos, nachylając się przez stolik ku kadetom. - Sami wiecie, jak przestawia się obecna sytuacja. Musimy trzymać się razem, rozumiecie, a i wydarzenia, które mają miejsce tu i teraz nie są zbyt kolorowe.
- Coś o tym wiemy...
- Nie martwcie się, pomożemy wam. Najpierw posilcie się, następnie zaprowadzę was do reszty.
- To bezpieczne?
- A co innego możemy zrobić, jeśli chcemy zacząć działać? Jestem... na znaczącej pozycji w tym okręgu, rozumiecie... Macie pewnie podgląd na to, jak zła jest sytuacja. Pomożecie nam ją opisać i przezwyciężyć.
- To nie takie proste - wtrącił się chłopak. - Sami nie jesteśmy co do n i c h do końca pewni. A nasza misja nie dobiegła jeszcze końca.
- Nie martwcie się! Wesprzemy was, mamy dużo ludzi, rozumiecie... Z naszą pomocą doprowadzimy sprawę do końca w mgnieniu oka.
- Ale my natrafiliśmy na... - zaczęła Aurore.
- Nie sądzę, by bezpiecznie było rozmawiać o tym t u t a j młoda damo - przerwał jej z poważną miną.
- Przepraszam najmocniej, Jason.
- Zjedliście już? Następnym razem postarajcie nie rzucać się tak w oczy - pouczył, wstając. - Chodźcie za mną. Zebranie odbędzie się niedługo.
Kadeci także wstali, po czym wyszli, nie odnosząc tacy na miejsce. Kroczyli niepewnie kilka metrów za Jasonem.
- Myślicie, że to ambasador? - zapytał podejrzliwie Daveth.
- A kto inny by nas rozpoznał, pomógł i tak dobrze znał się na całej sprawie, hę?
- Nie wiem, Rita. Po prostu wciąż staram się być czujny.
- Pospieszcie się! - zawołał za nimi mężczyzna, obracając się przez ramię w progu.
- Już nie musisz! Trafiliśmy na swoich.
Uśmiechnęła się, klepiąc znajomego po ramieniu. Łucznik skrzywił się na ten gest, ponieważ magiczka wybrała ranną rękę.
- Nie mówiłeś, że jesteś ranny - jęknęła Aurore.
- To nic takiego...
- Dobrze słyszę?
Jason zwolnił kroku, dołączył do grupki i spojrzał podejrzliwie na Davetha.
- Dopadli cię?
- To tylko draśnięcie.
Łucznik objął nie pełnie sprawną rękę drugą dłonią.
- Czym?
Mężczyzna naraz stał się śmiertelnie poważny.
- Mieczem.
Jason zagarnął kadetów na dwór, za ogrodzenie restauracji. Rozglądając się z niepokojem na boki, delikatnie badał ranę chłopaka przez ubranie. Nie chciał bowiem przyciągać uwagi przechodniów widokiem krwi.
- Trzeba to zbadać... Nie, nie tylko zakażenie, ale trucizna, rozumiecie!
- Możemy użyć magii - zaproponowała Rita.
- Nie tu! - niemal krzyknął Jason, po chwili jednak opanował się. - Przepraszam. Jestem, rozumiecie, poddenerwowany. Jest gorzej, niż myślałem! Musimy szybko dotrzeć do kwatery, rozumiecie.
W drodze nie odzywał się prawi wcale. Narzucał żwawe tępo, mechanicznie rzucając spojrzeniami na boki.
- Jeszcze jacyś ranni? Jakieś straty?
- To nie jest do końca jasne... - Aurore wzdrygnęła się. - Rozstaliśmy się podczas starcia. Wygląda na to, że dwoje z nas...
- To źle... to bardzo źle! - przyspieszył.
Zaprowadził między wysokie bloki mieszkalne. Przedstawiały się one dość obskurnie, jednak zapewniały dobre schronienie. Drżącymi rękami wcisnął zawiły kod przy domofonie i pchnął ciężkie, skrzypiące drzwi. Niemal wbiegł na trzecie piętro, pozostawiając kadetów daleko w tyle. Zdezorientowana grupka spieszyła za nim w pełnym napięcia milczeniu, wypełnianym jedynie tupotem ciężkich butów, niosącym się echem po klatce schodowej. Gdy dotarli nie miejsce byli porządnie zmachani. Zastali otwarte na oścież drzwi. Weszli do środka, ostrożnie zamykając je za sobą. W mieszkaniu przywitał ich okropny bałagan, chaos i natarczywy zapach taniego odświeżacza powietrza. Stali w przedpokoju, nie wiedząc, czy powinni iść dalej. Z salonu słyszeli pełen podniecenia głos ich przewodnika. Kłócił się z kimś.
- Znalazłem ich!
Kadeci postanowili przejść dalej przez korytarz. Wtem Rita potknęła się o pudło, postawione nieopatrznie na środku przejścia. Przewróciła się, wysypując jego zawartość. Na ziemię potoczyły się szklane kule, wyleciały jasne plastikowe maski. Aurore natomiast nastąpiła nieostrożnie na miękką kupkę aksamitnych materiałów. Schyliła się, by je podnieść. Rozpoznawszy w nich wzorzyste peleryny, zmarszczyła brwi.
- Takich jeszcze nie widziałam - mruknęła do podnoszącej się siostry.
- To na pewno oni! - krzyki wciąż docierały do ich uszu.
- Skąd wiesz, że nie... przeciwnicy?
- Wiedzą wszystko! Mają rannego, trzeba im pomóc, rozumiesz...
Po pełnej napięcia ciszy z salonu do przedpokoju wychyliła się nowa twarz. Był to ciemnoskóry mężczyzna o wydatnych wargach. Dostrzegłszy grupę, natychmiast schował się za framugą.
- A co, jeśli oni nie... - mruknął do Jasona.
- Co tu się dzieje do cholery! - zniecierpliwiony niewyjaśnionym zamieszaniem Daveth bez ostrzeżenia wparował do niewielkiego salonu, ogarnionego podobnym chaosem jak korytarz. Pomieszczenie było urządzone skromnie - za to jego zawartość mogła wprowadzić w osłupienie. Po kątach porozrzucane były różnokolorowe tkaniny, na niskim stoliku kawowym rozłożone były projekty i inne notatki. Wysokie okno pozostawało otwarte, długie, szkarłatne firany wybrzuszały się i falowały na wietrze, to zasłaniając, to ukazując siedzącą w kącie trzecią postać - kobietę. Nie była zainteresowana całym zamieszaniem. Ubrana została w ciemnobrązową suknię, na gołe ramiona zarzuciła niemal przeźroczysty szal, a zafarbowane na kolory tęczy włosy upięła w wysoki, niedbały kok. Siedziała na podłokietniku mocno sfatygowanego fotela, obitego jasnym sztruksem, popijając krwistoczerwony napój z kieliszka. Nawet nie spojrzała na stojących w drzwiach kadetów, jej dumny podbródek pozostał niezmiennie uniesiony ku górze, a oczy skierowane za okno. Jason stał wsparty o drewniany regał, opanowując drżenie rąk, ciemnoskóry mężczyzna ściskał w dłoniach niewielką, drewnianą pałkę.
- To nie oni - krzyknął, poprawiając zwisający z ciemnej szyi, pokaźnych rozmiarów amulet. - Prawda, Gisele?
Kobieta wciąż nie zaszczyciła spojrzeniem.
- Jason? Co się tu dzieje? - wrogim tonem odezwał się łucznik.
- J-ja... rozumiecie! - jąkał się brodacz. - T... to chyba jednak nie was szukałem.
- Ale jak to?
Rita przepchnęła się do przodu.
- O co chodzi?
Podszedłszy bliżej do stołu, pochyliła się nad notatkami i planami.
- Nie można! To tajne!
Chcący powstrzymać ją ciemnoskóry, został prędko obezwładniony przez Davetha. łucznik wyrwał mu z dłoni drewniany drąg.
- Co to właściwie jest? - zapytał z niesmakiem, wciąż trzymając mężczyznę w dźwigni. W odpowiedzi usłyszał tylko jęki pełne uporu.
- Jason - odezwała się wciąż nieruchoma kobieta. - Skoro nie wiedzą, czym jest różdżka, oznacza to, że przyprowadziłeś nieodpowiednich ludzi. Idź jeszcze raz na miejsce spotkania i przyprowadź mi p r a w d z i w y c h artystów. Przedstawienie jest za tydzień, a Marie i reszta wycofały się z umowy. Musimy się sprężyć z próbami, bo w życiu się nie wyrobimy.
- Byłem pewien, rozumiesz!
Dalszej części rozmowy kadeci już nie słyszeli. Daveth puścił zdyszanego mężczyznę, rzucił go w kąt. Następnie wyszedł wraz z bliźniaczkami na zewnątrz, trzaskając drzwiami. Opuściwszy osiedle, chłopak westchnął ciężko.
- To jacyś dziwacy...
- Ale trafiliśmy! - potwierdziła zrezygnowana Rita. - Znów jesteśmy w punkcie wyjścia.
- Przynajmniej nie jesteśmy już głodni!

***

- Powtarzasz to ciągle, bez przerwy. To robi się nudne!
- Bo taka jest prawda: ten plan jest pozbawiony najmniejszego sensu!
- Mógłbyś zrobić cokolwiek, a nie tylko narzekać? Jak na razie w niczym nie pomogłeś, a tylko przeszkadzasz...
- Naprawdę? Ha! Ciekaw jestem, jak poradziłbyś sobie beze mnie. Nadal ślęczałbyś na działkach, czekając na przybycie zakapturzonych.
Veronica postanowiła tym razem nie wtrącać się w kłótnię. Castor i Patrick od kilku już godzin warczeli na siebie z krótkimi przerwami, podczas których rozdzielała ich właśnie wojowniczka. Tym razem jednak jej interwencja nie przynosiła wyczekiwanych skutków. Zamilkła więc i oczekiwała na pokojowe rozwiązanie sprawy.
Szli chodnikiem przy dość rzadko użytkowanej ulicy na uboczu miasta. Zbliżał się wieczór, witryny sklepowe zostały zasłonięte już jakąś godzinę temu. Powietrze było przyjemne, ciepłe, przesycone aromatem grillowanego mięsa. Nieliczni przechodnie obracali się na krzyczących chłopaków i karcili ich niezadowolonymi spojrzeniami.
- Czy masz jakikolwiek pomysł na odnalezienie innych grup? Nie sądzę! - zarzucił szatynowi Castor. - Bo byłeś zwykłą ciotą! Trzeba było się sprzeciwić, wytknąć minusy durnego planu, który nie ma prawa zadziałać.
- Clara mówiła, że opiera się na poświęceniu i...
- I szczęściu, którego, jak widzisz, mój drogi, ostatnio nam brakuje - syknął sarkastycznie. - Nie mam zamiaru ginąć tylko dlatego, że trafiłem do najsłabszej grupy. Też mi skład: ciota bez ucha i mdlejący, bezużyteczny superbohater z tajemniczymi mocami, o których nikt nic nie wie!
Patrick przestał już liczyć, który raz podczas tego niesłychanie długiego dnia brał głęboki oddech, by uspokoić się i nie rzucać z pięściami na Castora.
- Gdybym j a tam był, wszystko potoczyłoby się inaczej. A poza tym - zwrócił się do Veronicy - skoro twoje zdolności r z e k o m o powaliły pojedynczym ciosem jednego z n i c h, dlaczego nie wykończyłaś reszty razem z wszechwiedzącą Clarą?
Otworzyła już usta, by odpowiedzieć, jednak znów zebrało jej się na mdłości. Zatrzymała się i usiadła na ziemi. Podciągnąwszy kolana pod brodę, skuliła się.
- O proszę! O tym właśnie mówię...
Castor wszczął bezzasadną kłótnię z Patrickiem, podczas gdy Vera znów zmagała się z własnym organizmem. Widziała, jak chłopak w tatuażach chce wszcząć tułaczkę, podczas gdy Patrick radził poczekać na Veronicę.
- Ona jest ranna i skrajnie wycieńczona, zaczekaj chwilę...
Castor nadal go nie słuchał. Odszedł kilka kroków od wymiotującej dziewczyny.
- Nie masz pojęcia przez co przeszła!
Wytrącony z równowagi, krzyknął, chwytając znajomego za ramię i obracając ku sobie.
- Podciął jej gardło. Ona... nie żyła... - szepnął zniecierpliwiony.
Chłopak zamilkł na chwilę, następnie potrząsnął z niedowierzaniem głową.
- I teraz nie ma nawet najmniejszej blizny? Cudownie!
Patrick, puściwszy niedowiarka, wrócił do brunetki. Kucnął przy niej, pytając się, czy czuje się już lepiej. Kiwnąwszy nieznacznie głową, wojowniczka zabrała się do wstania. Patrick ogarnął ją ramieniem, pomógł się podnieść i upewnił się, czy na pewno nie potrzebuje dłuższego postoju. Dziewczyna podziękowała i odmówiła pauzy. Zdawała sobie sprawę, że gdyby zwlekali jeszcze trochę, Castor wściekłby się ostatecznie i opuści ich. Zarzuciła głowę do góry, odgarniając włosy ze spoconego czoła, oddychając głęboko i powoli.
Kiedy ten koszmar się skończy?”
Od momentu "śmierci" Veronica nie rozmawiała za dużo z Sofii. Speculo nie był w stanie powiedzieć czegoś więcej o niebieskich iskrach, które powołały ją do zmartwychwstania, jednak ten temat wprawiał go w milczący nastrój. Zastanawiając się nad beznadziejną sytuacją, Veronica wpatrywała się w niebo. Tylko dzięki temu kątem oka przyuważyła na dachu jednego z niskich budynków przyczajoną, czarną postać. Sofii poradziła jej skupić się i nie zdradzać na razie zauważonego obiektu. Po dokładniejszej obserwacji zauważyła, że istota ma na sobie czarną maskę, a w ręce trzyma kuszę. Nie celowała w wojowniczkę ani stojącego obok niej Patricka. Mierzyła w Castora, który oddalił się od grupki, poganiając ich do szybszego marszu. Stanowił on łatwiejszy cel. Nie zważając na pełen zaskoczenia okrzyk szatyna ani brak sił, rzuciła się pędem w stronę chłopaka z tatuażami.
- Castor! - krzyknęła, popychając go na ścianę.
Chłopak uderzył w plastikową rynnę głową, obił bark o elewację budynku. Dziewczyna czym prędzej wychyliła się na środek chodnika, zaglądając na dach. Postać zniknęła, nie zdążyła strzelić. W tej samej chwili ogromna siła dosięgnęła jej ramienia i obróciła ją w miejscu szybkim szarpnięciem. Dyszący ze złości Castor stał z nią twarzą w twarz. Zazwyczaj idealnie zaczesane włosy uwolniły kilka kosmyków, które, opadłszy na czerwoną ze złości twarz, poruszały się w rytm oddechu chłopaka. Wojownik chwycił ją za sweter i przycisnął brutalnie do ściany tak, że ziemi mogła dosięgnąć jedynie stając na palcach. Przed oczami miała gwiazdki, kręciło jej się w głowie.
Mdłości... Tylko nie teraz!”
- Ty suczoo! - syknął jej w twarz. - Ty pieprzona dziwko... co ty sobie wyobrażasz? Że jesteś u siebie, że wszystko ci wolno? Mi nie wmówisz, że...
Odruchy wymiotne wstrząsnęły jej ciałem, na co chłopak puścił ją z obrzydzeniem i odsunął się, by wziąć zamach na kopniaka. Uprzedził go Patrick, wymierzając celny cios oprawcy. Chrząknęły czyjeś kostki, z nosa polała się krew. Dziewczyna wolała nie wtrącać się. Skuliła się przy ścianie, objąwszy nogi rękoma. Gdyby miała więcej sił, mogłaby próbować rozdzielić ich magią. Teraz jednak nie była w stanie wyczarować choćby najmniejszego płomyka, a i miejsce, w którym przebywali nie było odpowiednie do pokazywania magicznych zdolności. Wojownicy bili się tak zaciekle, że jedynie uciekający w popłochu gapie i jeden obcy mężczyzna, który próbował interweniować, powstrzymywali ich od sięgnięcia po miecze. Chętny do udzielenia pomocy Aliud zrezygnował jednak widząc wprawne ciosy obu chłopaków i, obawiając się o własne bezpieczeństwo, oddalił się szybkim krokiem.
- Niech oni przestaną... Coś się zaraz stanie i całkiem sobie nie poradzimy...
- Sytuacja jest jaka jest, lepiej się nie wtrącaj.
- Oni się zabiją! Zaraz wyciągną Lapi... Nie będą zważać na przechodniów, mówię ci.
- Co chcesz zrobić?
- Nie mam pojęcia – westchnęła. - Nie mam pojęcia...
Nie zdążyła dokończyć zdania, gdy z dachu spadł na ziemię ciemny kłębek. Rozwinął się szybko i podniósł na nogi.
- Miałaś rację.
- Wrócili...
Zamaskowany nieznajomy wtrącił się w bójkę pomiędzy wojownikami, tnąc na oślep mieczem w bezładny chaos, który stanowili. Wywołał tym zwierzęcy krzyk. Na chodnik polała się krew. Odskoczył, unikając kontrataku, zaraz jednak przystąpił do kolejnych ciosów. Przez zamieszanie Veronica nie zdołała zarejestrować, kto został ranny. Zauważyła jednak kolejną ciemną postać zeskakującą z dachu, zwiastującą realizację gorszego ze scenariuszy przewidzianych przez Clarę.
Wcale się nie rozdzielili!”
Zerwała się na równe nogi, uciekając przed kusznikiem, który zaczął kierować się w jej stronę. Kuśtykając, starała się biec zygzakiem.
- Patrick! - krzyknęła przerażona.
Chłopak zauważył, jak zamaskowana postać dogania wojowniczkę, lecz z jakiegoś powodu nie strzela. Nieznajomy przeoczył do tej pory wiele okazji do zabicia wojowniczki, wciąż jednak nie zdecydował się na ten ruch. Podszedł do niej blisko, lecz nawet jej nie dotknął, obawiając się ukrytych mocy. Obrócił się na towarzysza, jakby chciał się z nim skomunikować. Nie czekając na reakcję nieprzyjaciół, szatyn przywołał miecz i zamachnął się na stojącego przy Veronice wroga. Ciął jednak tylko powietrze, bo zakapturzeni jakby rozpłynęli się w powietrzu.
- Nic ci nie jest?
- Jestem cała... - wysapała.
- Sukinssssyn!
Obrócili się na Castora, który klęczał na chodniku w kałuży krwi. Ściskając mocno lewą dłoń, rzucał szaleńczym wzrokiem na boki, trząsł się. Kadeci podnieśli go czym prędzej z chodnika, zabrali z pobojowiska, prowadząc ku węższym uliczkom.
- Dlaczego do mnie nie strzelił? Z jakiego powodu uciekli?
- Boją się twoich mocy. W końcu zabiłaś ich przywódcę jednym ciosem.
- Sądzisz, że poszli po posiłki?
- Bardzo możliwe.
- Była ich trójka. Jeśli zaatakują nas w grupie, nie będziemy mieli szans! - Sofii tylko westchnęła w odpowiedzi.
Patrick dźwigał na sobie Castora, który byłby niezmiernie niezadowolony z tej chwili słabości, gdyby siły na ukazywanie swojej wyższości nie opuściły go tak gwałtownie. W innej chwili kadetom mogłoby wydawać się zabawne, jak prędko opuścił maskę pewnego siebie, siejącego postrach wojownika. Teraz jednak to zmienione oblicze groźnego kadeta wydawało się obu członkom grupy zadziwiająco niepokojące. Oddychał płytko, nic nie mówił. Od czasu do czasu łkał cicho, jakby miał się zaraz rozpłakać.
To, że człowiek przywdziewa różne maski nie było dla kadetów żadnym zaskoczeniem. Sytuacja i będący w otoczeniu ludzie rządzą człowiekiem żelazną ręką. Ci, który wyślizgną się spod tej tyranii nakładają na siebie etykietę indywidualistów.
Koniec końców, wszyscy jesteśmy tacy sami. Jak jedno stado, w którym każdy chce zaznaczyć swoją wartość i odmienność, pojedyncza osoba jest tylko szarym składnikiem całości.”
Doprowadzili Castora do biednego osiedla, gdzie odmówił dalszego marszu z racji wyczerpania i wszechogarniającego go bólu.
- Ścierrrrwo! Zamorduję kundla! - powtarzał mimo omdleń.
Z wielkim trudem wprowadzili go do przypadkowo wybranego małego mieszkania, którego właściciel przebywał najprawdopodobniej poza domem. Veronica znalazła kluczyk pod wycieraczką.
Oryginalny schowek...”
Po wejściu zabarykadowali wlot szafą z przedpokoju, po czym wpadli do kuchni. Castor opadł ciężko na drewnianą ławę wciąż ściskając z całych sił zranioną rękę. Patrick, chcąc zbadać obrażenia poszkodowanego, został przez niego kopnięty.
- To twoja wina, kanalio! To twoja pieprzona wina!
- Daj mi to obejrzeć! Zaraz się wykrwawisz
Rzeczywiście na podłogę kapała ciemna ciecz równie obficie jak na ulicy, tworząc niewielką kałużę.
- Pokaż ją!
Brunetka sama zdziwiła się pewnością swojego głosu.
Nie mając wielkiego wyboru, Castor odchylił przed nią dłoń, wiszącą jedynie na słowo honoru. Ścięgna, żyły zostały poprzecinane, widoczna kość była lekko upiłowana. Wszystko zalane było krwią.
- Diabelstwo!
Costor znów przycisnął dłoń do piersi, płacząc jak małe dziecko, jęcząc niczym umierające w sidłach zwierzę.
- Jak to cholernie boli!
Veronica rozkazała wojownikowi znaleźć spirytus. Sama przyniosła komplet bandaży i prowizoryczną apteczkę z łazienkowej szafek. Po krótkich poszukiwaniach chłopak wyjął przeźroczystą butelkę z kredensu i wręczył ją kadetce.
- Wiesz co robić? - upewnił się.
- Mam nadzieję...
Ku wielkim sprzeciwom rannego, położyła jego dłoń na stole. Tłusta cerata w kwiaty zalała się krwią, przestrzeń wypełniła duszącym zapachem.
- Miska z zimną wodą i ścierka! - zażądała.
Wojownik trzymał Castora, który zaciskał zęby, patrząc z uporem gdzieś przez okno. Veronica zalewała ranę spirytusem, przemywała zmasakrowaną dłoń mokrą szmatką. Chłopak skomlał, płakał, prosił, by przestała. Dziewczyna obejrzała dokładniej dłoń. Była zniekształcona, nie do odratowania. Nie w takich warunkach. Obdarzyła Patricka przeciągłym spojrzeniem. Przytrzymała mocniej wojownika, pytając o jakiś nieznaczący szczegół, który zajął jego uwagę, podczas gdy lśniące ostrze zabłysnęło w blasku zakurzonej lampy. Z początku nawet nie zauważył, że coś się zmieniło. Otumaniony adrenaliną oraz szokiem wpatrywał się niemo w leżąco osobno dłoń, poruszył kikutem, nie wiedząc co powiedzieć. Gdy Veronica chwyciła jego ramię. zawrzeszczał, jakby obdzierali go ze skóry. Rzucał przekleństwami tak okropnymi, które nigdy nie przyszłyby Veronice nawet na myśl. Ból rzucił się na niego z opóźnieniem, zalał całego falą cierpienia i grozy. Sparaliżował go. Chłopak groził Patrickowi, obiecał, że poczyni starania, by cierpiał, chciał nawet wstać, jednak nie miał na to wystarczająco dużo siły. Veronica musiała teraz działać błyskawicznie. Każda sekunda groziła wykrwawieniem. Odpaliła gazówkę wprawnym ruchem, kazała Patrickowi przywiązać Castora do krzesła. Z szafki wyjął kabel, który zacisnął na szamoczącym się wojowniku najmocniej jak potrafił. Wcześniej wlał mu do ust sporą dawkę spirytusu. Brunetka szarpnięciem zbliżyła mokrego od krwi kikuta do ognia.
- Wytrzymaj! - szepnęła, wkładając mu w usta ręcznik.
Jego krzyki rozdzierały im dusze. Mimo rozpaczliwych próśb, płaczu i nieludzkiego krzyku, nie zaniechała przypalania kończyny, dopóki krew nie przestała kapać. Gdy zalewała kikut zimną wodą, Castor był już nieprzytomny. Zebrała bandaże, maść na oparzenia, kazała Patrickowi opatrzyć rannego, podczas, gdy sama padła z wyczerpania na ziemię. Ręce po łokcie miała poplamione krwią, jej ubranie nie nadawało się do wyjścia na ulicę. Zwymiotowała w ciemną kałużę.
- Musimy stąd uciekać - szepnął Patrick, kładąc jej dłoń na ramieniu - jak najprędzej.
- Daj mi chwilę...
Przeszła do sypialni, otworzyła szafę pełną ubrań. Zauważyła same męskie odzienie. Chwyciła pierwszą z brzegu czarną koszulę i za duże jeansy. Przeszła do łazienki. Zmyła z siebie niezastygłą jeszcze krew, zażywając szybki, zimnym prysznic. Na nogi wciągnęła jeansy, których nogawki starannie podwinęła. Narzuciła na siebie koszulę. W chwili, gdy zapinała ją, do pomieszczenia wszedł Patrick. Zobaczywszy przebierającą się dziewczynę, zmieszał się, wycofując z łazienki.
- Przepraszam... Nie wiedziałem.
- To nic, już skończyłam.
Na te słowa chłopak wszedł do łazienki. Veronica stała oparta o umywalkę, patrząc na odbicie przyjaciela w brudnym lustrze. Zauważyła, że on także zmienił ubranie, zmywszy uprzednio ślady krwi pod kuchennym zlewem. Nie obracając się do niego, posłała mu pytające spojrzenie.
- Nadal się nie ocknął.
Podszedł do dziewczyny i postawił przed nią przeźroczystą butelkę.
- Trochę jeszcze zostało.
Po chwili namysłu wojowniczka chwyciła za szyjkę butelki, biorąc porządny łyk spirytusu. Skrzywiła się.
- W twoim stanie? - skarciła ją Sofii.
- I tak czuję się fatalnie. To nic nie zmieni.
- Jutro będziesz żałować.
- Kaca mogę nie dożyć.
Podała naczynie koledze, który także upił znaczną część alkoholu. Veronica odwróciła się do niego, podciągnęła i usiadła na umywalce. Sięgnąwszy po ręcznik, wytarła wciąż mokre włosy, z których kapały na czarną koszulę duże krople wody. Ogarnęła ją przemożna tęsknota za spokojem i beztroską. Zsunęła się z umywalki, odrzucając na bok ręcznik. Podeszła kilka kroków do Patricka, wciąż patrząc mu prosto w oczy. Sprawiała wrażenie, jakby usilnie chciała coś powiedzieć, lecz duszące ją od środka słowa pozostały niewypowiedziane. Z tym przekonaniem, za sprawą kolejnego łyku spirytusu, zbliżyła się o kolejny krok do pozostającego w zastoju wojownika. Położywszy mu dłoń na ramieniu, przyciągnęła do siebie. Stali tak niezwykle blisko, dzieląc powietrze, milczenie i bezruch. Chwila ta była ich własną, magiczną odskocznią od śmierci i bólu. Veronica zbadała dokładnie każdą plamkę na ciemnych, niemal czarnych tęczówkach wojownika, widziała swoje stłamszone odbicie w jego sarnich oczach. Nie zapomniała ani na chwilę o okropieństwach jakie przeszli, wręcz przeciwnie. Chłopak odgarnął kosmyk z twarzy brunetki, zawinął go za jej ucho. Objął drobną twarz dziewczyny dużymi, silnymi dłońmi jak najdelikatniej, mając wrażenie, że jeden nieroztropny ruch może ją zmiażdżyć. Chciał ubrać w słowa wszystko to, co czuł, gdy bezwładne ciało Veronicy upadło na ziemię z podciętym gardłem. Pragnął wyrazić swój stan, gdy dziewczyna wróciła do żywych. Nie odezwał się jednak ani słowem. Niema rozmowa pozwoliła im nabrać tchu przed kolejnym aktem. Zagłębiali się tak w swoich spojrzeniach, zbliżając i raniąc nawzajem. Stwierdzili, że nie każda sprawa wymaga dyskusji. Są rzeczy do obgadania, lecz są też takie, które potrzebują ciszy. Patrick nachylił się ku Veronice. Przyłożył swoje czoło do boku jej głowy, zamknął oczy. Trwali tak, dopóki ich usta zaczęły szukać się nawzajem. Gdy tylko zetknęły się, rozległy się jęki budzącego się z omdlenia Castora. Veronica odsunęła się od wojownika, spojrzała w kierunku drzwi.
- Wypada mu pomóc – stwierdziła.
- Ani trochę na to nie zasłużył, ale muszę się z tobą zgodzić.
Nie starczyło mu siły na uśmiech. Na żądanie Veronicy dotyczące kolejnego łyku, Patrick potrząsnął pustą już butelką. Rzucił nią w kąt, zasypując część łazienki drobnym szkłem. Obrócił się na pięcie, kierując się do wyjścia. Brunetka w tym czasie zaczęła zbierać swoje rzeczy i lokować je w nowych kieszeniach. Zegarek, który dostała od Victora schowała w jeansach, Lapi przewiązała na nadgarstku za pomocą rzemyka, do tylnej kieszeni spodni schowała tomik wierszy. W progu łazienki chłopak zatrzymał się, oparł o framugę i westchnął:
- Myliłem się.
Zaciekawiona Veronica podniosła wzrok znad swojego skromnego dobytku i utkwiła go w Patricku.
- Widocznie na każdym świecie istnieje jakaś magia.

***

- Jonas!
- Nie drzyj się...
- To był on, jestem pewna – wyartykułowała Lia pełnym przejęcia, trochę zbyt donośnym tonem.
Nie zwracając uwagi na pozostającą w tyle, zmęczoną Clarę, ruszyła biegiem w kierunku skrzyżowania. Lawirowała między przechodniami, raz zderzyła się z kimś w biegu. Rzuciła przez ramię niedbałe „przepraszam”, ponawiając szaleńczy pęd. Kadetki szukały wojownika już od kilku godzin. Wiedziały, że z samego rana udał się wraz z Castorem, Lią i Davethem, by zapolować na potwora. Odkąd rozdzielili się, nie mieli ze sobą jednak żadnego kontaktu. Blondyn odszedł od ich grupki, by samotnie zgładzić jednego z dwóch potworów, przemierzających pobliskie otoczenie.
Zmęczona przemianą Clara nie zdecydowała się na bieg za krótkowłosą łuczniczką. Powolnym krokiem dołączyła do niej już za rogiem wysokiego budynku. Magiczka zdążyła zobaczyć, jak Lia z rozpędem wpada na blondyna, wieszając ręce na jego szyi. Chłopak wyglądał na zmęczonego. Na widok koleżanki, uśmiechnął się jednak, objął ją w talii i zanurzył twarz w jej krótkich, rudych włosach. Po chwili jednak odsunął ją od siebie i powiedział coś z poważną miną. Clara, podszedłszy, nie zdążyła usłyszeć jego wypowiedzi. Nie chciała drążyć tematu walki z zakapturzonymi istotami, wytłumaczyła więc tylko pokrótce, że odtąd grupa podzielona została na mniejsze zespoły. Jonas nie zareagował na tę wiadomość jakoś szczególnie, może nawet trochę ją zbył.
- Zabiłem upadłego. Nie było z tym problemu, ale... Będzie lepiej, jeśli znajdziecie inny zespół.
- Dlaczego? - zastanawiała się Lia, opierając głowę na ramieniu blondyna.
- Przebywanie w dwójkę może być dość niebezpieczne.
- Jest nas troje... - przypomniała Clara.
- Nie na długo. Muszę... mam do wykonania zadanie.
- Jakie?
Czoło łuczniczki pokryły głębokie bruzdy, a rumiane usta wykrzywiły się w grymas niezadowolenia.
- Jak to, zostawiasz nas?
- Mam nadzieję, że zrozumiesz – zwrócił się do niej, głaszcząc ją delikatnie po ramieniu.
- To naprawdę konieczne.
Lia patrzyła na niego błagalnym wzrokiem, chcąc przekonać go do zmiany zdania. Absurdalną decyzję wojownika podważyła w końcu białowłosa.
- Co to za zadanie?
- Nie mogę powiedzieć...- odparł po chwili zastanowienia.
Dziewczyna dopadła do niego i, odpychając łuczniczkę, chwyciła za poły jego ubrania.
- Słuchaj uważnie, nadęty dupku, bo moja cierpliwość jest na wykończeniu!
- Zostaw go!
- Nie mam zamiaru się z wami ciaćkać.
Spojrzawszy groźnie w oczy blondyna, puściła go, po czym odeszła kilka kroków od kadetów. Nie odwracając się do nich, oznajmiła przyciszonym, pełnym powagi głosem:
- Mam powody podejrzewać... Sądzę, że wiem, skąd prześladowcy znali nasze położenie.
- Jak to?
- Nie mogę wam tego zdradzić z racji bezpieczeństwa!
Obróciła się na pięcie i podeszła do kadetów. Znów skierowawszy słowa do wojownika, syknęła ledwo słyszalnie:
- Więc nie odstawiaj cyrków i współpracuj, bo podzielenie się na grupki miało zapobiec ogólnej rzezi, ale chodzenie w pojedynkę może być...
- Śmiertelne... - dokończyła za nią łuczniczka.
- Wolę zwrot: co najmniej dyskusyjne – przerwała na moment. - To jak?
Jonas zagryzł dolną wargę, drepcząc niespokojnie w miejscu.
- Dużo myślałem na ten temat i doszedłem do wniosku... jestem przekonany, że muszę to zrobić. Przykro mi. Naprawdę mi przykro...
- Jeśli ma ci być przykro z jakiegoś powodu, lub jeśli masz się czegoś wstydzić, to lepiej nigdy tego nie rób. Bo człowiek jest z natury istotą wolną, a co za tym idzie, ma wybór. Jeśli masz więc wolność i choć kapkę rozumu, wybieraj tak, by nie żałować później decyzji. Ostatnim szczeblem głupoty jest robienie z pełną świadomością konsekwencji czegoś, co w przyszłości wywoła u nas żal. Więc to żadna wymówka!
- Zdecydowanie nie jesteś idealistką – żachnął się.
- Idealiści to okropnie niebezpieczne istoty. Przekładać maksymy nad ludzi, nie bacząc na okoliczności! Oto prawdziwe bohaterstwo! - rzuciła z sarkazmem. - Kto ci zlecił to zadanie?
- Nikt... to nie tak. Wy nic nie rozumiecie! Ja muszę... po prostu muszę, inaczej to zniszczy mnie od środka.
- Jonas? - Lia przybrała minę pełną troski. - Znów to samo?
Pod naporem łuczniczki, chłopak niechętnie wydukał:
- Postanowiłem, że muszę... że moim obowiązkiem jest... wrócić p-po Nicka.
Pierwszą reakcją, na jaką Lia miała ochotę było ukrycie twarzy w dłoniach z głośnym krzykiem, by blondyn znów nie zaczynał użalać się nad sobą. Dopiero pod wpływem jego przeżyć, dziewczyna zrozumiała, że powinni byli wesprzeć wojownika w decyzji, podpowiedzieć, co powinien zrobić. To było ich wspólne zadanie, lecz jednocześnie nikt nie miał ochoty brudzić sobie rąk. Równie szybko pozbyli się z pamięci tego poranka, przekonali sumienie, że tragedia nie stała się z ich winy. Obarczony obowiązkiem Jonas myślał o tym, jako jedyny, nieprzerwanie, bijąc się z myślami i zarzucając sobie błędy. Lia chciała pocieszyć chłopaka, lecz ten tylko odsunął się od niej.
- Wiem, co myślisz. Masz mnie za człowieka, który nie potrafi odciąć się od przeszłości. Chcesz mi powiedzieć, że nie mamy na to teraz czasu, tak? Rozumiem cię. Doskonale cię rozumiem. Ale postaw się też w mojej sytuacji.
- Tam może być niebezpiecznie.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Wojna wymaga poświęceń, ale to prowadzi do zezwierzęcania. Pozwólcie mi pozostać człowiekiem.
- To nic ci nie da - bezlitośnie wtrąciła się Clara.
Jonas zmierzył ją chłodnym wzrokiem.
- Masz absolutną rację...
- Chodźmy coś zjeść - zaproponowała Lia po chwili milczenia. - Zastanowimy się nad sytuacją... Coś poradzimy!
Clara przytaknęła, zrezygnowany Jonas nie zaoponował. Nikt nie miał sił na kłótnie. Weszli więc do pierwszej z brzegu, nieco obskurnej knajpki, w której panował nieprzyjemny półmrok. W środku znajdowało się tylko kilku klientów, zajmujących się konsumpcją taniego jedzenia lub opróżnianiem kufli. Mimo niezachęcającej atmosfery, kadeci wkroczyli głębiej. Gdy tylko podeszli do lady, by zamówić posiłek dla całej trójki, mężczyzna siedzący na wysokim stołku, przy kontuarze, poderwał się, niemal z niego spadając. Z wytrzeszczonymi oczami przyjrzał się kadetom. W mgnieniu oka mięśnie jego twarzy napięły się, czoło pozostało zmarszczone. Ostrożnym ruchem, nie spuszczając trójki przybyszów z oka, rzucił barmanowi zapłatę, a sam, powolnymi, niesamowicie ostrożnymi ruchami ruszył ku wyjściu, naciągając po drodze kaptur na głowę. Clara zostawiła dwójkę swoich towarzyszy przy kontuarze, polecając im czekanie. Poruszyło ją dziwne zachowanie nieznajomego, którego twarzy nie zdołała się dokładnie przyjrzeć. Ruszyła więc w ślad za nim, przygotowując się do ewentualnej walki. Po wyjściu z budynku, zdążyła zobaczyć, jak odziany w ciemną bluzę i skórzaną kurtkę kulejący mężczyzna znika za rogiem. Dogonienie go nie stanowiło dla niej większego problemu. Mocnym, pewnym uściskiem chwyciła go za ramię, obracając go. Nie spodziewała się jednak wprawnej reakcji z jego strony. Została podcięta padła na chodnik jak długa. Postać już miała odbiec, gdy dziewczyna rozpoznała w rysach przeciwnika znajomą postać. Po usłyszeniu swojego imienia, mężczyzna zawahał się przed odejściem. Zważywszy na gapiów, pozwolił dziewczynie na podniesienie się, przytrzymał jednak jej ramiona, zapobiegając ewentualnemu atakowi. Niemal siłą poprowadził magiczkę przez zaniedbane podwórko, z daleka od natrętnych spojrzeń przechodniów.
- Co robi tu banda niewykształconych dzieciaków? - syknął.
Nie zwracał uwagi na krople potu spływające po jego skroni. Wydał się Clarze okropnie zestresowany, pod jego ciemnymi oczami naznaczyły się głębokie cienie zmęczenia.
- Dla kogo pracujecie?
- Mogę zapytać o to samo, Mistrzu Danny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz