Rozdział 19

Runął w dół i leżał nieruchomo tak, jak upadł. Kadeci nie od razu oprzytomnieli. Stało się coś, czego absolutnie się nie spodziewali. Kiedy jednak gęsta atmosfera szoku opadła i Rita wraz z Jonasem doskoczyli do Nicka, jego klatka piersiowa falowała już coraz płycej, a szata zabarwiała szkarłatem - ciepłą krwią wypływającą ze świeżej rany. Oczy rannego błądziły po zebranych nad nim twarzach, ślepo wpatrzone w przestrzeń, jakby szukały czegoś, czego nie można dostrzec na pierwszy rzut oka, lub co jest w ogóle niedostępne dla ludzi będących obiema nogami w świecie żywych. Jego krzaczaste brwi były wciąż zmarszczone, a czoło przecinały głębokie bruzdy. Twarz stopniowo bledła, zabarwiając opalone zazwyczaj policzki na kolor pergaminu. Na czole pojawiły się krople zimnego potu. Pewnie wciąż nie dochodziło do Nicka, co się stało. Naturalnie na początku próbował się podnieść, usiąść, szarpał się. Z czasem jednak opuszczały go siły, więc poddał się naporowi trzymających go przy ziemi rąk. Zaczynał pojmować okrutną prawdę z początku niezrozumiałą, chaotyczną, później niezaprzeczalną, choć wciąż niemożliwą do objęcia rozumem. Dlaczego? Rita razem z Jonasem starali się zatamować krwawienie. Blondyn silnymi dłońmi naciskał mocno na klatkę piersiową, przytrzymując chustkę przy ranie. Magiczka wypowiadała zaklęcia lecznicze, uśmierzając ból, zrastając rozerwane tkanki. Ich zaszokowane twarze w jednej chwili przekształciły się w pełne zdeterminowania maski. Zobaczywszy ich upór, Nick wykrzywił usta w lekki grymas. Chciał coś powiedzieć, jednak z jego buzi wydostał się jedynie charkot, który przywołał krwisty kaszel. "Nic nie mów..." - powtarzali mu wciąż. Zupełnie jakby był w stanie wydać z siebie jakikolwiek sensowny dźwięk, inny od duszenia się. Śmierć zdążyła już zatkać mu usta. Był więcej niż jedną nogą w grobie, więc pewnie ponury żniwiarz nie chciał, by wyjawił żyjącym, jak to jest, gdy trwa się zawieszonym pomiędzy dwoma światami. Knebel jako przedsionek do wieczności. Podczas, gdy uwagę większości kadetów absorbowała ta walka z czasem, rozpoczęła się inna bitwa. W ich stronę zaczęły śmigać pojedyncze bełty. Zanim jednak ktokolwiek został zraniony, Castor wydał polecenie, by wszystkie osoby, potrafiące używać magii, zaczęły tworzyć magiczną barierę. Rita oderwała się od rannego, jej funkcję przejęła Veronica. Wkrótce pociski odbijały się już od magicznej tarczy, skrząc nieprzyjemnie. Z osłony sypały się iskry, jęcząc przeciągle, gdy kolejny i następny posłaniec śmierci nie dosięgał swojego celu jej kosztem. Wkrótce potem zauważyli ich. Z początku naliczyli trzech, później doszło jeszcze dwóch kolejnych. Pięć niewyraźnych sylwetek stało pomiędzy drzewami, ponuro przyglądając się grupce kadetów. Byli zamaskowani. Na głowy naciągnięte mieli głębokie, czarne kaptury, a ich twarze zasłaniały czarne maski bez widocznych otworów. Dwóch z napastników trzymało w rękach ciężkie kusze rzeźbione z ciemnego drewna, ozdabiane jakimś błyszczącym metalem. Stworzone do zabijania, z pewnością nie jednego człowieka dosięgnął już ich jednoznaczny wyrok. Dwaj kolejni dzierżyli miecze - jeden miał obusiecznego półtoraka z czerwoną klingą. Drugi, lekko zakrzywiony, podobny do szpady, lecz nieco większy i bardziej masywny. Ostatni z nieznajomych trzymał dłonie opuszczone wzdłuż tułowia. Nie miał przy sobie żadnej broni, a przynajmniej nie wyciągnął jej jeszcze. Patrzył w innym kierunku niż jego towarzysze. Głowę miał skierowaną ku niebu. Lia uznała za zbyteczne atakowanie przeciwnika. Wróg stał daleko, miał nad nimi przewagę. Nie chciała narażać grupy na dodatkowe rany. Napastnicy wydawali się być zorganizowani i wyszkoleni. Widocznie przybyli tu z konkretną misją. Ich broń była niewątpliwie profesjonalna, przystosowana do ciężkiego boju.
- Ciaśniej, stańcie bliżej! - wytatuowany chłopak wydawał głośno polecenia, przejmując inicjatywę dowodzącego.
Kadeci zgromadzili się więc blisko, wokół Nicka. Veronica ułożyła głowę chłopaka na swoich kolanach. Razem z Jonasem uciskali mocno ranę na klatce piersiowej, brudząc sobie ręce jego krwią. Kiedy wojowniczka odgarniała włosy z twarzy, jej policzek oraz czoło zabarwiły się na czerwono. Jonas szybkim ruchem wyciągnął pocisk z klatki piersiowej leżącego. Obejrzał go dokładnie. Był to krótki, czarny bełt.
- Ma obsydianowy grot - stwierdził.
- To coś znaczy?
- U nas to bardzo drogi surowiec. Mało kto pozwala sobie na taki wydatek. Ale są diabelnie skuteczne. Łatwo przewodzą Energię Duchową i, przy odpowiednich zabiegach, mogą przyjąć właściwości trujące. Słyszałem o truciźnie, która blokuje działanie zaklęć medycznych.
Veronica spojrzała ze zgrozą na wciąż krwawiącą ranę Nicka. Ile miał wytrzymać chłopak bez specjalistycznego sprzętu medycznego lub wprawionych magów? Jak długo kadeci mogli utrzymywać osłonę, chroniącą ich od nieznanych oprawców? Gdzie podział się ambasador, który mógłby im pomóc? Kim są napastnicy?
- Tracimy siły - zameldowały magiczki. - Jeszcze trochę wytrzymamy, ale nie obiecuję, by bariera wciąż chroniła nas tak intensywnie.
- Zostawiamy wszystko, co zbędne i uciekamy w chuj! - rozkazał Castor. - Przyszykować się!
Jonas odwiązał pas od swojej szaty. Poły materiału rozchyliły się, ukazując ciemnozieloną koszulkę, ciasno przylegającą do umięśnionego ciała młodego mężczyzny. Sznurkiem przepasał Nicka, jednocześnie tamując częściowo wypływ krwi, a także zapewniając sobie praktyczny uchwyt. Jednym ruchem podniósł chłopaka i zarzucił go sobie przez ramię. Nick jęknął.
- Idziemy - wysapał.
- Mówiłem, że zostawiamy wszystko, co zbędne - uciął Castor.
- Idziemy - nalegał Jonas.
Skinął na pozostałych, by zbierali swoje rzeczy i przyszykowali się do ucieczki. Wytatuowany wojownik chwycił blondyna za ramię. Nie zamierzał ryzykować życiem, taszcząc za sobą rannego. Veronica odruchowo spojrzała na zegarek trzymany w dłoni. Ich osłona była podtrzymywana już od kilku długich minut. Z każdą sekundą szansa, że któryś z bełtów przebije się, rosła. Do kieszeni szaty schowała zegarek, znalezioną w podziemiach książkę. Ciężki, wojskowy plecak zostawiła na ziemi.
- Plan jest taki - rozpoczął Jonas. - Biegniemy w tamtą stronę, trzymamy się razem. Z przodu pobiegną magiczki, ja z Nickiem w środku, a...
- Muszę cię rozczarować, ale on nie pobiegnie - przerwał mu Castor tonem, jakim tłumaczy się małym dzieciom najbardziej banalne rzeczy.
Ranny przechylił lekko głowę, mrucząc coś niewyraźnie. Wciąż był przytomny, jednak nie był w stanie wydusić z siebie zrozumiałego słowa.
- Zaniosę go.
- Każdy, kto zdecyduje się jego nieść, przypieczętuje na sobie wyrok śmierci. Może nie tylko na siebie, ale i na całą grupę.
- Będzie to moja prywatna decyzja! To ja go będę niósł, nie ty.
Spojrzał po twarzach zebranych. Nikt nie sprzeciwił się. U nikogo nie znalazł potwierdzenia swojej postawy. Poczuł, że grunt, który wziął za nienaruszalny nie jest wcale może aż tak stabilny.
- Idziemy!
Castor machnął na niego ręką, mrucząc pod nosem coś o dźwiganiu trupa. Przedstawił krótko plan, nie uwzględniając w nim jednak pozycji Jonasa.
- Martwych i szaleńców nie zamierzam ciągnąć za sobą - stwierdził opryskliwie.
- Jonas... - odezwała się delikatnie Lia. - Jesteś pewien, że to dobra decyzja?
- Spójrzcie na siebie! On żyje! - wykrzyczał wściekły blondyn. - Chcecie zostawiać go tylko dlatego, że oberwał? Równie dobrze moglibyście to być wy!
Nikt mu nie odpowiedział. Lia przygryzła od środka policzek, odwracając się na pięcie. Castor prychnął z pożałowaniem.
- Lepiej zostawcie plecaki - polecił Patrick, przerywając kłótnię. Położył swoją torbę obok plecaka Veronicy. Za jego przykładem poszła większość grupy.
- Nie zamierzam porzucać tu wszystkich rzeczy - sprzeciwił się chłopak z dredami.
- Jak chcesz, Daveth.
- Jeszcze będziecie chcieli wziąć ode mnie prowiant – zapewnił.
Zawiązał mocniej rzemyk przy plecaku. Zarzucił torbę na plecy, chwytając szelki.
- Gotowi?
Większość potwierdziła skinieniem głowy. Niepewny był jedynie Jonas. Rozpoczęli szybki marsz. Z początku tarcza otaczała ich ze wszystkich stron. Byli otoczeni przez oprawców, więc nie mogli pozwolić sobie na luki w obronie. Po chwili zaczęli truchtać. Przyjęli odpowiednią, ustaloną wcześniej formację. Magiczki wysunęły się na prowadzenie i, gdy prześladowcy zostali nieco w tyle, przekształciły barierę tak, by osłaniała kadetów jedynie ze strony, od której istniało zagrożenie postrzelenia. Kadeci modlili się w duchu, by za drzewami nie czaiło się więcej nieznanych im zamaskowanych postaci. Tajemnicze sylwetki nie zaczęły ścigać ich od razu. Jednak moment później, po sygnale osoby bez broni, ruszyły z całym impetem. Kadeci pędzili między drzewami, trzymając się najbliżej siebie, jak tylko mogli. Polowanie rozpoczęło się. Jonasowi zaczął doskwierać ciężar poszkodowanego. Krew zalewała ramię blondyna, ciało nieporęcznie podskakiwało przy każdym kroku i niebezpiecznie zsuwało się na gwałtownych zakrętach. Jonas zaklął przez zaciśnięte zęby. Czuł się porzucony przez resztę kadetów. Nie miał wątpliwości co do tego, że każdy chciałby, by Nick żył. Dlaczego w takim razie nikt nie kwapił się, by mu pomóc? Dlaczego to on został wyznaczony do odwalania najgorszej roboty? Z drugiej strony nikt mu nie kazał. Nie musiał. Czyżby spodziewali się, że niepoprawny idealista spełni wolę reszty z przyjemnością? A może było im wszystko jedno i ratowali po prostu własną skórę? Podrzucił Nicka, by złapać go wygodniej. W odpowiedzi usłyszał ciche stęknięcie i urywany szloch rannego. Minimalnie zwolnił, ponieważ niewidzialne ręce chwytały się go, poddając wątpliwościom jego aktualne czyny. Każdy wybór miał być zły i dla Jonasa nie istniało w tej chwili coś takiego jak mniejsze zło. Szukał kontaktu wzrokowego z innymi kadetami, chcąc prosić o ich opinię, mimo że usłyszał ich zdanie już wcześniej. Prosił o potwierdzenie, że podjęty wybór, jakikolwiek miał być, zostanie mu wybaczony. Nie znajdując jednak żadnego oparcia w sprzymierzeńcach, dotarła do niego myśl, że przed sądem został postawiony sam. Tylko on miał nieszczęsny obowiązek wyboru między złem, a złem. Porzucając grupę, zostając w tyle i dalej niosąc Nicka, nie mógł uratować mu życia. Nie zostawi jednak przyjaciela i będzie miał czyste sumienie - jak na trupa, którym najpewniej stałby się chwilę po podjęciu dalszej próby niesienia przyjaciela. A może jednak sprostałby zadaniu? Może doniósłby Nicka w bezpieczne miejsce, a potem cieszył się, że nie popełnił kuszącego go błędu? Przyjąłby podziękowania, niezgrabnie uśmiechając się do ocalonego, który byłby mu wdzięczny... lub musiałby pochować umarłego od ran łucznika. Nie miał gwarancji, że wygrany pościg zapewni im bezpieczeństwo. Nick mógł umrzeć tak czy inaczej. Jonas miał także inny wybór. Mógł porzuć chłopaka, nie narażać siebie oraz grupy na osłabienie i popędzić co sił w nogach przed siebie. Tylko czy wybaczyłby sobie pozostawienie rannego, który dla innych miał już status umarłego? Tak się teraz czuł - jakby to nie tajemniczy oprawcy, a różne warianty nieuniknionego błędu dreptały mu po piętach. Zdrętwiałe palce zaczęły mimowolnie prostować się. Pas, którym przewiązany był Nick począł zsuwać się z ramienia blondyna. Mimo że chłopak nie musiał już dźwigać ciała, jego masa miała na zawsze pozostać na jego barkach. Dźwięk uderzającego o ziemię balastu miał przez wieczność brzmieć w jego uszach. Słyszał za sobą charczący krzyk Nicka. Pewnie próbował wołać za grupą, może po prostu zabolało go gwałtowne zderzenie z ziemią, lub przestraszył się zamaskowanej śmierci, zaglądającej mu w oczy. Szybki cios przerwał jego agonię, zatrzymał jęki. Po raz kolejny nastała cisza.
Cisza go zgubiła. Ostatecznie dopadła i otuliła do wiecznego snu.
Niewytrwały kadet, morderca nie z wyboru zwolnił, nie obracając się za siebie. Przez chwilę miał ochotę położyć się na ziemi, poczuć jak Nick w ostatnich chwilach życia. Jednak instynkt wziął górę. Blondyn przyspieszył. Uciekł od ciała, lecz nie od zbrodni.
Veronica pochwaliła się w duchu za porzucenie plecaka jeszcze przed rozpoczęciem szaleńczego biegu. Mimo że schowała w nim wiele przydatnych rzeczy, prowiant, życie było dla niej cenniejsze od jakichkolwiek skarbów. Struktura, w której mieli uciekać kadeci powoli rozpadała się, więc, z przestrogi, wojowniczka zaczęła sama utrzymywać magiczną tarczę na wysokości swoich pleców. Bała się, że poddane panice magiczki, przestaną skupiać się na wypowiadaniu czarów podtrzymujących osłonę. Szanse na zgubienie oprawców były stanowczo niewielkie. Mimo to uczniowie biegli przed siebie, z uporem walcząc o każdą sekundę życia. Czy właśnie ten wewnętrzny instynkt rozkazał Jonasowi zrzucić z pleców zbędny ciężar Nicka? Czy w obliczu trudnych decyzji, podejmowanych w czasie realnego zagrożenia życia, etyczne poglądy oraz sympatie ustępują zwierzęcemu przekonaniu, że mimo wszystko trzeba przeżyć? Jeśli to miała być prawda, ludzie niewiele mieli różnić się od zwierząt, a niektórzy nawet od bestii. Zupełnie, jakby jakąś część każdej osoby zajmował potwór.
Wybiegli na skraj lasu. Nie zatrzymywali się jednak ani nie oglądali na rozciągające się wokół rozległe pola i łąki. W oddali Veronica dostrzegła możliwe wybawienie - osiedle jednorodzinnych domków, wyglądających całkiem schludnie. Dzielił je od nich niecały kilometr polnej ścieżki. Czy oprawcy odważą się prowadzić bitwę śród cywilów? Istniało prawo, obowiązujące powszechnie pośród wszystkich trzech królestw, kategorycznie zabraniające przekazywania Aliudom informacji o istnieniu równoległych światów. Aurore najprawdopodobniej pomyślała podobnie do Very.
- Prędko, między domy! - wysapała. - Tam nas nie dopadną.
Znajdując w sobie resztki sił, kadeci przyspieszyli. Wychodząca na prowadzenie Aurore w pewnym momencie potknęła się o kamień. Poleciała jak długa na piaszczystą drogę. Magiczna osłona za plecami kadetów zamigotała i znacznie osłabła.
- Wstawaj!
Rita próbowała pomóc podnieść się siostrze. Podbiegł do nich Daveth, który wprawnym ruchem uniósł dziewczynę do góry.
- Możesz biec sama?
Aurore pokręciła przecząco głową, zaciskając zęby z bólu. Rita chwyciła bliźniaczkę za jedno ramię, z drugiej strony stanął Daveth. Z ich pomocą kadetka mogła dalej uciekać, co prawda o wiele wolniej. Siostra szeptała do Aurore obietnice zbliżającej się mety. Poszkodowana utykała na jedną nogę, oblana potem, próbowała nie spowalniać drużyny. Obsydianowe bełty przestały przelatywać obok nich, lub zderzać się z ich tarczą. Oprawcy byli coraz bliżej. Przyszykowali do walki miecze i wyraźnie przyspieszyli. Także ich domniemany lider wyciągnął z pochwy prosty miecz.
- Prędzej! - poganiała grupę Lia.
Od mieszkań dzieliło ich już niewiele więcej niż sto metrów. Aurore traciła jednak siły, nie mogąc biec normalnie. Wraz z dwójką kadetów, którzy jej pomagali, zaczęli zostawać w tyle. Daveth, przekląwszy, zrzucił na ziemię swoją torbę i podniósł dziewczynę. Zarzucił ją sobie niezgrabnie na plecy, dołączając do reszty uciekinierów. Wbiegli na asfalt. Twarde podłoże usprawniło bieg. Prześladowcy wyraźnie zwolnili, wahając się przed wtargnięciem na zamieszkany teren. Zasapani kadeci lawirowali między mieszkaniami, szukając wyjścia ze śmiertelnie niebezpiecznego pościgu. Przemieszczali się najciszej, jak było to możliwe, zagłębiając się coraz dalej i dalej w przedmieścia obcego miasta. Z czasem, gdy odgłosy inne od tupotu ich stóp i męczącego sapania zaczęły stopniowo cichnąć, pozwalali sobie na nieznaczne zwolnienie pędu. Dla pewności przebiegli jeszcze kilka przecznic, zatrzymując się w końcu za którymś z domów. Przycisnęli się plecami do muru.
- Chyba całkowicie ich zgubiliśmy - zauważyła Lia, zginając się w pół pod naporem kolki. - Jakoś ciężej mi się tutaj biega.
- Wydaje mi się, że grawitacja jest silniejsza.
- Nie odważą się wejść między Aliudów?
- Nie byłabym taką optymistką.
Aurore usiadła na trawie. Rita ostrożnie zdjęła jej obuwie i, obejrzawszy stopę, zawyrokowała:
- Kostka jest zwichnięta.
- Potrafisz wyleczyć to magicznie? Nie chciałbym tutaj zostawać na dłużej, mimo wszystko.
Patrick niespokojnie obserwował okolicę, wychylając się zza rogu domu.
- Nie jestem pewna. Bez niej mój potencjał o wiele mniejszy.
- Clara?
Jasnowłosa zgodziła się skinieniem głowy. Prędko podeszła do Aurore, po czym przystąpiła do wypowiadania słów leczenia. Reszta zaczęła zastanawiać się, dokąd teraz powinni się udać.
Ostry ból, niczym użądlenie osy, niespodziewanie przeszył ciało Patricka tuż obok skroni. Chłopak, odwróciwszy się na pięcie, prędko odskoczył w tył. Przed sobą widział niewyraźną, zakapturzoną postać. Nieznajomy strzepnął kilka kropel krwi z zakrzywionego ostrza, a następnie przystąpił do ataku. Patrick, w raz z innymi wojownikami bronili się przed naporem agresora. Najwyraźniej oprawcy rozdzielili się, lub osaczyli ich, bo teraz kadeci zmagali się tylko z jednym z nich. Ten jednak, pod wpływem przewagi, powoli wycofywał się za mur. W końcu odwrócił się i pobiegł po posiłki. Kiedy całkiem zniknął, grupa postanowiła niezwłocznie przemieścić się, aby nie dopuścić do kolejnego ataku, który bez wątpienia mógł okazać się śmiertelnym. Wtedy też pieczenie w okolicy ucha Patrick wzmogło się. Wojownik zauważył lepką ciecz spływającą mu po brodzie i kapiącą na szatę. Delikatnie pomacał bok swojej głowy. Gdy jego palce zetknęły się z uchem, syknął cicho z powodu pieczenia.
- Vera... - odezwał się cicho.
Dziewczyna odwróciła się.
- Spójrz na to proszę.
Wojowniczka zobaczyła krwawą bruzdę przechodzącą przez większość małżowiny.
- Jak wygląda? - wysyczał przez zęby zniecierpliwiony chłopak.
Adrenalina opadła, a ból nasilał się.
- Jest poważne?
Brunetka potwierdziła skinieniem głowy. Cały płat skóry odchodził od ciała, krew barwiła ranę na czerwono, utrudniając szczegółowe rozpoznanie obrażeń. Chłopak chciał prosić o pomoc, jednak Castor zaczął już biec. Wojownicy podążyli za resztą. Patrick krzywił się z bólu, starając się nie myśleć o potwornym rozcięciu ucha. Ból doprowadzał go niemal do omdlenia. Wybiegli na ulicę, pokonali ją wprawnie, jak najszybciej. Nigdzie nie zauważyli zakapturzonych sylwetek. Minęli po drodze dwie osoby uprawiające nordic walking. Miejscowi zatrzymali się, z przerażeniem obserwując niecodzienną grupę, wytykając ich palcami i konspiracyjnie szepcząc sobie na ucho. Ani Veronica, ani nikt inny, nie zwracał uwagi na podejrzliwe twarze, zerkające zza kuchennych firanek oraz oburzone i przestraszone osoby, które właśnie odbywały poranny rytuał wyrzucania śmieciu lub spaceru z psem.
- Tędy! - krzyknął Castor, nie oglądając się za siebie.
Nie brał pod uwagę, że kuśtykająca Aurore nie jest wciąż w stanie tak szybko biec, nawet nie zauważył krwawiącego Patricka. Właśnie dzięki tym wadą dowodzenia sprawnie dobiegli na ubocze osiedla znajdujące się po drugiej stronie. Wybrali ostatni domek na ulicy. Przynajmniej od frontu wyglądał na pusty. Niegdyś beżowe ściany pokryły się lekkim kurzem, przez co odcień elewacji zmienił się na ponury brąz. Czarne dachówki i oszklone drzwi frontowe sprawiały, że mieszkanie wyglądało na przytulne. Zostało otoczone płotem o ostrych, metalowych sztachetach i kamiennej podstawie. Jonas wyważył furtkę, kopiąc w nią utwardzoną podeszwą wojskowego buta. Wbiegli na podwórko. Ciemne okna łypały na intruzów, sprawiając, że czuli się na posesji niekomfortowo. Świeżo posiane bratki nie wydawały się już tak urocze, kiedy na trawnik, obok nich, zaczęła kapać krew Patricka. Chłopak modlił się, by jak najszybciej znaleźli bezpiecznie schronienie, gdzie ktoś pomógłby mu wszcząć leczenie ucha, a raczej tego, co po nim zostało. Veronica sprawdziła dokładnie próg, framugę oraz zajrzała pod wycieraczkę. Nigdzie nie zauważyła klucza.
- Wyważmy drzwi. - Castor wziął rozbieg, by przygotować się do szturmu na dom.
- To nie jest najlepszy pomysł - upomniała go Lia. - Ktoś może na nas zwrócić uwagę.
- Bylibyśmy pieprzonymi farciarzami, lub Aliudy musiałby być okropnie tępe, gdyby nie zauważono nas do tej pory.
Daveth podkradł się, próbując znaleźć gdzieś boczne wejście.
- Do garażu! - zasugerowała Clara, która obeszła dom z drugiej strony.
Kadeci wyminęli rowery, oparte o ścianę, biegnąc na drugą stronę podwórka po kamiennej ścieżce.
- Zamknięty - stwierdziła Lia, szarpiąc za uchwyt bramy.
- Kurwa, z kim ja tu jestem! - Castor cały trząsł się ze złości. - Może jeszcze zapukasz i zapytasz się i o zgodę na wejście? - Po ucieczce rozsadzała go adrenalina. Nie mogąc ustać w miejscu, kiwał się na boki, stąpając z nogi na nogę. Stanął w szerszym rozkroku, posyłając w stronę bramy serię magicznych pocisków.
- Zauważą nas, przestań! - skarcił go Patrick.
- Jeb się!
Wyciągnąwszy miecz, zaczął uderzać rękojeścią w zamek. Brama ustąpiła, uchylając się.
- Nie musisz dziękować - złośliwie mruknął wojownikowi do rozciętego ucha, kiedy ten przechodził obok niego.
Weszli do środku, zatrzasnęli za sobą bramę, zastawiając ją pudłami i metalową drabiną. Ktoś przywołał kulę światła. Rozejrzeli się po pomieszczeniu. W środku nie było samochodu. Najwyraźniej właściciele wyjechali gdzieś na weekend. Dobrze dla obu grup. Po drugiej stronie od wyjście znajdowało się niewielkie okno zasłonięte roletą. Po kontach walały się skrzynki z narzędziami, kosiarka i zestaw mebli ogrodowych z łuszczącą się farbą w odcieniach beżu.
- Zostawiamy wszystko, co niepotrzebne, otrzepujemy się i... - Lia zamilkła.
- I co dalej? No właśnie - dodał Daveth po chwili milczenia.
- Opatrzmy rany - zasugerowała Rita.
- To już nie moja działka.
Veronica podeszła do Patricka. Kazała mu odsłonić bok twarzy. Małżowina uszna została przecięta, zniekształcony fragment wisiał na zgniecionej chrząstce i strzępach zakrwawionej skóry.
- Woda! Ma ktoś wodę?
Ktoś podał jej bukłak. Chłopak pochylił się. Syknął, gdy ciecz zetknęła się z piekącą raną.
- To dopiero początek...
- Nie sądzę, aby dało się to naprawić za pomocą magii, przynajmniej nie całkowicie – zawyrokowała Aurore, zaglądając na uszkodzenie przez ramię wojowniczki.
Kiedy rana została oczyszczona, magiczki dokładniej przyjrzały się obrażeniom. W tym czasie Clara zajmowała się opatrywaniem zwichniętej kostki jednej z bliźniaczek.
- Trzeba kawałek odciąć.
Na te słowa Patrick drgnął niespokojnie. Veronica zaczęła się wymigiwać od zadania. Na bok odepchnął ją Castor. Na wpół leżącego wojownika przytrzymał przy ziemi, kładąc mu ciężkiego buta na klatce piersiowej. Brunet zachłysnął się z nagłego uderzenia i chwilowego braku powietrza.
- Tylko stul pysk.
Castor zza pasa wyciągnął niewielki, zakrzywiony sztylet i bez uprzedzenia, wprawnie pozbył się wiszącej części ucha Patricka. Rozległ się krótki krzyk. Następnie wytatuowany chłopak zdjął nogę z leżącego, obrócił się i odszedł bliżej bramy.
- Miałeś się zatkać - mruknął, nie odwracając się nawet.
Gdy przechodził obok, Veronica poczuła się niezwykle mała, jakby jej miejsce znajdowało się gdzieś daleko pod ziemią - gdzie powinna była się zapaść. Jakby kradła jego przestrzeń i zarezerwowane powietrze. Niesamowicie silna osobowość i zdecydowane, brutalne ruchy wprawiały ją w osłupienie podobnie, jak niegdyś w przypadku Mistrza Naczelnego Walki.
- Danny...
- A może ten cały napad to jego sprawka?
Po raz kolejny obmyła koledze ucho, opatrując starannie niewielkie pozostałe fragmenty, próbując zatamować krwawienie magią. Z boku głowy zionęła przerażająca dziura otoczona niekształconymi strzępami dawnej małżowiny.
- Castor nie był zbyt delikatny.
- Odciął nieco za dużo jak na moje oko - zawyrokowała Sofii.
- Ma wprawę w pozbawianiu innych uszu.
- To na pewno Północne Królestwo. Wiedzieli o przecieku upadłych do świata Aliudów i zastawili na nas zasadzkę - stwierdziła Aurore, delikatnie obwiązując szmatką swoją kostkę.
- Od początku tu czekali - potwierdziła Rita.
- Może Danny? - Veronica odważyła się wypowiedzieć swoje podejrzenie na głos.
- Co Danny?
- Może to on to zaaranżował?
- Myślisz, że zabicie garstki nędznych kadetów byłoby jego ukrytą misją, jełopie?
Castor stał przodem do bramy, pozwalając kadetom, by widzieli wyłącznie jego szerokie plecy.
Jonas siedział tymczasem samotnie w kącie na jednym z krzeseł ogrodowych, nie udzielając się w dyskusji o przyczynie ataku. Lia zauważyła, że przyjaciel jest niesamowicie przybity, blady, a jego wzrok zawisnął w pustce.
- Jonas... Dobrze się czujesz?
Chłopak, nie odpowiedział, podniósł pusty wzrok na przyjaciółkę, pozostawiając twarz bez wyrazu. Dziewczyna dołączyła do Jonasa, Chwyciła za oparcie jeden z mebli, wprawnym ruchem otworzył je i także przycupnęła na skraju siedzenia. Długo milczeli, pozostając poza rozmową reszty grupy. Jonas, jeszcze nie umytymi dłońmi, zaczął przeczesywać swoją fryzurę, zasłaniając twarz rękoma. To była krew Nicka. Możliwe, że jedyny ślad, jaki po nim został.
- J-ja...
Więcej nic nie powiedział. Lia zdawała sobie sprawę, że nie ma sensu go pocieszać. Sama nie do końca wiedziała, dlaczego śmierć Nicka była dla niej tak dotkliwie obojętna. Nie znała go wystarczająco długo? Inne okoliczności przytłumiły emocje? Skupiła się ratowaniu własnej skóry? W momencie, w którym Jonas podejmował decyzję o próbie ratowania przyjaciela, nie był w stanie stwierdzić, czy Nick przeżyje nawet w przypadku zgubienia prześladowców. Dlatego życie jest jak hazard. Nie ma się pojęcia, co przyniesie przyszłość, trzeba podejmować decyzje na ślepo. W tym przypadku Jonas zagrał o życie przyjaciela. Nie wytrzymał i poniósł porażkę. Jak można obwiniać się o decyzję, której skutki nie są od nas zależne, są nieznane? Jak można nie obwiniać się o nieprzewidziane rezultaty naszych czynów? Chłopak był przytomny, gdy Jonas zrzucał go z ramion. Czuł, jak obija się o twardą ziemię, słyszał, jak oddala się jego grupa. Mógł co najwyżej spojrzeć w maskę swojemu mordercy, gdy ten podcinał mu gardło. Ewentualne inne opcje już nie istniały. Można było gdybać, zastawiać się i analizować, nie ma możliwości powrotu i wyboru innej drogi. Tak miało być. Wcale nie jesteśmy panami swojego życia. Podczas, gdy wciąż musimy biec, nie widząc, co spotka nas za rogiem, okoliczności nieustannie się zmieniają, dając nam ulgowy bilet, lub rzucając kłody pod nogi. Możesz pozorować, że czegoś nie widzisz. Możesz z wprawą grać w theatrum mundi i nie okazywać, że coś czujesz. Jednak kamuflowanie i przybieranie masek nie jest w stanie zetrzeć w proch wszystkich przeciwności. To, że zamkniesz oczy, nie znaczy jeszcze, że niewidoczny świat przestaje istnieć. To taka fałszywa ulga, jak fatamorgana oazy na pustyni. Tego wszystkiego Jonas nie mógł ubrać w słowa. To wszystko kumulowało się, ciążąc na barkach blondyna, niczym ciało jego przyjaciela jeszcze kilka chwil wcześniej. Lia położyła kruchą dłoń na kolanie przyjaciela. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak inny odgłos dotarł do uszu kadetów.
W pobliżu usłyszeli syreny. Wojowniczka wzdrygnęła się.
- Policja – syknęła Veronica.
- Co?!
- To straż - wytłumaczyła.
- Przygotować broń! - polecił Castor.
- Czekajcie. Wyjdźmy tyłem - zaproponowała Veronica, nie chcąc angażować się w krwawą jatkę z patrolem.
Tajemnica o równoległych światach może zostać narażona na odkrycie.”
Rozległy się piski opon oraz podniesione głosy. Castor posłał w kierunku rolety magiczny pocisk, z rozbiegu wskoczył w okno, rozbijając szybę na maleńkie kawałeczki. Brama zadrżała. Ktoś pukał w nią stanowczo, później zaczął natarczywie walić.
- Policja! Otwierać!
- Za mną! Wyskakiwać!
Kadeci zaczęli wydostawać się przez okno. Clara zdążyła nieco poprawić stan kostki Aurore. Magiczka wciąż jednak potrzebowała pomocy przy wspięciu się na parapet.
- Pospieszyć się!
Brama chybotała się niepewnie.
Przyszła kolej na Veronicę. Z pomocą Davetha wspięła się na wysoki parapet. Tracąc równowagę, chwyciła się framugi, kalecząc palce o ostre kawałki szyby. Pod sobą widziała niewielki pas trawy, zaraz za nim wysoki, betonowy płot porośnięty bluszczem. Przełknęła ślinę. Jeśli nie zdoła przeskoczyć za ogrodzenie, utknie na posesji wraz z policjantami.
- No skacz! - krzyknął Daveth, który czekał jako ostatni w kolejce do skoku.
Veronica obejrzała się przez ramię. Brama otworzyła się z hukiem, jej odrzwia odbiły się od ścian, przewracając słoiki z konfiturami. Dwóch z policjantów wkroczyło do garażu, trzymając w dłoni specjalną pałkę. Trzeci zaszedł budynek od tyłu. Brunetka nie myślała długo. Odbiła się najmocniej jak potrafiła, szybując w górę. Serce biło jej jak szalone, gdy przelatywała nad trawnikiem. Wiatr świszczał jej w uszach, gdy kierowała się ku ziemi. Zamknęła oczy. Zahaczyła jednym z butów o betonowe ogrodzenie, spadając na szczęście po drugiej stronie płotu. Patrick pomógł jej się podnieść.
- Daveth!
Chłopak stał już w oknie. Naprężył się do skoku, napinając wszystkie mięśnie. Odbił się. Przeskoczyłby nad ogrodzeniem bez problemu, gdyby nie policjant, który w ostatniej chwili zaczepił się o szatę chłopaka. Chłopak z dredami poleciał w dół. Uderzył o ziemię, gdzie czekał na niego kolejny policjant.
- Nie tak prędko, młody panie.
Uścisk funkcjonariusza był silny i pewny. Próby wyswobodzenia pozostawały bezowocne. Łucznik opanował odruch sięgnięcia po Lapi. Z westchnieniem spuścił głowę na klatkę piersiową, poddając się.
- Tak lepiej. Nie ma co się stawiać.
Ruszyli w stronę radiowozu, gdy kadet znów spróbował się wyszarpnąć. Policjantowi pomógł jednak kolega. Razem unieruchomili Davetha, zakuwając go w kajdanki. Następnie wepchnęli łucznika na tylne siedzenie samochodu, osłaniając uprzednio głowę schwytanego przed uderzeniem o dach pojazdu.
Mówiłem: nie warto - syknął zmachany policjant przed zatrzaśnięciem drzwi radiowozu.

***

Susan była na tyle zmęczona, że po położeniu się, nie miała nawet siły na poprawę torby robiącej za poduszkę. Sen przyszedł niemal od razu. Wbrew oczekiwaniom, nie trwał jednak w nieskończoność, a skończył się po zaledwie kilku minutach. Została zmuszona, by uchylić wciąż ciężkie jak ołów powieki. Spojrzała gniewnie na człowieka, który ośmielił się zbudzić wyczerpanego poprzednim dniem śpiącego.
- Jestem pewien, że gdybyś mogła zabijać wzrokiem, leżałbym teraz martwy u twych stóp.
- Już dawno...
Susan przewróciła się na drugi bok, odwracając się twarzą do ściany. Nasunęła torbę na głowę, mając nadzieję, że Collin odpuści i pójdzie sobie.
- Chyba nie jesteś na tyle naiwna, iż sądzisz, że odpuszczę i pójdę sobie.
Zaśmiał się, ściągając z koleżanki szorstki koc.
Łuczniczka spojrzała przez ramię. Wierzchem dłoni przetarła zaspane oczy.
- Jest wolny dzień.
- Zgadza się.
- Przylazłeś tu po jakąś cholerę.
- A dokładniej po ciebie.
- Budzisz mnie i przy okazji wszystkich dookoła podczas, gdy mógłbyś spokojnie spać w swojej komorze jeszcze przez co najmniej dwie godziny.
- Mógłbym.
- Nie jesteś zmęczony?
- Ani trochę.
- A ja bardzo.
Ponownie odwróciła się twarzą do ściany.
- Oddaj koc - rozkazała po chwili.
Wyciągnęła dłoń w kierunku łucznika. Wciąż jednak nie patrzyła w jego stronę, chowając twarz przed światłem.
- Oddam, jeśli zgodzisz się pójść ze mną na trening.
- W wolny dzień? - jęknęła.
- Ciszej tam! Tu niektórzy chcą spać! - rozległ się rozgniewany głos z przeciwnej strony komory sypialnej.
- Nie przesadzaj, Stevensi! - Collin krzyknął przez ramię. - Akurat tobie przydałoby się trochę ruchu. No, to jak? - zwrócił się z powrotem do Susan. - Idziesz, czy chcesz narobić sobie wrogów?
Dziewczyna błyskawicznym ruchem przekręciła się i usiadła na łóżku. Jako, że jej posłanie było drugie w kolumnie - licząc od ziemi - znajdowała się teraz twarzą w twarz z Collinem.
- Trening?
Zdmuchnęła kosmyk czarnych włosów, który zabłąkał się jej na policzku.
- Tak jak mówiłem.
- Tylko nie płacz, gdy skopię ci dupsko.
Przyjacielsko uszczypnęła łucznika w policzek.
W wolny dzień, tym bardziej o porannej godzinie, mało kto decydował się na dodatkowy trening we własnym zakresie. Właśnie dlatego Collin i Susan mieli do dyspozycji prawie całą salę. Jedynie dwójka wojowników walczyła w kącie pomieszczenia. Kadeci wypożyczyli łuki, odebrali pakiet strzał, a następnie wybrali dwie tarcze i zaczęli trening. Susan ustawiła się bokiem do tarczy. Wyprostowała się i wciągnęła brzuch. W lewą dłoń chwyciła łuk, na cięciwę nałożyła strzałę, sprawdzając uprzednio, czy lotki ułożyły się w odpowiednim ustawieniu. Podniosła broń, naciągnęła sznurek, tworząc ze strzałą prostą linię prowadzącą do kącika prawego oka. Wstrzymała oddech i oddała strzał. Jednak w momencie, gdy puszczała cięciwę, ktoś poruszył jej ręką, sprawiając, że strzała nie dosięgnęła nawet tarczy.
Collin zarechotał.
- No coś ty! - buchnęła oburzona. - A co? Ty nie strzelasz?
- Patrzę.
- Pięknie! W przeciwieństwie do ciebie, ja nie potrzebuję dodatkowego treningu, idę spać.
Odłożyła łuk na stojak, kierując się wolno do wyjścia.
- No weź, Susan! Przecież nie budziłem cię tylko dlatego, że się za tobą stęskniłem.
- Jak to?
Wróciła do przyjaciela.
- Stało się coś?
Nie odpowiedział. Zamiast tego sam chwycił za broń, momentalnie przyjął wyuczoną już, poprawną postawę strzelecką i, trzymając dodatkowe strzały między palcami, wprawnie oddawał jedno uderzenie za drugim. Wszystkie trafiały do celu, osiągając wybitną punktację. Łucznik w jednej chwili skupił się całkowicie na tarczy. Niczym automat naprężając i rozluźniając mięśnie, oddawał kolejne strzały. Oddychał miarowo. To nie on potrzebował treningu. Gdy skończył, wojownicy walczący w rogu sali, zagwizdali mu krótko, oddając tym samym respekt.
- Tak o chciałem... porozmawiać.
Odgarnął włosy z czoła.
- Dawno nie widziałam jak strzelasz. Całkiem... nieźle.
- Nie lepiej niż ty.
O niebo lepiej niż ja.”
Przycupnąwszy na skrzyni, Collin poklepał dłonią miejsce obok siebie.
- Siadaj.
Przez długą chwilę milczeli. Wojownicy wrócili do walki. Korzystali z drewnianych sztyletów. Przewracali się na maty, wykręcali ręce, śmiali się. Beztrosko bawili się, choć trening z założenia nie powinien być zabawą. To symulacja prawdziwej walki na śmierć i życie.
- Słyszałaś o wojsku?
- Jakim znowu wojsku?
- Podobno Wschodnie Królestwo zgodziło się przysłać nam posiłki, nie mów, że nie wiedziałaś. Wszyscy o tym mówią. Podobno do wojny coraz bliżej. Jak myślisz, ile czasu nam zostało?
- Nam?
Spojrzała w oczy przyjaciela.
- Kadetów nie rzucą na pierwszą linię, to pewne. Chyba, że ktoś się sam zgłosi.
- Co zamierzasz?
Przygryzła dolną wargę.
- Nie chcę się chować, jak tchórz, choć wiem, że do elity się też nie nadaję.
- Tak myślisz?
- Ale jeśli będą brać chętnych, zgłoszę się.
Chłopak pokiwał głową w milczeniu.
- Kolejni strażnicy byli na wypadzie - przerwała ciszę łuczniczka. - W stolicy.
- I jak? Pusto?
- Słyszałam, że Anuki całkiem zdziczało. Nie tylko zwierzęta, ale też... Widzieli kilku upadłych. Niebezpiecznie jest się tam w ogóle zbliżać.
- A coś planowałaś?
- Ja? Nie! Skąd taki głupi pomysł?
- Ostatnio przejawiasz takie... jakby to ująć... samobójcze popędy.
- Samobójcze! - przedrzeźniała go. - Niby w czym? W wypełnianiu obowiązków obywatela Południowego Królestwa? Obowiązków wojskowych?
- Chcę ci przypomnieć, że nie jesteś jeszcze w wojsku, dziewczynko.
Susan prychnęła. Wstawszy, obróciła się i sięgnęła po łuk. Zaczęła strzelać. Robiła to wolniej niż Collin, jednak równie celnie. Chłopak przyglądał jej się bacznie. Po chwili także wstał.
- Musisz się bardziej wyprostować. W punkcie medycznym mieli rację, że się garbisz.
Czarnowłosa zgromiła go wzrokiem, gdy przyłożył dłoń do jej łopatek. Nie odpowiedziała jednak i przy następnym strzale zastosowała się do rady.
- Jakieś wieści od Veronicy?
- Kadeci z jej jednostki przekazali mi wiadomość od niej.
- Jak? Cz-czyli dotarła do schronu?
Susan westchnęła smutno.
- Dotarła, owszem, ale zaraz potem oznajmiła znajomym, że odchodzi i nie będzie jej przez dłuższy czas.
- Jak to? - zdziwił się Collin. - I nic ci nie powiedziała?
- Zastanawiam się... Może wróciła do świata Aliudów?
- To niby nie jest jej wojna, może jej pozwolili.
- Tylko dlaczego się nie pożegnała?
- Nie martw się, Susan. Gdyby mogła, na pewno przyszłaby się z tobą zobaczyć.
- Podobno kazali jej zachować informację o wyjeździe w ścisłej tajemnicy. Martwię się o nią.
Dziewczyna spochmurniała. Znów zaczęła się garbić, odłożyła łuk.
- Słyszałem co nieco o Danny'm – Collin zmienił temat.
- Przecież zniknął.
- No właśnie. Ale podobno natrafili na jego ślad. Zaszywał się w jakiejś wiosce, ale wydali go, więc uciekł.
- To nie pojechał do Północnego Królestwa? W końcu... - ściszyła głos - Niby był ich szpiegiem.
- Może to tylko plotki? Na jego miejscu uciekłbym do Aliudów. Te wszystkie obostrzenia, zakazy... Lepiej byłoby mu się ukryć.
Chłopka wszczął trening. Strzelał tym razem powoli, precyzyjnie, skupiając się na postawie i odpowiedni wdechu.
- Ale i trudniej bronić – skomentowała jego wywód.
Kiedy Susan zobaczyła, że Collin uważnie celuje do tarczy, zakradła się cicho i, w kluczowym momencie, potrząsnęła jego przedramieniem tak, jak on wcześniej zdekoncentrował ją. Łucznik posłał strzałę w krzywy lot. Susan zaśmiała się, rozładowując napiętą sytuację. Wbrew oczekiwaniom pocisk wbił się w tarczę sąsiedniego stanowiska. Dziewczyna, zdziwiona, opuściła ręce.
- To nie fair!
- To wcale nie był przypadek, właśnie tak miało być!


***

Kadeci nie zdołali pomóc Davethowi. Policjanci zabrali go do samochodu, po czym odjechali. Jeden z nich pozostał na patrolu przed domem, nie decydując się jednak na pogoń za resztą grupy w pojedynkę. Veronica poprowadziła kadetów w kierunku miasta, trzymając się bocznych uliczek. Nigdy nie była w tym mieście, jednak rozumiała język, jakim posługiwali się policjanci. Najprawdopodobniej trafiła do swojej ojczyzny. Gdyby była to prawda, ten fakt okazałby się bardzo pomocny w orientacji. Kadeci przeszli długą drogę, lawirując i unikając ciekawskiego wzroku mieszkańców. Zaszyli się w toalecie publicznej na dworcu pociągów.
- Wiecie, gdzie mogli go zabrać?
- Jeszcze nie...
- Powinniśmy przygotować się na użycie broni. Bez wątpliwości. Oni jej używają, co nie? - Castor zwrócił się do Veronicy.
- Ogólnie rzecz biorąc, mają zabronione, ale jeśli pogrozisz im mieczem, mogą strzelić.
- Kusza czy łuk?
- C-co? Nie! Pistolet. Mam na myśli broń palną.
Veronica ułożyła palec wskazujący i kciuk na wzór rewolweru.
- Choć używają też pałek, gazów łzawiących, paralizatorów...
Chłopak zrobił niewyraźną minę.
- W każdym razie nie powinniśmy się podstawiać. Skoro mogą zaatakować w przypadku szturmu - wyraziła swoją opinię Lia.
- Taktyka bezbronnych baranków, rozumiem? - zażartował. - Przepraszam, czy mogą państwo oddać nam naszego przyjaciela? Tak, jest przetrzymywany za latanie z łukiem na terenie mieszkalnym i włamanie - parodiował głos dziewczyny.
Lia prychnęła.
- Nie o tym mówię. Możemy być gotowi na atak, lecz polecam nie biec na nich od razu w pełnym uzbrojeniu.
- Przede wszystkim – przez gwar spróbowała przebić się Veronica. - Wyglądamy co najmniej dziwnie w tych szatach. Warto byłoby się przebrać.
- I znaleźć coś do jedzenia... Zaraz wieczór od prawie doby nie było żadnego posiłku.
- Robimy tak - inicjatywę przejął Jonas. - Veronica, Patrick i Clara rozejrzą się za ewentualnym miejscem przetrzymywania Davetha. Lia z bliźniaczkami zdobędą coś do jedzenia, a ja i Castor zajmiemy się ubraniami.
- Już ci przeszło, księciuniu? - Castor, wydąwszy wargi, docinał Jonasowi.
Blondyn obrzucił go nienawistnym spojrzeniem, kiedy kontynuował złośliwości.
- Czy będziesz wciąż rozpaczał, podczas, gdy reszta grupy odwala całą pieprzoną robotę?
Mówiąc to, przyłożył teatralnym gestem zewnętrzną część dłoni do czoła.
- Przestań - odpowiedział krótko, poważnym głosem.
- Nikt nie mówił do ciebie, żebyś p r z e s t a ł nieść swojego koleżkę, więc nie miej do nas pretensji, że zginął.
Blondyn zacisnął ze złości pięści. Do tej pory starał się panować nad sobą, teraz jednak policzek drgał mu lekko w nerwowym tiku. Castor utworzył z palca wskazującego i kciuka symbol pistoletu. Płynnym ruchem przystawił tę imitację do swojej skroni, po czym odrzucając głowę w bok, udał, że strzela.
- Puuf!
Opuścił dłoń i zaczął się śmiać, przechyliwszy głowę do tyłu. Jego grdyka drgała w rytm rechotu. Po chwili ponownie spojrzał na Jonasa, łypiącego na niego spode łba.
- Co tak patrzysz? Taka prawda! Równie dobrze mogłeś zabić go od razu.
Blondyn rzucił się na Castora. Wystawił przed siebie pięść, uderzając prawą ręką, od boku. Celował w żuchwę. Wytatuowany wojownik odsunął się jednak, a agresor poleciał z rozpędu kilka kroków do przodu. Zatrzymał się, wystawiając nogę do przodu, złapał równowagę. Ciężko sapał.
- Ooo! Czyli jednak potrafisz się...
Tym razem Jonas trafił. Castor pomasował żuchwę, obrośniętą kilkudniowym zarostem. Poruszał nią na boki, krzywiąc się.
- Możesz jeszcze popracować nad ruchem bioder... O tak!
Zamachnął się, chcąc uderzyć wroga. W porę powstrzymała go jednak Lia, chwytając go za rękę. Spojrzawszy dziewczynie prosto w oczy, z niechęcią opuścił rękę i odwrócił się na pięcie. Odszedł nieco od grupki kadetów, usiadł u umywalce, która zatrzeszczała żałośnie. Wbił przeszywający wzrok w blondyna, który wciąż stał rozdygotany z trzęsącymi się rękoma. Lia położyła dłoń na ramieniu przyjaciela.
- Jesteś pewien, że chcesz z nim iść?
Jonas, nie odpowiedziawszy, obrócił się przez ramię i podszedł do wyjścia.
- Będziemy tu na was czekać. Znalezienie przebrania jest teraz kluczowe - oznajmiła Veronica.
Castor odbił się od umywalki, wylatując nieznacznie ku górze. Z konstrukcji posypał się pył. Ciemnowłosy wyszedł z pomieszczenia za Jonasem, wciskając ręce do kieszeni i przesadnie szurając nogami.

***

Castor, wszedłszy do toalety, rzucił na ziemię plastikową, seledynową walizkę. Drugą wciąż trzymał w ręce.
- Proszzz bardzo!
Torba uderzyła o kafelki, po czym otworzyła się. Na ziemię wysypała się jej zawartość. Trochę ubrań, kosmetyki, zwinięty w kłębek dmuchany materac, okulary przeciwsłoneczne i książki. Następnie do pomieszczenia wszedł powolnym krokiem Jonas. Niósł dwie torby - jedną sportową, czarną, drugą była niewielka walizka w kolorowe kropki na kółkach.
- Skąd je macie? - zapytała podejrzliwie Veronica.
- Chyba nie myślałaś, że grzecznie zapytamy kogoś, czy da nam swoje ciuchy, co?
- Odwiedziliśmy zatłoczony składzik z bagażami - sprostował Jonas. - Wybierajcie.
Castor otworzył pozostałe walizki jednym uderzeniem miecza. Zaczął przebierać rzeczy w sportowej torbie, wyrzucając ubrania i przedmioty, który wydawały mu się zbyteczne. Po chwili natrafił na paczkę papierosów. Otworzył pudełko, wyciągnął jednego papierosa, po czym włożył go sobie do ust. Zaczął obracać go w buzi, by dopiero po chwili zapalić go magicznym płomyczkiem.
- Zaraz poczują dym i nas znajdą. W takich miejscach nie można palić... - ostrzegła wojowniczka.
- Chcesz się poczęstować?
Zignorowała go i zaczęła przeszukiwać jedną z toreb. Wyciągnęła z niej ciemnozielony, trochę za duży sweter i przyległe jeansy. Przełożyła zegarek i tomik wierszy do nowych kieszeni. Nie mogła jednak znaleźć żadnych butów. Poza tym profesjonalne buty wojskowe zawsze miały być lepiej przystosowane do walki i ucieczki niż trampki czy sandały. Z niewielkiej, białej kosmetyczki wyciągnęła grzebień. Podszedłszy do lustra, namoczyła go i zaczęła wyczesywać z włosów zaschniętą krew Nicka. Śpieszyła się ze wszystkim. Z jednej strony chciała jak najszybciej spuścić zaschłe skrzepy w umywalce i wraz z ich zniknięciem w spływie, zapomnieć o błagalnych jękach przyjaciela i jego rozbieganym wzroku. Wiedziała także, że kadeci mogą zostać w każdej chwili wykryci i nie powinni tracić czasu, który mogliby poświęcić na odbicie Davetha z rąk policji. Przywłaszczyła sobie gumkę i związała swoje brązowe włosy w kitkę. Oparła się rękoma o brudną umywalkę, patrząc, jak czerwone strużki nie jej krwi dążą do otworu, by tam ostatecznie zniknąć, zostawiając po sobie jedynie nikły, coraz bledszy ślad. Odkręciła ponownie kurek, nabrała wody w ręce i schłodziła sobie nią twarz, dokładnie pozbywając się wszystkich śladów po próbie ratowania Nicka, oprócz tych, które odcisnęły piętno w jej umyśle. Inni także dobrali dla siebie części garderoby. Nie pasowały jak ulał, ale najważniejsze było, by wtopić się w tłum. Patrick wyciągnął dla siebie czarną bluzę z kapturem, a na głowę założył szarą czapkę. Naciągnął ją tak, by zakrywała zmaltretowane ucho. Dodatkowo użył też kaptura. Castor znalazł oliwkowy T-shirt z dekoltem wyciętym w serek i czarne bojówki. Swój pas od szaty przełożył do znalezionych spodni. Zachował także czarne, skórzane rękawiczki bez palców. Prawie wszyscy znaleźli dla siebie dobre przebranie, ponieważ wojownicy ukradli torby należące do osób o różnych gabarytach. Lia musiała zadowolić się sportowymi spodniami i męską bluzą w szaro - zielone paski. Jonas ubrał czarny, przylegający golf. Musiał jednak pozostawić bordowe spodnie od szaty, ponieważ nie zdobył niczego innego. Bliźniaczki wybrały coś z walizki ozdobionej kolorowymi groszkami, natomiast Clara założyła na siebie gruby, ciemny damski polar i dresy ze ściągaczami u dołu nogawek. Aurore, której kostka dochodziła do siebie, postanowiła zmienić obuwie. Zamiast ciężkich wojskowych buciorów, ubrała lekkie sportowe buty, które miały ułatwić jej poruszanie się. Veronica odwróciła się do grupy. Uśmiechnęła się pod nosem.
- Ci ludzie nigdy nie wtopią się tutaj w tłum - stwierdziła.
- Lepsze to, niż bieganie w szatach z łukami i mieczami, jak chcieli zrobić na początku.
Castor przewrócił do góry nogami wszystkie torby. W dwóch z nich znalazł jeszcze kilka paczek papierosów. Ukrył je dokładnie w kieszeniach swoich bojówek. Veronica zabrała z walizek wszystkie pieniądze i rozdzieliła je na kilka osób. Reszcie poleciła schowanie w kieszeniach drogocennej biżuterii.
- Co zrobimy z szatami? - zastanawiała się Aurore.
Clara podeszła do sterty brudnych szmat. Zapytała się, czy wszyscy zabrali z nich wszelkie potrzebne i ważne rzeczy. Gdy otrzymała potwierdzenie, za pomocą krótkiego zaklęcia, podpaliła szaty jasnym płomieniem.
- Lepiej stąd chodźmy - poleciła zrezygnowana brunetka.
Przeszli przez korytarz, po czym wyszli na peron.
Choć magiczka zgasiła ognisko, dym nie opadał, za chwilę miała znaleźć się tutaj ochrona. Wyszli na peron. Po przeciwnej stronie torów stała grupka awanturujących się osób. Część z nich rozglądała się na boki, inne, obficie gestykulując, tłumaczyły pracownikom stacji jakieś istotne dla nich szczegóły. Całe zamieszanie działo się pod drzwiami z plakietką "Przechowalnia bagażów".
Pięknie.”
Ktoś przeszedł obok nich, chcąc zapewne zejść korytarzem do toalety. Wyczuł jednak dym i wszczął panikę.
- POŻAR! PAAALI SIĘ, LUDZIE!
Veronica złapała się za głowę.
- Za mną! - rozpoczęła ewakuację energicznym marszem.
Kierowała się w stronę centrum. Ochrona zaczęła zerkać w ich stronę, któryś z awanturników wskazał palcem na Castora. Rozpoczęły się krzyki. Bez większych ceregieli i logicznej ostrożności kadeci ruszyli biegiem. Aurore, lekko utykając, wspierała się na siostrze. Część właścicieli zagubionych bagaży zaczęła przechodzić przez tory, mimo zakazu ochrony i pracowników.
- On ma moje ubrania!
- Gdzie jest moja walizka?
- Proszę natychmiast odsunąć się od krawędzi peronu, zaraz nadjedzie pociąg! Kategorycznie zabraniam pani wchodzenia na tory!
- PAAALI SIĘ!
Kadeci skorzystali z ogólnego zgiełku - ogarniającego stację zamieszania. Przebiegli przez całą długość peronu, wbiegli do budynku dworca, gdzie zdziwieni gapie odprowadzali ich zszokowanym wzrokiem.
- Zatrzymać ich!
Ochrona chciała zamknąć uciekinierom drzwi przed nosem, jednak to Castor zapewnił pracownikom niemiłe spotkanie jego pięści z żuchwą pracownika w roli głównej. Wysunął się na przód grupki, jako pierwszy dopadł zdeterminowanych strażników, po czym wymierzył im po jednym ciosie pięścią w twarz. Uniknął ciosu, odsuwając się w porę, ciężkim woskowym butem odepchnął natrętnego ochroniarza, by na koniec kopnąć w szklane drzwi, tłukąc jedną z ich części w drobny mak. Uczniowie wydostali się za zewnątrz. Przebiegli przez rozległe schody, przedostali się przez ulicę, ku niezadowoleniu trąbiących kierowców, a następnie wpadli między wysokie budynki, lawirując między przechodniami i rowerzystami. Zatrzymali się dopiero kilka przecznic dalej, na zaniedbanym podwórku, otoczonym starymi kamieniczkami.
- Spotkajmy się w tamtym budynku za godzinę - rzuciła zasapana Veronica. - Macie zegarki?
Lia potwierdziła, wyciągając z kieszeni znalezionej bluzy odtwarzacz MP3, który został wyposażony także funkcję odmierzania czasu. Wojowniczka pokazała jej, jak powinna sprawdzać na nim godzinę. Jeszcze raz oceniła, czy z toalety zabrała swój zegarek kieszonkowy, który dostała od Victora.
Jest.”
Trzymając przedmiot w kieszeni spodni, gładziła jego zimne wieczko kciukiem.
- Ja, Patrick i Clara mieliśmy iść na zwiady.
- Poszukać posterunku - potwierdził Jonas. - Weźcie ze sobą też jego.
Podbródkiem wskazał na wytatuowanego wojownika. 
Veronica wykrzywiła usta.
- Niech będzie. A wy znajdźcie prowiant. W miarę możliwości nie naróbcie nam kolejnych wrogów, dobrze?
- To za godzinę.
- Dokładnie tak, tutaj.
Rozdzielili się. Castor wyciągnął z kieszeni kolejnego papierosa. Po chwili namysłu do dłoni wziął dwie sztuki. Zapaliwszy je, włożył na raz do buzi. Zaczął miętosić je z ustach, mówiąc niewyraźnie do wojowniczki:
- No, to twój teren. Prowadź, po coś tu w końcu jesteś.
Skinęła lekko głową. Wyszli z podwórka. Szczerze mówiąc, Veronica nie miała pojęcia, w jakim jest mieście ani gdzie może znaleźć posterunek policji. Być może było tutaj kilka takich budynków. Miasto wyglądało ma dość duże. Mogło mieć kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Grunt, że znała język. Poleciła wojownikom i Clarze zatrzymać się w cieniu jednej z witryn sklepowych. Sama podeszła do przechodzącej obok pary i, uśmiechając się najserdeczniej jak tylko potrafiła w obliczu nieciekawej sytuacji, zapytała grzecznie o drogę. Mężczyzna pokręcił posępnie głową.
- Też nie są stąd.
Spróbowała zapytać o drogę przechodzącą obok kobietę w garsonce. W ręce trzymała skórzaną teczkę, wyraźnie spieszyła się do pracy. Z roztargnieniem, lecz uprzejmie, wskazała ogólny kierunek, nie wchodząc w szczegóły. Na pożegnanie posłała dziewczynie podejrzliwe spojrzenie.
- Masz chyba krew na brodzie...
Veronica, przyłożywszy w panice dłoń do twarzy, odeszła pospiesznie, nie dziękując za wskazanie kierunku. Podeszła do reszty grupki, po czym razem ruszyli w kierunku wskazanym przez urzędniczkę.

***

- Podsumowując, ich zabezpieczenia nie są najwyższej jakości. Veronica była w środku, pod banalnym pretekstem kradzieży roweru. Rozejrzała się i dowiedziała, jak wygląda budowa ośrodka.
Patrick relacjonował przebieg wypadu drugiej grupce, która także zdążyła wrócić na miejsce zbiórki. W plecaku i kieszeniach przenieśli skromny prowiant, który udało im się wynieść z koszyków przed supermarketem, zanim właściciele świeżo kupionych produktów zdążyli wszcząć awanturę. Aktualnie kadeci przebywali we wskazanej wcześniej kamienicy, a dokładniej przy wejściu do piwnic. Siedzieli na ziemi, rozstawieni w okrąg, a mieszkańcy, przechodzący przez klatkę schodową, łypali na nieznajomych wrogimi spojrzeniami.
- To niedaleko stąd - potwierdziła brunetka. - Jest już prawie ciemno, więc możemy wyruszyć choćby zaraz.
Na te słowa Jonas wstał.
- Nie ma co zwlekać. Nie zdziwię się, jeśli ci mieszkańcy zaraz także narobią nam kłopotów. Odbijemy Davetha, znajdziemy miejsce na nocleg, a na następny dzień zajmiemy się upadłymi - oznajmił. - No i mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia... - dodał po chwili, ciszej.
- Coś się stało? - zaciekawiła się zaniepokojona Lia.
- Nie, nic... Ja tylko...
- Zbieramy się panie i panienki! - Castor stał już we framudze, wpuszczając na klatkę schodową mroźne wieczorne powietrze. W ustach obracał gasnącego papierosa. Zaczęli iść.
- Sądzisz, że jest w ogóle sens, by szturmować posterunek, Sofii? Może wsadzili go na dwadzieścia cztery i wypuszczą za kilka godzin?
- Nigdy nic nie wiadomo.
- Też prawda. Mogą go przecież przesłuchiwać...
- Nawet nie o to chodzi. Nie zapominaj, po co tu jesteście.
- Upadli... - mruknęła dziewczyna.
- Im prędzej ich wybijecie i wrócicie do Południowego Królestwa, tym lepiej, uwierz mi.
- No właśnie. Czuję się jakbym była tu całkiem obca. Bez dachu nad głową, bez jedzenia i nazwiska. Formalnie nie żyję, zginęłam w wypadku, o którego szczegółach nawet nie wiem.
- Coś za coś. Zmieniłaś dom.
- Zmieniłam cały świat! Wszystko zmieniłam. Myślałam, że gdy wrócę, odczuję ulgę, a tym czasem wydaje mi się, jakbym znajdowała się w całkowicie obcym miejscu.
- No tak, nowe miasto...
- Nawet nie o to chodzi, Sofii. Choć o świat, o ludzi. Spaliłam most powrotu, nie ma tu dla mnie już miejsca.
- A chciałabyś w ogóle wrócić, gdyby to było możliwe? Chcesz uniknąć wojny i zaszyć się z powrotem na tym świecie? Możemy odłączyć się od kadetów i wymknąć się im. Nie będzie łatwo, ale to szansa na nowy start z dala od wojny.
Nie odpowiedziała od razu.
- Sama już nie wiem, gdzie jest moje miejsce. Chyba nie potrafiłabym już żyć normalnie, wiedząc o upadłych. No i te zakapturzone postacie... Martwi mnie to. Śmierć Nicka...
- Myślisz, że to Danny? Nie ma pewności, że uciekł akurat do świata Alidów.
- Ale były takie plotki.
- Dlaczego miałby więc chcieć atakować akurat was?
- Nie mam pojęcia.
Doszli już prawie na miejsce. Powietrze było mroźne, wiał nieprzyjemny, zimny wiatr. Plan był następujący:
Rita i Aurore miały wejść na posterunek głównym wejściem i zająć uwagę policjantów. W tym czasie Clara miała spróbować uśpić ich, lub - w razie niepowodzenia - ogłuszyć. W tym czasie Castor, Jonas, Patrick oraz Lia mieli dwójkami przejść do aresztu i przeszukać cele. Veronica miała za zadanie osłaniać całą akcję z zewnątrz. Stanęła więc przed budynkiem, niepewnym spojrzeniem odprowadzając kadetów wchodzących do środka. Założyła ręce na piersi. Rozglądała się na boki, trzęsąc się z zimna. Była godzina dziewiętnasta minut szesnaście. Dokładnie. Na ulicy wciąż często przejeżdżały samochody. Była to jedna z głównych dróg miasta. Jednak chodniki z czasem pustoszały. Pogoda nie była idealna do wieczornych spacerów. W pewnym momencie uwagę Veronicy zwrócił ciemny kształt, który poruszył się pod drugiej stronie ulicy, za rogiem budynku. Zupełnie jakby ktoś stał za węgłem i obserwował dziewczynę. Kto to mógł być? Chyba nie... Przeszła krok do przodu, by upewnić się, czy cień nie przewidział jej się.
- W czymś pomóc?
Poczuła ciepłą dłoń na lewym ramieniu.
Obróciła się błyskawicznie, szeroko otwierając oczy.
- Okropnie mnie pan przestraszył - stwierdziła spokojniejszym głosem, widząc przed sobą młodego funkcjonariusza o brązowych włosach i miodowych oczach. - Na co dzień też pan tak przyprawia ludzi o zawał?
Zaśmiał się, poprawiając okulary na nosie. Dziewczyna skorzystała z okazji i obróciła się przez ramię. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał nieznajomy, było pusto.
Paranoja? Przewidziało mi się?”
- Rower się znalazł?
- Słucham?
- Rower - powtórzył cierpliwie. - Jeszcze kilka godzin temu byłaś u nas ze sprawą kradzieży.
- Ach, no tak.
Uśmiechnęła się niespokojnie. Czyżby policjant zorientował się, że węszy i próbował odwrócić jej uwagę? Czy może była to zwyczajna, życzliwa pogawędka?
- Niestety nie.
- Szkoda. Możemy spróbować jutro.
- Mówi się trudno.
- Cóż... Nie szkoda ci tak pięknego roweru?
- Proszę pana - zaczęła. - To wcale nie...
- Matthias - powiedział. - Mów mi Matt.
W momencie, gdy chłopak wyciągał dłoń na przywitanie, coś uderzyło w tył jego głowy. Zrobił zdziwioną minę, po czym padł na chodnik bez przytomności.
- Pięknie nam tu stróżujesz!
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Matt, wyłonił się Patrick. W ręce trzymał miecz, rękojeścią do przodu. Widząc karcące spojrzenie dziewczyny, natychmiast odprawił broń.
- Błagam cię, Patrick, trochę ostrożności, chociaż ty!
Zignorował jej podirytowany ton, ponieważ w tej chwili z budynku wyłoniła się reszta kadetów.
- Jak wam poszło? - zapytała Veronica Ritę.
- Musiałam ich ogłuszyć. Ale zaraz się obudzą. Mają Davetha.
Chłopak z dredami był cały i zdrowy. Wciąż ubrany w szatę sprawiał podejrzane wrażenie. Kadeci zabrali go więc czym prędzej w bezpieczne miejsce. Biegnąc między budynki, Veronicę znów ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że ktoś ją obserwuje. Odwróciwszy się jednak przez ramię, w podejrzanym wcześniej miejscu, na rogu budynku, nikogo nie zauważyła.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz