Rozdział 17

Wiele osób zmagało się napadami klaustrofobii. Susan z ulgą przyjęła fakt, że ona sama nie miała takiego problemu. Dobrze czuła się w małych pomieszczeniach, także pod ziemią. Dziś przypadał dzień wolny, leżała więc dłużej na posłaniu, bijąc się z myślami. Veronice nie udało wydostać się z miasta. Niewykluczone jednak, że przeżyła. Niedługo miał wyruszyć patrol w kierunku miasta, na wypadek, gdyby ktoś jeszcze się ostał. Możliwe, że sprowadzą rannych i zabłąkanych. Kiedy łuczniczka uznała, że już nie zmruży oka, wstała i starannie zasłała łóżko. Nie były one najwygodniejsze ani najnowsze. Koce wydawały się być sztywne i zalatywały jakimś tanim środkiem czystości, materace były bardzo twarde, podobno zdrowe dla kręgosłupa. Poduszka zrobiona została z gryzącego materiału i wypchana była wiórami. Na większy komfort nie było co liczyć w najbliższym czasie. Posłania wydrążone zostały w skale. W jednym pomieszczeniu sypialnym stacjonowało równo sześćdziesiąt osób - po trzydzieści na dwóch przeciwległych ścianach, dziesięć kolumn po trzy wnęki nad sobą. Tutejszy system funkcjonował prężniej, niż ten na arenie. Przedstawiono go kadetom, gdy tylko doszli na miejsce. Kazano im się zgromadzić w największym pomieszczeniu. Objaśniono wtedy budowę schronu, zatajając jednak niektóre informacje. Nie przemawiał Dowódca, który przez cały dzień zajęty był pertraktowaniem ze Wschodnim Królestwem, ani Victor, który pomagał w innych istotnych sprawach. To ktoś z wojska stał na podwyższeniu i wygłaszał apel. Susan dowiedziała się wtedy, że baza ma niezwykle przemyślaną konstrukcję, a jej budowę rozpoczęto już dawno temu, w razie stanu zagrożenia. Aby dostać się do bunkru głównym wejściem, trzeba było wejść przez gazoszczelny przedsionek. W tym miejscu strażnicy pełnili wartę przez całą dobę, zmieniając się co jakiś czas. Wojskowy wyjaśnił, że nikt nie musi bać się o zapasy powietrza, ponieważ baza zaopatrzona jest w wiele komór filtracyjno-wentylacyjnych. Dzięki nim powietrze z zewnątrz jest starannie oczyszczane, przechodzi najpierw przez wiele magicznych filtrów. Natomiast zużyte powietrze jest odprowadzane przez specjalne kanały. Pomieszczenia klozetowe znajdowały się w kilku miejscach w schronie i wyposażone były w prysznice oraz umywalki. Opisano także, gdzie dokładnie znajduje się punkt medyczny oraz wyjście zapasowe. Położenie wszelkich innych komór, takich jak pomieszczenie dowodzenia, skład jedzenia oraz wody i inne, pozostawiono w tajemnicy. Całość schronu podzielić można było na dwie części: przeznaczoną dla osób z Uniwersytetu oraz wojskową. Armia miała przydzielone własne komory sypialne, stołówkę, szpital – wszystko, co potrzebne. Każdy kadet został obdarowany nową szatą, całkiem inną od tych, które noszono na Uniwersytecie. Te przypominały ubrania wojskowe. Były grubsze, trwalsze i wszystkie miały ziemisty kolor. Przyszyto do nich wiele kieszonek. Nie były tak długie, jak stare szaty. Dodatkowo każdy musiał nosić na lewym ramieniu opaskę koloru swojej profesji, na której wyhaftowano numer jednostki oraz nazwisko. W dni pracy, których przypadało dziewięć na dziesięciodniowy cykl, wszystkich kadetów miano budzić o świcie. Część miała spieszyć do łazienek, pozostali w tym czasie powinni zjadać śniadanie. Później przewidziana była zmiana. Ta procedura powinna trwać około dwie godziny, ponieważ każdy uczeń będzie musiał zaliczyć oba poranne obowiązki. Przez kolejną godzinę młodzi mieli dostać czas wolny. Koniec przerwy miał wyznaczać gong. Wtedy każdy będzie musiał udać się do odpowiedniej sali na zajęcia teoretyczne lub praktyczne - w zależności od planu. Wykłady miały najczęściej dotyczyć taktyki. Oprócz tego przewidziano naukę o innych rasach. Zajęcia dodatkowe zostały zawieszone. Praktyczne ćwiczenia zostały podzielone na trzy części, z których dwie odbywały się w opisywanym teraz czasie. Były to zajęcia z głównej profesji oraz pobocznych specjalizacji. Treningi rozciągające i mentalne, które stanowiły trzecią grupę, miały miejsce po dwugodzinnej przerwie ustanowionej po obiedzie. Raz wciągu terminu dziesięciodniowego każdy mieszkaniec schronu miał obowiązek stawić się na badania kontrolne. Obowiązywał grafik, który obejmował także wyjście na powierzchnię. Raz na dwa terminy dziesięciodniowe każdy kadet został przypisywany do kilkunastoosobowej grupki, która mogła skorzystać z przespacerowania się na powierzchni. W innych wypadkach ten czyn był surowo zabroniony. Stołówkę odwiedzano trzy razy dziennie: na śniadanie, obiad oraz kolację. Pomiędzy obiadem, a ostatnim posiłkiem dnia wszyscy zostawali obdarowywani skromnym podwieczorkiem w postaci ciastka lub owocu. Również raz na dwadzieścia dni miano zmieniać pościel i wymieniać szaty każdego z uczniów. Dzień wolny natomiast był błogosławieństwem dla wszystkich śpiochów. Można było bowiem spać do oporu, a na śniadanie zgłosić się w dowolnej chwili w ciągu wyznaczonych widełek czasowych. Przez cały dzień nie odbywały się żadne treningi ani zajęcia, obowiązywał jednak nadal grafik o badaniach i wyjściach na dwór. O podziemnej bazie na skraju puszczy, u podnóży gór, wiedziało wcześniej zaledwie kilka osób w całej stolicy. Schron dzielił się na dwie części, przypominające dwa schrony, szczepione ze sobą. W jednej z nich stacjonowało wojsko, w drugiej kadeci oraz mistrzowie. Cywile zostali oddelegowani do pobliskich miast. Druga składowa była nieco większa przez występujące w niej klasy oraz sale treningowe. Wojsko posiadało swoje tereny do ćwiczeń, kadetom jednak nie wolno było zbliżać się do części przeznaczonej dla armii.
Susan wstała i poczłapała do łazienek. Umyła się w zimnej wodzie, a następnie przeszła do jadalni. 
- Hej, Collin! Przybij żółwika! - zawołała, spostrzegłszy przyjaciela.
- Co?
- Musisz pięścią uderzyć o moją...
- Po co?
- Au! Nie tak mocno. No, coś w ten deseń.
Skrzywiła się.
- Skąd to znasz?
Susan spuściła wzrok, odwróciła się do kucharza i przyjęła talerz ze śniadaniem.
- Dziękuję! Vera mnie nauczyła...
Poczekała aż przyjaciel także odbierze swoją porcję, a następnie usiedli razem w jednej z długich ław.
- Przykro mi. Mam nadzieję, że się odnajdzie.
- Mówisz tak tylko z grzeczności.
- To prawda, że widziałem ją tylko parę razy, ale... Nie sądzisz, że trochę się czepiasz?
- Owszem. Podasz mi sól? Dziękuję.
- Kiedy masz wyznaczone wyjście na powierzchnię? Ja idę z dzisiejszą grupą, przytłaczają mnie te szare podziemia.
- Nie wiem dokładnie. Za kilka dni. Za to wczoraj, w pierwszy dzień pobytu tutaj, złożyłam już wizytę w sektorze szpitalnym. Nie... nic się nie stało. Chodziło o te kontrolne badania.
- Chcą nas badać regularnie, żeby zapobiec epidemii i tym podobnym. Dodatkowo patrzą, kto nadaje się do walki.
- Wiem, wiem. Tylko pracujące tam osoby strasznie się czepiają. Przynajmniej ten babsztyl, który mnie badał. To wcale nie jest śmieszne... o nie! Mówiła, że mam okropnie odstające łopatki i jak tak dalej pójdzie, to nie mam co wybierać się do armii zawodowej.
- Pokaż.
- Chciałbyś.
- Do elity nie rekrutują takich słabeuszy jak ty?
Zgromiła Collina wzrokiem.
- Ciebie by na pewno nie przyjęli, nie z tą facjatą.
- A żebyś wiedziała, że będę startował!
- Żartujesz sobie.
- Za tobą pójdę wszędzie! - oznajmił żartobliwym głosem.
- Daruj. Ranisz moje uszy...
Chłopak roześmiał się. Wszczął zjadanie śniadania.
- Będziesz to jeszcze jadła? - zapytał wskazując widelcem na odsunięty na bok kawałek chleba z masłem i plastrem mięsa.
- Możesz zjeść.
- A tak na poważnie... - rozpoczął Collin. - Masz zamiar brać udział w walce?
- Najbliższej? Tak. Jeśli zechcą mnie w swoich szeregach. Dlaczego pytasz?
- Ostatnio zastanawiałem się nad tym dość długo. Nie jestem jeszcze do końca wyszkolony, choć mam dobre zadatki na łucznika, jeśli chodzi o Energię Duchową...
- Co za skromność! Jesteś młodym geniuszem, przyjęliby cię z otwartymi ramionami!
- Chodzi o to, że nie wiem, czy jestem już gotowy na starcie z zawodowcami, dorosłymi ludźmi, którzy od kilkunastu lat parają się właśnie w walce.
- W każdym razie nie ma co martwić się na zapas. Ja idę, a jeśli przeżyję, oznaczało to będzie, że nadaję się do roboty.
- To ryzykowne, Susan. Sam potencjał niewiele znaczy, jeśli nie ukończyłaś szkolenia.
- Przetrwamy wojnę. Po każdej burzy wychodzi słońce.
- Inna sprawa, że możesz go nie doczekać, Susan.

***

Dreszcze przechodzące całe jej ciało, wrażenie gotującej się głowy i płonących uszu potęgowały się z godziny na godzinę. Kaszel rozrywający przełyk i ściskający płuca. Nieustannie zaszklone oczy i gorące łzy, klejące się do zaczerwienionej twarzy. Takie uczucia towarzyszyły Veronice od zeszłego wieczora. Od kilku godzin rezydowała w punkcie medycznym, praktycznie nie wstając z łóżka. Łamanie w kościach przysparzało jej uczucia, jakby nigdzie nie było dla niej miejsca. Brak wygody i mdłości na myśl o kolejnym szarpanym ataku kaszlu - takie były skutki kąpieli nocą w leśnej sadzawce. Walka z upadłym miała miejsce przeszło dwa dni temu, lecz objawy dały o sobie znać dopiero teraz. Dochodziła północ - tak przynajmniej wskazywał kieszonkowy zegarek dziewczyny, tykający cicho na stoliku nocnym. Mogłoby się wydawać, że ten dźwięk będzie przeszkadzał chorym. Większy problem stanowiły jednak jęki oraz kaszel, które rozlegały się raz w jednym końcu pomieszczenia, kiedy indziej w drugim, a raz po raz tuż obok ucha Veronicy. Wydawało jej się, jakby nie tylko ona miała zaraz wypluć płuca. Podwyższona temperatura i tak nie dawała jej spać, więc podniosła się łokciach i powoli usiadła na skraju posłania. Bolała ją głowa, a ramię cierpło jej przy każdym przeciążeniu. Podjęto terapię magiczną, więc dziewczyna powinna dojść do siebie już całkiem niedługo. Gdyby nie pielęgniarka, mierząca trującym wzrokiem podejrzanie zachowujących się pacjentów, wojowniczka podkradłaby się do spiżarni i spałaszowała coś słodkiego. Jednak obecność naburmuszonej strażniczki nie pozwoliła jej na zaspokojenie zachcianki. Została zmuszona, by czekać na standardowy posiłek. Czerstwy chleb z owsianką. Jednym haustem opróżniła stojącą na stoliku wodę, gasząc tym samym na kilka chwil kujący ból. Sięgnęła po kieszonkowy zegarek, gładząc jego zimną powierzchnię kciukiem. Otworzyła klapkę, zerkając na wskazówki, odmierzające czas w świecie Aliudów. Ponownie położyła się na łóżku. Zakryła się kocem pod sam nos, czując, że już jest jej za gorąco.
- Czy ktoś jeszcze mnie tam pamięta? Czy gdybym wróciła, przyjęliby mnie? Czy mogłabym uciec, by nie brać udziału w wojnie?
- Mogłabyś zostawić swoich przyjaciół w momencie zagrożenia?
- I tak na niewiele im się zdam, Sofii. Ale masz rację. Przywiązałam się do tego miejsca, jakby tu był mój dom.
Veronica zapadła w płytki, niespokojny sen. Gdy rano przebudziła ją sanitariuszka, stwierdziła, że czuje się o wiele lepiej. Po wypowiedzeniu kilka zaklęć, pochłonięcia śniadania, Veronice pozwolono wyjść do świata zdrowych. Od razu postanowiła spotkać się z Susan, z którą nie widziała się jeszcze po swoim powrocie. Cudownie było znów ujrzeć przyjaciółkę.
- Mało brakowało...
- O czym mówisz, Sofii?
- Byłyśmy niesamowicie blisko śmierci, pomyśl tylko! Przypadek zadecydował o tym, że możesz teraz siedzieć na stołówce razem ze znajomą i relacjonować jej przeżycia, jakby ucieczka z miasta i walka z upadłym wydarzyły się kilka lat temu.
Po przedstawieniu historii, wojowniczka zdecydowała się na powiedzenie łuczniczce o tajemniczej liście, którą znalazła w gabinecie Victora. Susan zaczęła skubać suche wargi zębami. Informacja, którą przedstawiła jej Veronica wydawała się być niepokojąca, podjerzana. Istniała jednak możliwość, że dziewczyna coś przeoczyła.
- Jesteś pewna, że widziałaś na liście właśnie swoje nazwisko?
- Oczywiście! - żachnęła się.
- Wiesz... czasem warto poczekać z osądem i rzucić okiem drugi raz.
- Sugerujesz, że mam - ściszyła głos, nachylając się do koleżanki - włamać się do gabinetu Mistrza?
- Jeśli chcesz po raz kolejny trafić do aresztu, to czemu nie - odpowiedziała sarkastycznie Susan. - Uważam, że najrozsądniej będzie poczekać.
Brunetka syknęła cicho, gdy oparzyła się gorącą zupą.
- A gdyby tak spróbować coś z niego wycisnąć?
- Naprawdę sądzisz, że to dobry pomysł?
- Przecież nie podejdę do niego i nie zapytam wprost, co moje nazwisko robi na liście. Podejdę go sposobem.
- I uważasz, że się nie domyśli...
Dziewczyny urwały rozmowę, gdy dosiadł się do nich Raphael.
- Jak się czujesz, Vera?
- Już lepiej.
- Nie jesteś przekonana... Nie pozarażasz nas wszystkich?
- Całą noc nie mogłam zmrużyć oka.
- Słyszałyście, że podobno natrafili na ślad Mistrza Danny'ego? - Raphael przekazał najnowsze wieści.
- Mam nadzieję, że surowo go ukażą - wtrąciła Susan. Ale skąd pewność, że to on przyczynił się do ataku? - zawahała się.
Veronice zrobiło się niedobrze na samą myśl o zdrajcy, przez którego zginął Isoshi i wiele innych osób. Przypomniała sobie podsłuchaną rozmowę Dowódcy i Danny'ego.
- Kto inny mógłby postąpić tak okropnie? - westchnęła Veronica.
- Poza tym Danny zniknął zaraz po ataku – dodał chłopak.
- Może został zabity.
- Tak wybitny wojownik? Wątpię. I dlaczego w takim razie nie uciekł zaraz po zniszczeniu bariery? Miałby więcej czasu na czmychnięcie...
- Stare postępki rzucają długie cienie - stwierdził Raphael.
- Co masz na myśli?
- Słyszałem ostatnio, że Danny pochodził z Północnego Królestwa.
- To potwierdzona informacja? - zdziwiła się Susan.
- Więc jak to możliwe, że Dowódca przydzielił mu tak wysokie stanowisko?
- Krążą różniste plotki.
Chłopak puścił oko do wojowniczki, wstając. Następnie odszedł do innej grupy znajomych. Susan i Veronica wymieniły spojrzenia. Jakakolwiek była prawda, wydawała się dalece zmącona. Ktoś starał się zatuszować historię.
Wracając do komory sypialnej, Veronica przysłuchiwała się rozmowom napotykanych kadetów. Zadziwiające jak dużo można dowiedzieć się od obcych osób. Nasuwało się jednak pytanie, czy podsłuchane informacje zasługują na miano zgodnych z prawdą. Udając, że poprawia buta, zatrzymała się przy grupce wojowników, którzy twierdzili, że Danny od początku szpiegował dla wroga. Kiedy wśród chłopaków rozpoczęła się szarpanina, brunetka wymknęła się i przeszła do dalszej części korytarza. Kilka innych osób wygłaszało swoje zdanie, jakoby to kierownictwo zrzucało winę na najbardziej oczywistego sprawcę. Według nich zabito Danny'ego by znaleźć kozła ofiarnego, zamiast przyznać się do usterki systemu. Byli też tacy, którzy mniemali, iż do żadnej wojny nie dojdzie. Dziewczyna przyspieszyła, ignorując panujący dookoła gwar różnych opinii - często banalnych i prawie na pewno nieprawdziwych. Kiedy szybkim krokiem szła w stronę komory sypialnej, zderzyła się z kimś ramieniem. Masując ramię, obróciła się na pięcie, by zganić nieostrożnego przechodnia. Słowa jednak ugrzęzły jej w gardle, gdy spostrzegła, kto ją potrącił.
- Mistrzu! Przepraszam.
- To nic... To moja wina.
Victor podrapał się po karku, mrużąc przy tym oczy.
- Jak się czujesz? Słyszałem, że spędziłaś noc w ośrodku medycznym.
- O wiele lepiej. Szczerze mówiąc szukałam Mistrza.
Przeszła do sedna sprawy. Zwróciła się do znajomego per Mistrz, ponieważ obok wciąż ktoś się kręcił. Ludzie zerkali na Victora, kładąc rękę na sercu.
- O co chodzi? - zapytał szeptem.
Chwycił wojowniczkę za łokieć, odciągnął na bok korytarza.
- Tylko nie mów całej prawdy! - ostrzegł Speculo.
Mistrz przekręcił głowę. Zaczął dziwnie przyglądać się Veronice, jakby badał, czy na pewno jest już zdrowa.
- Ja... chciałam się tylko zapytać, czy wrócił ktoś jeszcze.
Ciemnowłosy ścisnął usta w wąską szparkę. Spuścił wzrok.
- Słyszałam, że wysłaliście patrole, może ktoś...
Mistrz pokręcił smutno głową.
- Były osoby, które dotarły z lekkim opóźnieniem. Ty i Patrick trafiliście do schronu jako ostatni.
- A te osoby przed nami, ile ich było? - drążyła temat.
Mężczyzna odsunął się o krok, prostując plecy.
- Nie jestem w stanie podać ci dokładnej liczby, ale było to zaledwie kilka osób. Wydaje mi się, że mógłbym zliczyć ich na placach jednej dłoni.
Wojowniczka pokiwała głową.
- Coś jeszcze mogę dla ciebie zrobić? - Lewy kącik jego ust drgnął ledwo zauważalnie
- Jestem troszkę zajęty, jeśli wybaczysz...
Victor znajdował się już kilka kroków od brunetki, gdy, odwróciwszy się przez ramię, zwrócił się do niej:
- Chociaż... Właściwie to właśnie wybierałem się ze sprawą do ciebie, Vera. Wydaje mi się, że możesz coś dla mnie zrobić. Poczekaj na mnie w moim gabinecie.

***

Ciężkie buty stukały przyjemnie na kamiennej podłodze. Przyjemna nie była jednak sytuacja, w której znalazł się Patrick. Znajdował się podczas kontrolnego badania zdrowia, gdy dostał natychmiastowe wezwanie od kierownictwa. Ścisnęło go w gardle, kiedy przypomniał sobie o dziwnym spisie nazwisk w gabinecie Mistrza Przybocznego. Postanowił jednak zachować spokój i z opanowaniem wyczekiwać rozstrzygnięcia zamieszania. Nie wytrzymawszy targających nim emocji, zaczął biec przez korytarz w kierunku biura Victora. Wymijał zdziwionych jego pośpiechem kadetów i służbę. Pokornie przeprosił osobę, z którą niechcący zderzył się podczas biegu. Pomógłszy podnieść się nieszczęśnikowi, ruszył dalej. Tym razem zachowywał większą ostrożność. Oddałby naprawdę wiele za kilka dni absolutnego spokoju.
Atak na Anuki, ucieczka z miasta, zgubienie w lesie...”
To wszystko pożerało jego siły i zajmowało myśli. Nie mógł sobie pozwolić na relaks. W obliczu kolejnego zadania powinien wykazać się pełną dyspozycją. Stanął przed gabinetem Victora. Odetchnął głęboko kilka razy, aby uspokoić oddech, przygładził zmierzwione włosy, a następnie chwycił za klamkę i przesunął ciężkie drzwi. Znalazł się w tym samym pomieszczeniu, do którego wezwano go wraz z Veronicą kilka dni temu. Wszystko wyglądało tak samo za dwoma wyjątkami. Po pierwsze - na biurku panował zadziwiający porządek. Żadne dokumenty nie panoszyły się tym razem w miejscu pracy, pióro oraz ołówki leżały starannie ułożone z boku blatu. Patrick upewnił się w przekonaniu, że Victor zdążył przyłapać kadetów na przeglądaniu jego akt. Tuż po tej wpadce przygotowywał w myślach mowę obronną, szukał jakiegoś sensownego wytłumaczenia, zastanawiał się, jaka kara zostanie przedzielona mu i Veronice. Po dotarciu do komory Mistrza zwątpił, czy właśnie z tego powodu został wezwany. Oszołomiony patrzył, jak w niewielkim pokoiku zgromadziło się około dziesięciu osób, lustrujących go z poważnymi minami. Nic miłego nie przychodziło mu w tej chwili na myśl. Skrupulatnie przyjrzał się twarzom. Nikogo jednak nie rozpoznał. Nie zauważył też Mistrza. Po chwili zza dwóch, zadziwiająco podobnych do siebie dziewczyn, wyszła średniego wzrostu brunetka.
- Patrick! - odezwała się stłamszonym głosem Veronica. - Wiesz, co się dzieje?
- Miałem cichą nadzieję, że ty, lub ktoś z zebranych, odpowie mi właśnie na to pytanie.
Większość osób pokiwała w milczeniu głowami.
Jeden chłopak, wysoki z czarnymi, prostymi włosami wystąpił przed resztę kadetów. Miał niewielkie uszy i długi, wąski nos uwydatniony dodatkowo przez nietypową fryzurę. Ciemne włosy miał na górze głowy zaczesane do tyłu, boki wygolił niemal na łyso. Dwa kosmyki odstawały od przygładzonej reszty. Ciemne oczy łypały groźnie spod wydatnych łuków brwiowych obdarzonych krzaczastymi, równymi włoskami. Twarz miał pociągłą, brodę wąską i lekko szpiczastą. Wydatne kości policzkowe dodawały mu charakteru, a wąskie, jasne usta wykrzywiały się z grymasie pełnym pogardy. Ubrany był inaczej niż inni. Zamiast standardowej, krótkiej szaty wojskowej miał na sobie bordowy podkoszulek, który odsłaniał wielobarwne tatuaże na umięśnionych ramionach kadeta. Wzorów było tak wiele - były położone wyjątkowo blisko siebie - że przypominały rękawy przyległej bluzki. Jedna z brwi czarnowłosego została w kilku miejscach wygolona tak, by tworzyła przerywaną linię. Wyszczerzył białe zęby do wojownika.
- Spokojnie, panienko.
Położył na ramieniu Patricka, odzianą w skórzaną rękawiczkę bez palców, dłoń.
- Zaraz wszystko się wyjaśni.
- Zostaw go – zainterweniował wysoki blondyn.
Wytatuowany wojownik, poklepawszy Patricka po policzku, trochę za mocno jak na typowo przyjacielski gest, odsunął się.
Victor nie był obecny. Wydało się dziwne, by wzywać kadetów, a samemu nie przyjść na zebranie. Pałeczkę przejęła dziewczyna o ciemnoczerwonych włosach. Stanęła przodem do wszystkich i przemówiła:
- Przyszłam jako pierwsza. Wtedy Mistrz był jeszcze w gabinecie i powiedział mi, żebyśmy się zapoznali, skoro mamy wyruszyć na misję...
Misję? Jaką...”
- Nie ma jeszcze wszystkich - wtrąciła drobna dziewczyna o jasnobrązowych, kręconych włosach. Obok niej stała niemal identyczna kadetka. Najwyraźniej były siostrami. Może nawet bliźniaczkami.
- Przyjdą - zapewniła czerwonowłosa. - Tym czasem możemy poznać się ze sobą. - Jej głos był dość niski i pełen charyzmy. Tak samo postawa kadetki mówiła o jej pewności siebie. - Nazywam się Lia. Jestem na czwartym roku łucznictwa, co widać.
Wskazała brodą na opaskę.
- Z zebranych tu znam tylko Jonasa.
Skinęła na wysokiego blondyna.
Jonas miał jasne włosy przystrzyżone krócej na bokach i za uszami. Jego tęczówki wahały się w odcieniach niebieskiego i wyrażały pełne skupienie oraz zaangażowanie w powierzone mu zadanie. Oznajmił przyjemnym głosem, że także jest na czwartym roku, z letniego naboru. Celowo pominął informację o swojej głównej profesji, uważając, że bordowa opaska mówi o tym wystarczająco wiele. Jonas wydał się Veronice dojrzałym wojownikiem. Wyglądał na lojalnego dowództwu i udowodnił to wcześniej, starając się przyprowadzić do porządku wytatuowanego awanturnika. Jednocześnie wyglądał na mającego poczucie humoru, gdy swobodnie rozmawiał z Lią. To rodzaj człowieka, który wie jak i kiedy zachować powagę. Sprawiał wrażenie zarówno silnego jaki i bystrego. Z resztą Lia nie była przy nim gorsza. Wysportowana i elokwentna. Veronica zastanawiała się, czy wszyscy kadeci na czwartym roku są tak respektowani jak ta dwójka. Jako kolejne przedstawiły się bliźniaczki, uczące się magii. Obie miały jasnobrązowe, falowane włosy przechodzące miejscami w ciemny blond. Ich oczy wydawały się duże, z tym, że jedna była posiadaczką zielonych tęczówek, a druga miała miodowe spojrzenie. Według wojowniczki była to jedyna różnica pomiędzy siostrami. Lekko zadarte, piegowate nosy i krągłe policzki zaliczały się do cech obu dziewczyn. Przestawiły się jako kadetki z drugiego roku. Już na pierwszy rzut oka wydały się niezwykle pogodne, choć siostra o miodowych oczach sprawiała wrażenie o wiele bardziej zaniepokojonej nadchodzącym zadaniem. Oprócz nich przedstawiła się Veronica oraz Patrick. Brunetka zataiła fakt, że pochodzi ze świata Alidów. Kwestia jej profesji nie umknęła jednak uwadze zielonookiej magiczki - Aurore. Jej siostra, Rita, dopowiedziała natomiast, że słyszała o tym przypadku. To od niej reszta dowiedziała się o pochodzeniu wojowniczki. Klamka zapadła.
Patrick przedstawił się krótko i zwięźle, nie poruszając spawy swojej wcześniejszej wyprawy do świata Aliudów. Obawiał się, że przez tę informację w jego kierunku zostaną kierowane zbyt wygórowane wymagania, którym mógłby nie sprostać. W trakcie przedstawiania się do pomieszczenia wbiegł zasapany chłopak o czarnych, kręconych włosach. Jego skóra była ciemna. Spóźnialski uśmiechnął się, pokazując rząd równych, białych zębów. Bąknął jakąś formułkę, przepraszając, lecz kiedy zobaczył, że w gabinecie nie ma Mistrza, wyraźnie się rozluźnił. Za nim wszedł smukły chłopak z dredami. Pozwolił Patrickowi na dokończenie autoprezentacji. Następnie przedstawił się krótko jako Daveth. Był łucznikiem. Jako ostatni głos zabrał spóźnialski, opalony chłopak:
- Czołem wszystkim kompanom! Mówią na mnie Nick.
Przygładził ciemne loki dłonią, próbując je okiełznać.
- Obecnie jestem na trzecim roku łucznictwa i wciąż dziwię się, że mnie nie wylali.
Jako jedyny zaśmiał się ze swojego żartu.
- Czy tylko ja nie wiem jeszcze, co się dzieje?
Po kilku minutach dławiącej ciszy do gabinetu wkroczył Victor. Początkowo po jego twarzy widać było, że walczy z uśmiechem, wślizgującym mu się na usta. Przeczesał włosy palcami i, z poważną już mimiką, wyciągnął z połów szaty zgniecioną kartkę.
- Cieszę się, że udało mi się zebrać was wszystkich. Mam dla was zadanie.
W powietrzu zrobiło się gęsto od wyczekiwania.
- Bariera nad Anuki opadła, a ze względu zagrożenia wojną, nie możemy pozwolić sobie na jej odtworzenie. Jeszcze nie teraz. Runy, które uniemożliwiały upadłym pojawianie się zarówno w mieście jak i bezpośrednim sąsiedztwie muru, przestały działać. Dobrze wiecie, że sytuacja powróciła do stanu sprzed wybudowania bariery. Wokoło czai się coraz więcej potworów. Nie jest tajemnicą, że nie potrafimy całkowicie zapanować nad portalami, które łączą światy. Okazało się, że część dzieci piekła przedostała się do portali. Dodatkowo wzrosła liczba upadłych generujących się w świecie Aliudów. Mistrzowie ambasadorowie zostali wezwani do Południowego Królestwa w celu przygotowania się do walki. Nie możemy jednak pozwolić, by niewidzialne dla Aliudów upiory mordowały rzesze niewinnych ludzi. Zostaliście wybrani do specjalnej misji. Waszym zadaniem ma być przedostanie się przez portal, zlikwidowanie podanej liczby upadłych oraz powrót. Wszystko jasne?
Kadeci zaniemówili.
- Na przygotowanie najważniejszych rzeczy, które chcecie ze sobą zabrać, macie pół godziny. Po tym czasie chcę widzieć całą waszą dziesiątkę przed bocznym wyjściem ze schronu. Tam otrzymacie profesjonalne wyposażenie. Chyba nie muszę nadmieniać, abyście pozostawili informacje o misji tylko dla siebie? N i k o m u nie możecie powiedzieć o powierzonym wam zadaniu.
- A co jeśli się nie zgodzę? - zapytał Nick, przestępując z nogi na nogę.
- To nie prośba, kadecie. To rozkaz.
Zmierzywszy zebranych srogim spojrzeniem, wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Kadeci rozeszli się do komór sypialnych. Mieli mało czasu na zabranie wszystkich niezbędnych przyborów i przyszykowanie się do misji. Veronica wyszła na korytarz razem z Patrickiem.
- Wiedziałaś o tym? - zapytał.
- Nie wcześniej niż ty. To ta lista. Mówiłam.
- Dlaczego my? Dlaczego grupka niewyszkolonych kadetów?
- Założę się, że dla każdego mają jakiś powód. Ty już wypełniłeś podobną misję, ja mieszkałam tam przez kilkanaście lat...
W progu do komory sypialnej swojej jednostki Veronica spostrzegła rozmawiających głośno znajomych kadetów. Jeden z nich, ciemnowłosy chłopak odwrócił się w jej stronę, pomachał przyjaźnie.
- Witam, Veronico Radney!
- Gdybyś chociaż wypowiedział poprawnie moje nazwisko, Raph.
- Nigdy tak na mnie nie mówiłaś, Vera.
- Kiedyś trzeba zacząć.
Patrick przywitał się krótko z młodszymi kadetami. Wydawał się być nieobecny, pogrążony w myślach, spięty.
Nic dziwnego. Sama nie czuję się lepiej.”
Odchodząc, spojrzał ostrzegawczo na towarzyszkę. Jego wzrok mówił sam za siebie: d y s k r e c j a.
Do grupki wojowników przyłączyli się także First oraz Alberth.
- O co chodzi?
Veronicę zaczęły ogarniać wątpliwości. Wiadomość o misji powinna pozostać poufna. Jeśli jednak kadetka miała odejść na czas nieokreślony, nikt nie mógł jej zabronić pożegnania się ze znajomymi. Jeśli nie będzie miała czasu na zobaczenie się z Susan, będzie mogła pożegnać się chociaż z kadetami z jednostki.
Caroline... Już raz odeszłam bez pożegnania i to w kłótni. Drugi raz tego nie powtórzę.”
- Odchodzę.
To jedno słowo wywołało salwę śmiechu wśród zgromadzonych.
- Prawie mnie nabrałaś - bąknął Heinn.
Raphael poczochrał brunetkę po włosach.
- Spacery po powierzchni to nie banicja, Vera. Wszyscy od czasu do czasu muszą iść z grupą, by zaczerpnąć świeżego powietrza. To nie znaczy, że się ciebie pozbywają - oznajmił Rapahael żartobliwym głosem.
Jak bardzo będzie mi brakowało ich humoru.”
- Kiedy ja mówię prawdę, Raph! - żachnęła się. - Nie mogę powiedzieć wszystkiego, ale przez dłuższy czas nie będzie mnie... w okolicy.
- Przez czas dłuższy niż kilkadziesiąt minut spaceru po lesie?
- Zdecydowanie.
Obdarzyła znajomego spojrzeniem spode łba. Ciemnowłosy położył ręce na jej ramionach i ugiął kolana tak, by ich twarze znalazły się na równych wysokościach.
Jak bardzo będzie mi brakowało ich opiekuńczości.”
- Coś się stało? - szepnął.
- Po prostu wyjeżdżam...
- Nie możesz nam powiedzieć nic więcej? - domyślił się Heinn.
- Bardzo bym chciała.
Raphael odsunął się od dziewczyny.
- Ale wrócisz?
- W miarę możliwości.
Przywołała na twarz koślawy grymas, mający zapewne przypominać uśmiech. Obok grupki przeszedł Poul. Przez niekomfortowo długą chwilę nawiązywał z wojowniczką kontakt wzrokowy, po czym odwrócił się i poszedł przed siebie.
Przynajmniej uwolnię się od tego świra.”
- Nie jesteś zbyt ucieszona tą wycieczką, hę?
Veronica odwróciła się do Albertha, który patrzył na nią podejrzliwie, splatając ręce na piersi.
- Nic więcej nie mogę wam powiedzieć.
Spuściła wzrok.
- Po prostu nie chciałam odjeżdżać bez pożegnania.
- Daj im popalić tak, jak uczyłem cię z Isoshim!
Raphael zakleszczył dziewczynę w silnym, przyjacielskim uścisku na co Veronica wybuchnęła serdecznym, szczerym śmiechem. Stłumiła napływające jej do oczu łzy.
Jak bardzo będzie mi brakowało ich przyjacielskich gestów.”
- Przekażcie proszę Susan Cluttery o moim wyjeździe.
Poklepała Heinna po ramieniu, skinęła do Firsta i uśmiechnęła się nieśmiało do Albertha. Następnie zasalutowała w kierunku Raphaela, obiecując, że zmiecie z powierzchni ziemi wszystkie napotkane przeszkody. Powoli odeszła, zastanawiając się, czy będzie w stanie spełnić tę obietnicę.

***

- Czy tylko ja ledwo zdążyłem spakować wszystkie rzeczy? Szczerze mówiąc i tak nie wiele mam do zabrania, pewnie jak wy wszyscy. Myślicie, że na miejscu dołączy do nas któryś z ambasadorów?
- Mam taką nadzieję - oznajmił Jonas.
- Albo wyślą z nami Mistrza - dopowiedziała Aurore.
- Zobaczymy... Ale zastanawia mnie jedna rzecz.
Nick wszczął swoje wywody, intensywnie gestykulując.
- Nie miało nas być dziesięciu? Jakoś tak nie mogę się doliczyć dwóch... Pf! Co ja gadam?! Trzech osób. Mniejsza, może dołączą później. Pierwszy raz nie jestem spóźniony. Uff! Tak się zastanawiam tylko i myślę sobie jak my będziemy mieli walczyć z upadłymi, co? Bo tutaj nie jest tak źle, na widok łuku nikt nie piszczy. A tam? Z ukrycia jakoś i na dodatek tamci ludzie nie widzą potworów. Ciężko będzie pewnie. Jakieś zaganianie upadłych do pułapki... Ryzykowne jak na bandę kadecików, nie sądzicie...
Nick gadał i gadał, a pozostała trójka oraz Mistrz Przyboczny nadal nie przychodzili. Kadeci podzielili się więc na grupki i wyczekując w umówionym miejscu, rozpoczęli konwersacje. Veronica zaczęła rozmawiać z Ritą oraz Aurore. Wymieniały głównie swoje wątpliwości, rozmawiając o wyjeździe.
- Do misji wyznaczono wcale nie najlepszych kadetów. Nie mówię o tych z czwartego roku, choć ten ciemnowłosy pozostawia wiele do życzenia. Głównie jego zachowanie i podejście do obowiązków - stwierdziła zielonooka magiczka.
- Masz na myśli tego wytatuowanego?
- Tak. Mówią na niego Castor...
- Jak bóbr? - zdziwiła się Veronica. - Dlaczego?
- Podobno kiedyś odgryzł innemu wojownikowi ucho podczas walki - dopowiedziała Rita.
Veronica nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Cóż... no nie wygląda na spokojnego.
- No właśnie. Zamiast do wyprawy wyznaczyć osoby... z pewnymi zdolnościami, wybrano takich.
- Spójrzmy prawdzie w oczy. Jest z nas banda dzieciaków. A wybór nas - Aurore wskazała na siebie i siostrę - całkiem mnie zaszokował.
- Dlaczego?
- Po pierwsze są osoby o wiele bardziej uzdolnione magicznie.
- Po drugie nasze umiejętności są dość... specyficzne.
- W jakim sensie? - zdziwiła się Veronica. Skupiła się, mając nadzieję na odnalezienie cech łączących wybranych do misji.
- Cóż... Dwa lata temu, gdy odbywało się nasze wykrycie była afera trochę podobna do twojej.
- Dlatego o tobie wiedziałam. Od tej pory interesuję się ceremonią, żeby zobaczyć, czy trafi się ktoś podobny do nas - zeznała Rita.
- Osobno mamy czterdzieści procent magii, po trzydzieści łucznictwa i walki.
- Najgorsze możliwe ustawienie. Początkowo nie chciano nas przyjąć na Uniwersytet w Anuki. Chcieli nas odesłać do jakiejś pomniejszej szkółki. Kiedy jednak ktoś zasugerował zagrożenie ze strony naszej Energii Duchowej, Dowódca zdecydował się nas uczyć.
- Jako główną profesję wybrano nam magię.
- I to był strzał w dziesiątkę - siostry mówiły na zmianę, nie wchodziły sobie nawzajem w słowo.
- Na jednych zajęciach, kiedy siedziałyśmy obok siebie, postanowiłyśmy działać razem.
- Kiedy tylko spróbowałyśmy wywołać jakiś czar razem, zaczęłyśmy dorównywać osobom o lepszym ukierunkowaniu Energii Duchowej.
- Wyobrażasz to sobie, Vera? Połączyłyśmy ręce i wypowiedziałyśmy wspólnie zaklęcie, które okazało się nawet bardziej skuteczne od magii silniejszych osób.
- Kiedy jednak kazano nam czarować osobno, byłyśmy słabe. Czterdzieści procent... co to znaczy?
- Dlaczego wcześniej o was nie słyszałam? - zastanawiała się Veronica. - To bardzo ciekawe. Chciałabym się dowiedzieć o tym czegoś więcej.
- Będziemy miały całą drogę na wymianę zdań.
Veronica zdała sobie sprawę, że wyprawa, w której z początku nie chciała uczestniczyć, może przybliżyć ją do poznania prawdy o swojej Energii Duchowej. Być może odpowiedź znajdowała się w jej dawnym świecie, może była ukryta w niej samej i tylko za sprawą odpowiedniej próby mogła ją poznać i zrozumieć.
W końcu pozostali kadeci dołączyli do zebranych. Kiedy całą grupą wyszli na zewnątrz, zaskoczyła ich cienka warstwa śniegu. W powietrzu nie wirowały już płatki białego puchu, zamiast tego panowało mroźne powietrze. Na niebie widoczne były błyszczące gwiazdy, odległe planety, niezbadane konstelacje. Księżyca jednak nigdzie nie można było znaleźć.
Kadetom rozdano wojskowe plecaki, zawierające podstawowy ekwipunek przydatny podczas drogi. Victor oznajmił, że grupa część trasy przebędzie konno. Kiedy mówił, z jego ust ulatniała się para. Mistrz, wbrew zapewnieniom, ruszył pieszo w stronę lasu. Uczniowie w milczeniu poszli w jego ślady. Veronica obejrzała się przez ramię. Miała nadzieję ujrzeć w oddali choć skrawek schronu, by móc głupio i niezmiernie sentymentalnie pożegnać bezpieczny zakątek, lecz strażnicy schowali się do środka, zamykając wejście. Baza znów stała się niewidoczna, wojowniczka nie potrafiłaby nawet wskazać, gdzie przed chwilą rozpościerały się drzwi. Kiedy tak przypatrywała się zboczom góry, zachwiała się i straciła równowagę, potykając o jakiś korzeń. Poleciałaby na ziemię, gdyby nie silne ramię, które zdecydowanym ruchem przytrzymało ją i postawiło z powrotem do pionu.
- Lepiej patrz pod nogi. Nie ma po co zapamiętywać, gdzie jest wejście do schronu. Długo tu nie zawitamy, a przyroda zmienia okolicę z dnia na dzień.
Lia niekoniecznie dobrze odczytała intencje wojowniczki. W odpowiedzi Veronica wykonała niejednoznaczny ruch głową. Następnie podziękowała cichym mruknięciem. Chciała rozpocząć z czerwonowłosą jakąś konstruktywną rozmowę, głos jednak przejął Mistrz Przyboczny.
- Na konie!
Dopiero teraz brunetka spostrzegła, że doszli na niewielką polanę, na której przygotowano dla nich kilka wierzchowców. Victor odprowadził swojego wysokiego, czarnego ogiera nieco na bok, reszcie pozostawiając do wyboru mniej majestatyczne zwierzęta. Na skraju polany, poza światłem roztaczanym przez magiczną kulę światła, kręciło się jeszcze kilku mistrzów, także dosiadających koni. Mieli oni eskortować grupę aż to portalu, a później przyprowadzić zwierzęta z powrotem do schronu. Wierzchowców nie było wystarczająco dla wszystkich kadetów. Aurore usiadła więc razem z siostrą, Lia zdecydowała się jechać z Jonasem. Nick zabrał na swojego konia cichą, bladą dziewczynę, która nie pojawiła się na zebraniu zapoznawczym. Postawa wytatuowanego Castora nie przedstawiała się, jakby jeździec miał zamiar dzielić się z kimkolwiek swoim miejscem. Wojskową szatę pozostawił, mimo doskwierającego chłodu, częściowo rozpiętą tak, że tatuaże na szyi były w niewielkim stopniu widoczne. W zęby włożył jakiś patyczek, być może wykałaczkę i zawzięcie miętosił ją ustami. Zamiast normalnych, prostych rękawic, wchodzących w skład munduru, wybrał skórzane rękawice z obciętymi palcami. Dosiadłszy konia, odjechał niedaleko, znikając wojowniczce z oczu. Veronica chciała zbliżyć się do Patricka, by to razem z nim jechać na jednym wierzchowcu. Postąpiła kilka kroków do przodu, gdy ktoś chwycił ją w silnym uścisku. Pewnym ruchem, trzymając brunetkę pod pachy, uniósł wysoko nad ziemię, po czym posadził na czarnym, dostojnym ogierze. Dziewczyna obejrzała się na Victora. On jednak nie wykazywał zainteresowania jej reakcją na swój gest. Wszczął za to cichą rozmowę z innym Mistrzem. Siedząc na tak silnym zwierzęciu, kadetka czuła się niepewnie. Rozejrzała się dookoła. Patrick oraz Daveth - chłopak z dredami mieli dla siebie osobne wierzchowce. Victor, po sprawdzeniu uprzęży, wskoczył na konia i usadowił się za Veronicą.
- Myślałam, że Mistrz Przyboczny powinien jechać w pojedynkę.
- Mamy trochę do pogadania - odpowiedział krótko. - Wzięłaś zegarek? - dodał po chwili.
Odpowiedziała twierdząco. Spakowała go jako jeden z niewielu osobistych przedmiotów, które posiadała.
Ruszyli przez las. Pierwszy jechał jeden z eskorterów, później Veronica z Mistrzem. W środku znaleźli się kadeci. Pochód zamykali - oraz ubezpieczali po bokach - następni mistrzowie. Nie wybrali trasy przez serce puszczy, ponieważ przedostanie się tamtędy na koniach byłoby niemal niemożliwe. Pojechali drogą okrężną – tą, którą szła armia - dzięki czemu już po chwili mogli nabrać prędkości. Ostrożnie zjechali po lekkim spadzie, omijając nieliczne drzewa i krzewy. Wjechali na trakt. Zakrzywiona, poplątana roślinność ustępowała tu miejsca prostym drzewom. Las nie był aż tak dziki i gęsty. Jednak ciemna przestrzeń po bokach nieraz pobudzała wyobraźnię jeźdźców. Brukowana ścieżka miała zaprowadzić ich prosto do bram opuszczonego miasta. Była to znacznie dłuższa, lecz wygodniejsza droga. Odległość pomiędzy poszczególnymi zwierzętami zwiększyła się na tyle, że kadetka pozwoliła sobie odezwać się do Mistrza per ty.
- Przejdziesz przez teleport razem z nami?
- Niestety nie mogę. Sama wiesz, że szykuje się wojna. Potrzebują mnie tu.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Kopyta zwierzęcia wydawały przyjemny, uspokajający stukot, tworząc swój unikalny rytm. Dziewczynie nie było już tak chłodno, ponieważ Mistrz przylgnął ściśle do jej pleców. Łapiąc wodze, obejmował ją jednocześnie silnymi ramionami, by nie spadła. Tył jej głowy owiewał ciepły oddech Victora. Czuła się trochę nieswojo. Włoski na karku stanęły jej dęba. Odetchnęła jednak z ulgą, że nikt nie zmusił jej do samodzielnej jazdy. Nie miała bowiem opanowanej tej umiejętności. W świecie Aliudów tylko raz miała przyjemność obcowania z tym sportem. W ramach wycieczki klasowej wychowawczyni zabrała ich do stajni. Każdy chętny miał okazję jechać stępem na klaczce, uwiązanej do palika. Tamta przejażdżka wydawała się śmieszna w porównaniu z prawdziwą wyprawą, którą Veronica odbywała teraz. Wtedy marzyła o takich przygodach. Mając okazję ich doświadczyć, nie była już taka pewna, czy chce wędrować w nieznane, narażając swoje życie. Zauważyła, że komunikacja z koniem odbywa się tu na innej płaszczyźnie, niż w świecie Aliudów. Wydawało się jej, że Victor komunikuje się z koniem na wyższym poziome mowy pozawerbalnej. Z żywym zaciekawieniem zapytała o tę sprawę.
- Masz rację. Jadąc na koniu, komunikuję się z nim za pomocą Energii Duchowej. Oczywiście potrafię jechać także bez użycia tej umiejętności, co jednak jest mniej...
- Skuteczne? - zaproponowała zagubione słowo.
- Powiedzmy.
Brunetka zaczęła zastanawiać się nad różnorodnością występującego tu transportu, gdy do głowy wtargnęła jej pewna wątpliwość. Nawet, jeśli przed mieszkańcami zatajano niektóre fakty ze świata Aliudów, Dowódca doskonale wiedział, jak funkcjonuje równoległy wszechświat. Mogliby polepszyć swoje arsenały w wysokim stopniu.
- Nie skorzystacie z broni Aliudów podczas walki?
- Człowiek jest zadziwiającą istotą. Choćby miał wszystko, czego mu potrzeba, będzie łaknął więcej i więcej, aż nie zostanie już nic, co mógłby posiąść i wyniszczyć.
- Dlatego zahamowaliście postęp w tym zakresie?
- To nie tak. Po prostu uczymy się na błędach innych.
Dziewczyna zamilkła, kiedy Mistrz zaczął wymieniać historię użycia broni jądrowej w świecie Aliudów.
- To tylko szczyt góry lodowej.
Dziewczyna domyśliła się, że rozmówca miał na myśli zanieczyszczone powietrze, ginące gatunki i inne katastrofy jej świata. Poczuła głębszy sens, znajdujący się w wypowiedzi mężczyzny. Ludzie, z którymi miała do czynienia przez kilkanaście lat po urodzeniu, mieli o sobie wygórowane mniemanie. W porównaniu z tym obecnymi na tym świecie obyczajami, tamci uważali się za panów świata. Nikt z nich nie myślał na poważnie o śmierci, jako społeczność czuli się nieśmiertelni i niepokonani. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że dzieci piekła mogą ich powyrzynać we własnych łóżkach. Gdyby pozwolić obu światom komunikować się ze sobą w sposób swobodny i nietajny, wszyscy pozornie by się na tym wzbogacili. Jednak na dłuższą metę zmiany te przyniosłyby niemal same straty. Aliudowie niemalże na pewno zaczęliby domagać się praw do nowej, niezbadanej ziemi. Próbowaliby podbić nieznany wszechświat, lub zasiedlić go, jako coś, co od początku należało się tylko im. Jak podczas wielkich wypraw geograficznych. Tutejsza ludność nie wytrzymałaby zapewne naporu technologii. Zepsucie przeniosłoby się na ten świat. Rozeszłaby się zazdrość spowodowania niemożnością rozwijania swojej Energii Duchowej. Pozostaje pytanie kto byłby szybszy. Zaklęte strzały, czy błyszczące pociski karabinów, lub nawet bomba jądrowa. Odepchnąwszy od siebie te ponure myśli, wojowniczka skupiła się na otoczeniu. Wtedy stało się coś, co sprawiło, że zatajony do tej pory strach, ogarnął kadetów i przeniknął ich do szpiku kości. Mgła pojawiła się niepostrzeżenie i otoczyła ich wszystkich. Zadusiła światełko wydobywające się z kuli, zasłoniła całą okolicę mleczną kurtyną. U góry na próżno można było wypatrywać, świecących jeszcze przed chwilą silnym blaskiem, gwiazd. Mistrz otwierający korowód zniknął z pola widzenia, jeźdźcy ledwo dostrzegali drogę przed sobą. Victor utworzył silniejsze światło, którego moc niemal od razu została w większości pochłonięta przez nienasyconą mgłę. Pochylił się bardziej, mocniej obejmując Veronicę. Szepcząc do ucha, polecił jej, by uważnie obserwowała, co dzieje się po bokach, na krawędzi lasu. Dziewczyna na próżno wbijała wzrok w nieprzeniknioną zasłonę, usiłując wypatrzyć potencjalne zagrożenie. Zamrugała kilkakrotnie, gdy, od wytężania zmysłu, łzy zaczęły cisnąć się jej do oczu.
- Nic nie widzę - szepnęła z przestrachem.
Victor zachęcił do dalszych prób, uporczywie wpatrując się w drogę. Kadetka czuła jego szybko bijące serce oraz przyśpieszony oddech.
- Jesteśmy dopiero w połowie drogi - mruknął bardziej do siebie niż do towarzyszki.
Veronica wznowiła wpatrywanie się w okolicę, omiatając wzrokiem zarówno granice lasu. Nagle, kątem oka, dostrzegła coś dokładnie przed nimi. Z początku myślała, że to wyobraźnia płata jej figle, lub zmęczony wzrok znów zaczyna odmawiać posłuszeństwa, lecz Victor wyraźnie zwolnił. Rozkazał kadetce, by była cicho, a sam, nie zatrzymując się całkowicie, wyciągnął miecz z pochwy. Jechali kłusem, a ciemny kształt wciąż niepewnie wyłaniał się zza mgły. Sylwetka była wyjątkowo zniekształcona, poruszała się wolno, lekkim zygzakiem. Postać wydawała stłumione dźwięki, przyprawiające o zawał serca. Veronica skuliła się. Usłyszała świst, następnie jęk i mocne stąpnięcie. Mistrz utworzył wokół wierzchowca magiczną barierę. Ścisnął rękę brunetki, starając się pokrzepić ją i dodać odrobinę odwagi. Zrobiło jej się zimniej, gdy Victor, wyprostowawszy się, odsunął się nieco. Trzymając miecz w gotowości, ruszył na spotkanie z cieniem. Postać, wyłaniając się zza mgły, nabierała coraz to wyraźniejszych kształtów - do sylwetki dołączały kolejne detale. Mleczna kurtyna nie pozwalała jednak na właściwe zidentyfikowanie zbliżającej się istoty. Klatka piersiowa Mistrza Przybocznego falowała w równym tempie, jego serce zaczynało szybciej bić pod wpływem adrenaliny. Tajemnicza sylwetka podchodziła bliżej i bliżej. Victor zacisnął pewnie dłoń na rękojeści miecza. Jego opanowanie, determinacja dodawały otuchy wojowniczce. Niemniej, drżała ze strachu przed perspektywą walki na ślepo, pośród gęstej mgły. Victor postanowił przyśpieszy, by nie odwlekać nieuniknionej konfrontacji z cieniem. Podjechawszy całkiem blisko, zauważyli, że ciemna postać była w rzeczywistości mistrzem, który - jadąc jako pierwszy - prowadził szyk jeźdźców. Veronica wypuściła ze świstem powietrze, które mimowolnie przytrzymała w płucach w kumulacyjnym momencie. Całkiem zapomniała, że nie byli pierwszymi z jeźdźców. Victor opuścił miecz, nie chowając go jednak do pochwy. Potrząsnął głową, mamrocząc pod nosem nieznane wojowniczce przekleństwo.
- Upadły? - zapytał markotnym głosem.
- Cholera jedna wie, co to było...
Wzrok miał rozbiegany. Otarł zmarszczone czoło skrawkiem rękawa.
- Sprzątnąłeś? - tym razem głos Victora był zimny.
- Mistrzu, podjechałem i strzeliłem, ale cholerstwo szybkie było jak...
Odchrząknął, powstrzymując się przed użyciem wulgaryzmu.
Cokolwiek to było, uciekło. Ale mgła nie odstępuje... Może postój... przeczekalibyśmy...
- Nie ma mowy - uciął.
- Mistrzu... - próbował coś wskórać.
- Wystarczy! Kto tu zarządza, ja czy ty?
Łucznik skulił się, opuszczając ramiona. Wbijając wzrok w kark swojego wierzchowca, nie odzywając się ani słowem. Mimo że wyglądał na starszego od Victora o kilka lat, był mu posłuszny, pokorny i czuł do przełożonego niepodważalny respekt. Przez chwilę panowała cisza pełna napięcia. Milczenie niemal mówiło samo za siebie - kiedy przywódca podejmuje decyzję, pionek nie ma nic do powiedzenia. Veronice zrobiło się żal łucznika. Z drugiej strony wiedziała, że osoba prowadząca grupę żołnierzy nie może się wahać, czy pokazywać słabości poddanym.
- Jedź do reszty. Przekaż, że zacieśniamy szyk. Niewykluczone, że potwór zaraz tu wróci. Aaa... i nie zapomnij powiedzieć im, że mają wytworzyć możliwie dużo światła.
Mężczyzna, położywszy pokornie dłoń na sercu, spiął wodze i odjechał w kierunku pozostałych jeźdźców.
- Dużo światła? - zdziwiła się Veronica, gdy łucznik oddalił się. - To jak wskazanie wszystkim, gdzie jesteśmy.
- Jedziemy w grupie, nie sądzę, by ktokolwiek chciał nas zaatakować. Poza tym, wolę widzieć, co nas atakuje. Poświecisz?
Skinęła głową, a następnie skoncentrowała na kreacji magicznej kuli światła. Chciała się na coś przydać i rozwidnić drogę w najprzyzwoiciej, jak tylko potrafiła. Jechali w milczeniu. W pewnym momencie koń zarżał niespokojnie. Mistrz przesłał mu magiczny impuls, który uspokoił jego nerwy. Z dystansem podjechali bliżej przyczyny rozdrażnienia ogiera.
- Co jest... - mruknął bardziej do siebie niż zwierzęcia.
Gęste brwi mężczyzny zmarszczyły się, a brzuch napiął. Znów zacisnął dłoń na rękojeści. Na granicy lasu, leżąc na ziemi, kulił się ciemny kształt. Veronica ostrożnie skierowała kulę światła w stronę tamtej istoty. przez chwilę wydawało jej się, że sylwetka poruszyła się. Po chwili zrozumiała, że to, co wzięła za potencjalnego napastnika, w rzeczywistości było padliną dzikiej fauny.
- Rosomak.
Zmasakrowane zwłoki zwierzęcia zostały zostawione w kałuży krwi.
- Wyjątkowo duży...
- Krew wygląda na świeżą. Możliwe, że to sprawka istoty, która wcześniej się tu kręciła - zasugerowała dziewczyna. - Czy to upadły?
- Wątpię. One nie odczuwają strachu, nie uciekłby, a zaatakował zwiadowcę.
- Co to w takim razie było?
Veronica przekręciła głowę tak, by jak najlepiej widzieć twarz Victora. Mężczyzna miał poważną minę.
- Myślę, że to sprawka ghula. Zazwyczaj żywią się zwłokami. Powinnaś to pamiętać z jednej z naszych pierwszych, ogólnych lekcji.
Usta Mistrza na mgnienie oka wykrzywiły się w lekki uśmiech, by następnie znów spoważnieć.
- To, że zabrał się za zdrowego rosomaka i to, że w ogóle się tutaj pojawił nie jest najlepszym znakiem.
- Jaki może być tego powód? Mam na myśli to, że się tutaj znalazł...
- Ostatnio wszystko można wytłumaczyć tym jednym słowem.
- Wojna...
- Czują trupy z daleka. Schodzą się odpowiednio wcześniej, by nie ominęła ich uczta. Gorzej będzie, jeśli zaczną dobijać nam rannych.
Wojowniczka, skrzywiwszy się, odwróciła wzrok z powrotem na martwego rosomaka. Zwierzę zostało zabite szybko i z wprawą. Część krtani wyrwano, pozwalając ssakowi na wykrwawienie się. To tylko potwierdzało obawy Victora, jakoby ghul miał wrócić po swoją ofiarę. Mistrz potwierdził, że potwór w teorii nie powinien nawet próbować atakować grupę osób. Nie mogli być jednak pewni, czy przybył tu sam. Istniało także zagrożenie, że - w obronie pożywienia - ghul zrani konia. Mężczyzna oświadczył, że wolałby uniknąć jakichkolwiek przykrych niespodzianek. Veronica z ulgą zauważyła, że grupa zawęziła już szyk. Victor, podzieliwszy się obserwacjami z innymi mistrzami, postanowił nadać żwawsze tempo. Jazda była niewygodna. Niewprawiona dziewczyna co chwilę obijała się plecami o Mistrza. Bolały ją uda oraz łydki. Całą swoją koncentrację przeznaczała na utrzymanie światła, więc czas, w którym pokonali długi odcinek trasy minął jej boleśnie i w miarę szybko. Do skraju lasu dotarli bez żadnych przeszkód, choć kilkakrotnie po drodze napotykali się na martwe zwierzęta. Widzieli także ghula, przyczajonego na linii drzew. Szczerzył ostre, małe zęby, błyszcząc ciemnymi ślepiami. Nie zdecydował się jednak na przeprowadzenie ataku. Obawy Victora potwierdziły się. W lesie zebrało się więcej niż jeden ghul. Oznaczać to miało, według lokalnych wierzeń, że wojna, lub zaraza, niedługo zbierze obfite żniwo.
Kiedy tylko jeźdźcy wyjechali z gęstwiny drzew, mgła ustąpiła równie szybko i niespodziewanie, jak wcześniej się pojawiła. W twarz uderzył ich mroźny powiew wiatru. Dziewczyna zadrżała z chłodu, naciągnąć mocniej poły szaty. Podczas złowrogiej nocy, widok opuszczonego miasta wydawał się jeszcze piękniejszy niż zwykle. Lecz było to smutne i oziębłe piękno. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz