Rozdział 15


Była to jedna z najgorszych nocy w historii Południowego Królestwa. Atak na Uniwersytet przypłaciło życiem wiele osób. Byli wśród nich kadeci, mistrzowie, służba, cywile. W grupie ofiar znaleźli się także członkowie armii, którzy pomagali w ratowaniu rannych i uczestniczyli w zabiciu dwóch upadłych. Potwory pojawiły się w ruinach niedługo po wybuchu kuli mocy. Na szczęście żaden z nich nie był odmieńcem. Trujący dym okazał się równie niebezpieczny jak odłamki gruzów. Nawet ci, którym udało się uciec spod rozwalista, nie mieli gwarancji przeżycia. Kaszleli krwią, byli znacznie osłabieni. Akcja ratownicza trwała przez większość nocy. Była to walka nie tylko z upadłymi, ale przede wszystkim z czasem.
Ocaleli kadeci, mistrzowie, zdezorientowana, zagubiona służba, kilkoro członków wojska, niewielka grupka cywilów. Wszyscy zgromadzili się na arenie walk. Kopuła nie została poważnie uszkodzona. Magicy wygenerowali w niej pola namiotowe, znaczne połacie terenu, przeniesiono tam punkt medyczny. Zaczęto liczyć straty. Wojsko użyczyło potrzebującym śpiwory, szałasy, zapasy jedzenia. Specjalnie wydelegowany do tego zespół pomagał w organizacji obozu.
Kadetom nie wolno było oddalać się od areny. Z resztą, nikt o zdrowych zmysłach, nie chciał wychodzić spod względnie bezpiecznej kopuły. Wśród uczniów krążyły jednak przerażające plotki o upadku muru, zniszczeniu runicznych zaklęć. Wiele osób mówiło, że mieszkańcy zaczęli uciekać z miasta. Anukijczycy z centrum stolicy składali wizyty swoim krewnym na prowincji. Obywatele mieszkający na obrzeżach barykadowali się w domach. Niektórzy migrowali do innych osad. Zabierano, co tylko się dało, odjeżdżano jak najdalej od stolicy. Anuki stawało się miastem wojska i niedobitków z Uniwersytetu. Niejeden rodzic zażyczył sobie, aby jego dziecko wróciło do domu ze względu na niebezpieczne okoliczności. Niemniej, Dowódca niechętnie zgadzał się na ustępstwa. W chwili zagrożenia potrzebna była każda para rąk. W efekcie tylko kilku kadetów opuściło szkołę, łamiąc przyrzeczenie o wstawieniu się za ojczyznę w razie niebezpieczeństwa.
Obóz pod kopułą był dobrze zorganizowany. Do centrum przeniesiono punkt medyczny, urządzono prowizoryczny szpital. Osoby wykwalifikowane oraz co zdolniejsze magiczki opatrywały i opiekowały się rannymi. A takich nie brakowało. Obok punktu ratowniczego mieścił się spichlerz. Wszelkie zapasy umieszczono w wojskowych pojemnikach. Racje żywnościowe rozdawane były trzy razy dziennie. Były skromne, bez smaku. Wielkość porcji rozdzielano indywidualnie dla każdej osoby, biorąc pod uwagę jej stan fizyczny, status zdrowotny, pracę do jakiej została wyznaczona. Kadeci sypiali w ustawionych rzędami namiotach wojskowych. Były to prowizoryczne kwatery, około dziesięcioosobowe, dlatego każdej jednostce przydzielono trzy szałasy. Nieopodal zainstalowano prowizoryczne łazienki. Korzystanie z umywalek i pryszniców otoczonych parawanami kontrolowane było przez pewne ograniczenia. Woda była zimna. Istniał surowy zakaz marnowania jej. Namiot Dowódcy oraz kwatery mistrzów znajdowały się po drugiej stronie obozu. Podejmowano tam najważniejsze decyzje. Do obrad włączani byli także mistrzowie i mistrzynie z wojska. Sprawni, zdrowi kadeci nie przerywali treningu. Po wczesnym śniadaniu udawali się na apel. Potem, wraz z przydzielonymi mistrzami, nabywali kondycji, biegając, rozciągając się, wykonując wielopoziomowe ćwiczenia siłowe. Przydzielony był także czas na obiad i odpoczynek. Popołudniu miejsce miały treningi poszczególnych specjalizacji. Odbywały się one w bezpiecznej odległości od obozu, najczęściej na w dalszych terenach areny, rzadziej w opuszczonych dzielnicach miasta. Problem stanowili mieszkańcy, którzy zdecydowali się pozostać w swoich mieszkaniach oraz ludność ze slumsów, która przeszła do innych części stolicy i nieraz rabowała porzucone domy.
Dowódca oraz Mistrz Generał zarządzili pozostanie pod kopułą przez najbliższy czas. Podobno planowano przegrupowanie armii i przeniesienie obozu za miasto. Choć nie mówiło się o tym oficjalnie, plotki głosiły, że mocy została wyrzucona przez Statańczyków, co w bezpośredni sposób zapowiadało wojnę z Północnym Królestwem. Zastanawiający był fakt, iż ładunek miał dokładnie obrany cel, co najprawdopodobniej zostało ustawione za pomocą magii. Jednak Północne Królestwo nie uznawało nauki zaklęć. Od wieków w ich kulturze magowie uznawani byli za cyrkowców ośmieszających swój męski honor. Mimo wątpliwości, rozpoczęto przygotowania do poważnej wojny.
Treningi jednostki, do której należała Veronica Ridney, prowadził ktoś inny niż zwykle. Mistrz Danny został oskarżony o zdradę. Miał stanąć przed sądem, jednak zaraz po katastrofie ulotnił się. Szkolenie kadetów z pierwszego roku przejął Mistrz Brage. Był to mężczyzna o kilka lat młodszy od Danny'ego. Charakterami nie różnili się aż tak znacznie, choć Brage wydawał się być bardziej wyrozumiały. Pozostawał jednak wymagający i nie znosił bezczynności. Miał ciemną karnację, lekko kartoflany nos i krzaczaste brwi. Duże, ciemne oczy zawsze pozostawały poważne, a wąskie usta rzadko się uśmiechały. Podobno w ataku zmarł ktoś z jego bliskich. Brage obcięty był niemal na łyso - na głowie pozostawała szczecina o bliżej nieokreślony kolorze. Wyglądałby zadziwiająco młodo, gdyby nie starannie obcięta czarna kozia bródka.
Veronica obudziła się jak zwykle wcześnie rano. Było to już jej nawykiem. O ile przed atakiem pozwalano kadetom spać do rozsądnej godziny, teraz nie mieli szans na dłuższy wypoczynek. Wojowniczka musiała wypełniać nowe obowiązki, uczęszczać na rutynowe badania. Jak się okazało, Susan nastawiła ramię Veronicy w nieprofesjonalny, mało poprawny sposób. Dziewczyna miała szczęście, że koleżanka użyła zaklęcia wspomagającego, dzięki czemu kość wskoczyła na swoje miejsce. Ręka nie doszła jeszcze do siebie, a od barku do okolic łokcia ciągnęły się różowe blizny, dlatego kilka razy w tygodniu Veronica udawała się do punktu medycznego, aby tam oceniono postępy w gojeniu i przeprowadzono rehabilitację magiczną. Jesień zbliżała się wielkimi krokami, co można było wyczuć szczególnie wcześnie rano oraz w nocy. W namiotach panował przenikliwy ziąb. Kadeci przykrywali się grubymi kocami pod same nosy i tak próbowali przetrwać do rana. Veronica nie patyczkowała się. Jednym ruchem odgarnęła kołdrę. Wstała, nim zdążyła pomyśleć o ponownym zapadnięciu w sen. Wiedziała, że gdyby leżała w cieple jeszcze trochę dłużej, poddałaby się porannemu leniowi i złożyła sobie fałszywą obietnicę brzmiącą "jeszcze tylko kilka minut". Zamiast tego, od razu wsunęła stopy w brązowe skórzane buty, poprawiła szatę. Starannie zasłała łóżko. Było to jedno z wymagań Mistrza Brage'a. Spojrzała na swoich współlokatorów. Wszyscy jeszcze spali, a przynajmniej drzemali. Z jednej strony zazdrościła im. Z drugiej miała jednak ponurą satysfakcję, że ma za sobą najtrudniejszy moment każdego poranka. Jeden z najtrudniejszych. Po dwóch tygodniach spędzonych w obozie, przyzwyczaiła się już do ciągłego towarzystwa chłopaków. W akademiku miała komfort dzielenia pokoju z Susan. Czuła się swobodnie. Tutaj natomiast musiała ciągle uważać na to, co robi, jak się wyraża, aby jej gesty nie zostały mylnie odebrane. W pierwszych dniach nauczyła się, że powinna spać w szacie dziennej, by nie musieć się rano przebierać. Lepiej też wstawać na tyle wcześniej, aby nie spotkać się z nikim niepożądanym podczas porannej toalety.
Pierwszego dnia, a raczej pierwszej nocy, gdy przydzielono ich do poszczególnych namiotów, Veronica odetchnęła z ulgą, gdy okazało się, że Poul i Simon będą nocować w drugim z namiotów jej jednostki. Jej współlokatorami mieli być między innymi Alberth, Frank, Carney, Heinn oraz First. Pozostała część bliżej znanych jej chłopaków - czyli Raphael, Zahir, Philip, Simon i Poul - mieszkali obok. Zaraz na początku, kiedy tylko dziewczynie udało się zmrużyć oko, poczuła, że coś obok niej rusza się. Uchyliła powieki i zobaczyła leżącego nieopodal niej wojownika, który stwierdził, że razem będzie im cieplej. Żartując, zaproponował rozgrzanie koleżanki. Zbulwersowana, przestraszona brunetka wypchnęła go z pryczy. Poparł ją First, nie uważając wybryku za śmieszny. Innym razem ktoś podkradziono Veronice ręcznik, wsunięto jaszczurkę pod koc. Zaczepki nie były jednak poważne. Veronica próbowała zaapelować, by dołączono ją do namiotu żeńskiego. Mistrz Brage oznajmił wtedy, iż na razie nie ma powodów, by prosić górę o zmianę, w razie kłopotów dziewczyna miała się do niego zgłosić. Brage okazał się cholernym perfekcjonistą, dla którego ważniejszy był układ według jednostek i zgodność w papierach. Veronice bardzo brakowało rozmów z Victorem. Sofii od razu wybiła jej z głowy kontaktowanie się z nim. Jako Mistrz Przyboczny miał wiele spraw na głowie.
Dziewczyna sięgnęła po swoją torbę i wyciągnęła z niej niewielki grzebyczek, którym zaczęła rozczesywać kołtuny.
Znacznie urosły od czasu przybycia tu ze świata Aliudów.”
Doszedłszy do umywalek, ochlapała twarz zimną wodą, wyczyściła zęby. Następnie przeszła do punktu szpitalnego. Magiczka użyła wobec niej zaklęcia, pogładziła bark ziołową maścią. Pochwaliła stopień gojenia się ramienia dziewczyny. Po kilku prostych ćwiczeniach stwierdziła, że już niedługo wróci do pełnej sprawności.
Byle się nie przeciążać.”
Veronica zawsze podziwiała charakter osób pracujących w szpitalach. W obliczu śmierci i choroby oferowały wsparcie i, choć z wierzchu wydawały się delikatne, były niezwykle silne. Brunetka nie była taka. Sprawdziła to na pogrzebie ofiar ataku. Jeśli takie wydarzenie w ogóle można nazwać pogrzebem.
Palenie zwłok odbyło się zaraz po tym, jak wszystkie ciała zostały odnalezione. Niektóre były zmiażdżone ruinami, inne poszarpane przez upadłych. Isoshi był jednym z nielicznych, którego ciało ostało się w dobrym stanie. Zwłoki ułożono za Uniwersytetem, na gruzach i nasączonych łatwopalnymi specyfikami szmatach. Każdemu z nich odebrano Lapi. Wygłoszono jakąś ułożoną naprędce mowę, podłożono ogień, po czym większość zebranych odeszła. Nieliczna grupka wpatrywała się w płomienie tańczące pośród ofiar. Miał być to pierwszy, ale nie ostatni, z takich ponurych stosów na tej wojnie. Veronica szlochała, wsparta na ramieniu Raphaela. Szatyn był najlepszym przyjacielem Isoshiego.
- Isoshi opowiedział mi kiedyś kawał – zaczął Raph, gdy zwłoki już dogorywały.
- Był w tym naprawdę dobry - stwierdziła.
- Nie to co ja. Na pewno ten żart spalę.
Umilkł, zdając sobie sprawę z wypowiedzianej ironii. Veronica pociągnęła nosem.
- Pewien człowiek poszedł raz do kowala. Rzemieślnik pyta, w czym może mu pomóc. Mężczyzna odpowiada, że ma problem, bo od kilku dni zdaje mu się, że jest ćmą.
- Ćmą?
- Dokładnie tak. Kowal na to, że facet powinien iść do magów, co go może wyleczą z omamów. I pyta się, dlaczego zwrócił się z tym akurat do niego. Na to mężczyzna, że przyszedł tu, bo się świeci światło.
Veronica oparła głowę na ramieniu przyjaciela. Czknęła.
- Tak to było z Isoshim. Rwał się do najniebezpieczniejszych ćwiczeń jak do ognia, choć parzyły. Ale tym różnił się od ćmy, że w końcu potrafił rozeznać się w sytuacji i oprzytomnieć. Tylko nie marz się więcej, Vera, bo Ishoshi zawsze rozśmieszał ludzi. Gdyby widział, że płaczesz z jego powodu, wściekłby się i nie wybaczył tobie...
Głos Raphaela zaczął się wyraźnie łamać. Stał się zachrypnięty, jakby chłopak uporczywie powstrzymywał płacz.
- Psujesz w ten sposób jego pozytywną koncepcję życia...
Ktoś siedzący przy stosie, na pieńku, zaczął nucić smętną piosenkę.
Gdzieś już ją słyszałam...”
Po chwili dołączały się kolejne głosy, tworząc mamroczący, szepczący chórek. Słowa piosnki ulatywały pod niebo wraz z gęstym, czarnym dymem.


Krzesła tak blisko i tak mały pokój
Ty i ja rozmawiamy przez całą noc
Tak skromne miejsce, ale dobrze nam służy

My, kompani, mamy historie do opowiedzenia

I zawsze, podobnie jak w czasie wieczoru
Pijemy i śpiewamy, kiedy nasza walka się zakończyła
I zawsze, żyjemy pod spalonymi chmurami

Lekki nasz ciężar, a długa noc


Tak, jak gwiazdy nie świecą

Tak księżyc nie pojawia się nad tym miastem

Patrzymy na oświetlonych siebie

Śpiewamy pod morzem gwiazd

Gwiazdy nie żyją
My jesteśmy gwiazdami i będziemy na swoim miejscu
Patrzymy na oświetlonych siebie
Śpiewajcie z nadzieją, a strach zniknie

***

Treningi były wyczerpujące. Ze względu na inne obowiązki, Cyprian rzadko miewał czas na szkolenie kadetów, dlatego jednostka Susan została przekazana pod nadzór innych mistrzów. Było ich kilku, co nie ułatwiało sprawy. Jeden z nich zajmował się wyłącznie treningami sprawnościowymi, inny przeprowadzał wypady na obrzeża miasta. Na takim treningu polowym była właśnie jednostka dziewczyny, gdy wydarzyło się coś bardzo niepokojącego.
Kadeci znajdowali się w jednej z całkiem pustych dzielnic miasta. Grali w coś na wzór krippy, mając za zadanie równoczesny patrol okolicy. Strzały, którymi operowali były hologramowe i pozostawiały na ofierze czarny, smolisty ślad barwnika. Mistrz Andree podzielił jednostkę na trzy grupy. Każda osoba mogła zostać trafiona maksymalnie dwa razy, lub raz w głowę, zanim miała obowiązek zejść z poligonu. Brak możliwości złapania oddechu w niezrozumiały sposób pobudzał Susan do działania. Biegła po jednej z głównych ulic dzielnicy. Trzymała się blisko budynków, lecz poruszanie się po tej części miasta było niezmiernie niebezpieczne. Była wystawiona jak na talerzu dla grup przeciwnych. Chciała jednak odnaleźć swoją drużynę, a wyjście z ukrycia było na to jedynym sposobem. Wcześniej współpracowała z inną łuczniczką, jednak ta została trafiona dwa razy i musiała zejść. Zanim jednak to nastąpiło, powiedziała jej, że większa grupa z ich drużyny znajduje się kilka przecznic na zachód. Żeby tam się dostać, Susan musiała przejść przez główną drogę. Póki co, szło jej nieźle. Nie została do tej pory trafiona, a na ulicy nie widziała nikogo wrogiego. Jej łuk jednak wciąż był w gotowości, w razie nieprzewidzianych wydarzeń.
Trzask.
Susan nie zatrzymała się, mimo usłyszanego niepokojącego dźwięku. Ktoś najprawdopodobniej grasował w jednej z odnóg tej trasy, może jednak jej nie zauważył. Nagle czarna farba rozlała się tuż przed twarzą dziewczyny - dokładnie tam, gdzie miała znaleźć się przy następnym kroku. Została zauważona. Zostawiając za sobą cieknący po murze, smolisty płyn, przyspieszyła. Na drogę wypadły trzy osoby z przeciwnej drużyny. Ruszyły w pościg za czarnowłosą. Susan skręciła w następną odnogę. Była to ciasna uliczka, co nie ułatwiało sprawy. Poczuła uderzającą o ziemię strzałę. Ktoś chciał trafić w jej nogi, był jednak zbyt powolny. Za drugim razem nie miała tyle szczęścia. Ciemny płyn rozlał się po jej łopatce. Poczuła nieprzyjemne mrowienie przy zderzeniu z hologramem. Skręciła w lewo. Musiała zgubić pościg. Wbiegała w coraz to dalsze przecznice. Wybierała najmniej oczywiste trasy. Skręciła z powrotem na główną drogę i chwilę biegła tamtędy. Potem znów zanurzyła się w cieniu, mknąc brukowanymi ulicami. Poruszała się cicho. Kiedy była pewna, że nie jest już śledzona, zatrzymała się w ślepym zaułku. Uspokoiła oddech. Wtedy dopiero zobaczyła, że ktoś jej się przygląda. Osoba z przeciwnej grupy zbliżyła się o jeszcze kilka kroków, nadal pozostając w cieniu. Susan cofnęła się. Natrafiła jednak plecami na ścianę, więc naciągnęła cięciwę i wymierzyła w kadeta. Gdy usłyszała mknący w powietrzu pocisk, było już za późno na jakikolwiek manewr. Mogła tylko zrobić to samo, co jej wróg. Oddała strzał nieco później. Przeciwnik zaraz po tym uciekł. Dziewczyna otworzyła oczy. W jej głowie pojawiło się pytanie, czy musi już opuścić pole manewrowe i wrócić jako przegrana do obozu. Rozejrzała się i spostrzegła ciemną maź spływającą zaraz obok niej na ścianie. Hologramową strzałę dzieliły centymetry od jej skroni.
Kto ma takiego zeza?”
Nie została trafiona tylko dlatego, że jej przeciwnik nie skoncentrował się wystarczająco mocno.
U wylotu zaułku zobaczyła kałużę farby. Ona też nie trafiła. Potrząsnęła głową i oddaliła się od tego miejsca - najpierw wychylając się delikatnie za róg, następnie truchtając na przed siebie. Znów ktoś przemknął w uliczce obok. Susan zaśmiała się pod nosem. Oni wszyscy stąpają jak słonie. Tym razem była przygotowana. Śledzący ją łucznik biegł po równoległej uliczce, a gdy oboje wyszli na szerszą drogę, dziewczyna bez namysłu posłała pocisk w stronę kadeta. Nie mogła przecież ciągle tylko uciekać. Był to blondyn o zielonych oczach. Jego skórę pokrywał trądzik. Z ust chłopaka wydobył się jęk zaskoczenia, gdy po czole spłynął mu ciemny barwnik. Hologramowa strzała utkwiła dokładnie między oczami blondyna, a po chwili zdematerializowała się. Kadet nie mógł już nie zrobić, więc oddalił się do miejsca zbiórki, wściekle kopiąc po drodze kamyki. Susan natomiast, słysząc kroki pozostałej dwójki, zaczęła rozglądać się za kryjówką. Zrobiła coś, co każdy uczeń nazwałby głupotą. Czarnowłosa stwierdziła jednak, że to konieczność. Wbiegła do domu i cicho zamknęła za sobą drzwi. W szparę między podłogą wcisnęła kawałek drewienka, który znalazła na ziemi. Jeśli jej przeciwnicy domyślą się, gdzie weszła, będzie w pułapce. Nie stała długo przy drzwiach. Zaszyła się w pokoju dziennym, wsuwając się pomiędzy ścianę, a szafę z opróżnioną częściowo zastawą.
Widok opuszczonego domu był niezwykle smutny. Rzeczy pakowane w pośpiechu były porozrzucane po salonie, w mieszkaniu było ciemno, cicho. Na półkach zaczął zbierać się kurz, a w miejscach, gdzie kiedyś mieszkała rodzina, rozsiedliły się myszy. Dziewczyna zaryzykowała wchodząc do mieszkania, ponieważ w środku mógł ktoś zostać. Kadeci nieraz natrafiali na ludzi ze slumsów, szukających nowego domu wśród opuszczonych mieszkań. Czasem też zdarzało się, że któraś z rodzin w ogóle nie wyjechała. Susan wsłuchiwała się w odgłosy domu. Miała nadzieję, że nie usłyszy żadnego dźwięku, jednak po drugiej stronie budynku ktoś otworzył drzwi. Kawałek drewna, który dziewczyna pozostawiła obok wejścia, zaszurał o podłogę, spełniając przewidzianą funkcję alarmu. Czarnowłosa wiedziała, że nie może dłużej się tutaj ukrywać. Niezależnie od tego, czy przy drzwiach była teraz pozostałą dwójka kadetów, czy bezdomny, powinna uciekać. Po czole spłynęła jej kropla potu. Czy to możliwe, że pokonany blondyn powiedział im, gdzie się ukryła? Ostrożnie wysunęła się zza szafy i podeszła do okna. Otworzyła je na oścież, modląc się, aby nie zaskrzypiały. Miała dziś wyjątkowe szczęście. Wyskoczyła na dwór, wykorzystując stojące nieopodal skrzynki i beczki, wdrapała się na dach. Następnie za pomocą magii, zepchnęła swoją prowizoryczną drabinę tak, by łucznicy nie mogli szybko jej dogonić. Przylgnęła do dachu i obserwowała okno. Po chwili jeden z kadetów zaczął niezdarnie wygrzebywać się na zewnątrz. Łucznik miał czarne włosy sięgające za uszy. Wyszedł przez okno i rozejrzał się. Spojrzał na rozrzucone beczki. Susan napięła cięciwę i wymierzyła. Collin domyśliwszy się kryjówki koleżanki, uniósł głowę do góry. Był pewien, że za chwilę grot zanurzy się w jego ciele. Nie wiał wiatr, czarnowłosa miała idealne warunki i dobre wymierzenie. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Łuczniczka opuściła broń, obróciła się i z wielką wprawą, cicho przeskoczyła na dach sąsiedniego budynku. Gdy Susan zniknęła mu z oczu, sojuszniczka czarnowłosego skończyła przeszukiwanie mieszkania. Wychyliła się przez okno, szepcząc:
- Znalazłeś coś, Collin? Bo ja zastała tylko myszy.
Chłopak pokręcił głową w milczeniu.
Susan przeskakiwała z dachu na dach, aż nie oddaliła się od Collina na bezpieczną odległość. Wtedy dopiero opadła na kolana i pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku. Szybki, płytki oddech kadetki zamieniał się w parę na mroźnym powietrzu. Rozprostowała mięśnie, łuk położyła obok siebie. Strasznie ścierpły jej palce. Zaczęła pstrykać kostkami, na co poderwał się stojący nieopodal ciemny ptak i odleciał na dach obok. Patrzył przez chwilę na dziewczynę paciorkowymi oczami, zakrakał, po czym odfrunął.
Panorama stolicy przyprawiała o dreszcze. Po tym, jak prawie połowa mieszkańców opuściła swoje domy i udała się do innych miast, budynki wydawały się być szare, nawiedzone. Miejsca, gdzie na co dzień tętniło życie, stały opustoszałe. Kilka miesięcy temu Susan patrzyła jak zachodzące słońce zalewało Anuki ciepłym blaskiem. Teraz ciemne chmury wisiały w powietrzu, zwiastując ponurą jesień. Zbliżała się wojna. Zbliżały się trudne czasy.
W oddali Susan zobaczyła trzy ciemne sylwetki wyraźnie odrysowujące się na tle łąk. Dookoła przeważały smutne barwy. Istoty stały dość blisko siebie. Początkowo dziewczyna zdziwiła się, że kadeci zapuścili się aż tak daleko, mimo zakazu Mistrza. Kiedy jednak zrozumiała, co widzi, zaparło jej dech w piersiach. Przyjrzała się dokładniej. Zauważyła, że sylwetki pochylają się nad czymś nieruchomym. Mogła to być martwa zwierzyna lub też...
Upadli nigdy nie byli istotami stadnymi. Zawsze trzymali się osobno, a zobaczenie choć dwójki razem było wielkim ewenementem. Nie dość, że nie lubili dzielić się ofiarą i nie przywiązywali wagi do walki drużynowej, przywołanie choć jednego potwora wymagało specjalnych okoliczności. Kilku upadłych w tym samym miejscu stanowczo nie było normalnym zjawiskiem.
Dziewczyna wstała i skierowała się ku obozowi. Jej obowiązkiem było jak najszybsze przekazanie zaobserwowanego zjawiska któremuś z mistrzów. Wydawało jej się, że droga powrotna ciągnie się w nieskończoność. Zupełnie jakby złe wieści ważyły tysiące kilogramów i ciągnęły ją ze sobą pod ziemię.

***

Decyzja zapadła w środku nocy. Szelest płachty namiotu, mroźne powietrze i oślepiające światło przenośnej lampy. Zdecydowany, szorstki głos rozkazu, tajemnicze wieści. Ochlapując twarz lodowatą wodą, Raphael zorientował się, że była to jedna z najgorszych pobudek w jego życiu. Nie miał czasu na dokładną poranną toaletę, więc po wypłukania gardła, wrócił do namiotu. Reszta kadetów pakowała swoje rzeczy do toreb i plecaków. Choć mistrz zalecił pośpiech, większość nie bardzo się tym przejmowała. Był środek nocy, Brage najprawdopodobniej wymyślił sobie nowy rodzaj treningów po ciemku. Chłopak przyłożył się jednak i sprawnie skompletował najpotrzebniejsze rzeczy. Następnie umieścił je w ciemnozielonym plecaku. Powstrzymał odruch obudzenia śpiocha Isoshiego. Czekając na dalsze polecenia, usiadł na posłanym wcześniej łóżku polowym, żując suszone owoce. Od pewnego czasu systematycznie gromadził skromne zapasy jedzenia. Gdy na kolację dostawali suszone owoce lub solone ciastka, zostawiał jedno na później, aby, w razie napadu głodu, mieć coś do przekąszenia. W tym momencie Raphael nie miał aż tak wielkiej ochoty na jedzenie, jednak wolał mieć siły na nadchodzące zadanie. Siedząc spokojnie, patrzył, jak inni kadeci narzekają na potrzebę wstawania oraz zwlekają z pakowaniem. Stojący naprzeciwko bruneta Philip, także szybko skończył się szykować. Poprawiwszy okulary na nosie, spojrzał z ukosa na jedzącego Raphaela. Ich spojrzenia skrzyżowały się na zbyt długą chwilę, by uznać sytuację za komfortową. Brunet zmarszczył brwi, gdy Philip zarzucił swoją torbę na plecy i wyszedł. Raphael zawsze uważał go za dziwnego. Mało się odzywał, często przeszywał towarzyszy świdrującym spojrzeniem, knując coś. Po chwili płachty namiotu rozchyliły się znów, lecz tym razem do środka wszedł Mistrz Brage.
- Baczność!
Wszyscy kadeci błyskawicznie zeszli z łóżek i wykonali rozkaz. Raphael zacisnął w pięści niedokończoną przekąskę. Mistrz przechadzał się przed nimi, patrząc groźnie w oczy. Kiedy doszedł do Raphaela, zatrzymał się i zmrużył powieki.
- Nazwisko! - zażądał Brage.
- Raphael Blanc.
Nastąpiła chwila ciszy, po której chłopak otrzymał bolesny cios w twarz. Suszona śliwka wyleciała mu z dłoni i poturlała się wgłąb namiotu. Brunet podniósł rękę i przyłożył ją do spuchniętego prawego policzka. Mistrz pokonał dzielącą ich odległość, spojrzał na kadeta z góry.
- Czy zdajesz sobie sprawę - cedził przez zaciśnięte zęby - że kradzież jedzenia jest karalna?
Żaden z chłopców nie miał odwagi się ruszyć. Raphael rozszerzył oczy ze zdziwienia.
- Nic nie ukradłem, to są moje zapasy...
- Ha! Tak to się teraz nazywa? Słuchaj, chłopcze, gdybym miał czas na karanie cię, zdechłbyś robiąc pompki. Zaraz będziemy mieli wojnę i takie zachowania mogą sprowadzić na ludzi śmierć. Nie nie doceniaj mnie. Może nie jestem Mistrzem Dannym, ale radzę mnie nie denerwować.
Brage spiorunował bruneta wzrokiem, jego szczęka zaczęła trząść się ze złości. Splunął jednak tylko i odwrócił się na pięcie. Wychodząc, zatrzymał się jeszcze przy plecaku Raphaela. Patrzył na niego przez chwilę, po czym wywrócił go do góry dnem i zamaszystymi ruchami opróżnił torbę z zawartości. Zabrawszy prowiant, udał się na zewnątrz.
- I pamiętaj. Jedno słówko u góry i wlatujesz na zasraną szubienicę! - krzyknął w wyjściu.
Zaraz potem do namiotu wszedł Philip. Chłopak przybrał poważną minę. Doszedłszy do swojego łóżka, obrócił głowę i przez ramię posłał Raphaelowi świdrujące spojrzenie, po czym środkowym palcem ostentacyjnie poprawił okulary na nosie.
W sąsiednim namiocie właśnie kończyła się pakować. Było tak zimno, że z trudem zapięła strzemiączka u swojej torby. Zarzuciła ją na prawe ramię i czekała na dalsze rozkazy. W którymś momencie usłyszała krzyki w namiocie obok. Brage miał o coś pretensje.
- Ciekawe, co się stało...
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdziła Sofii.
Kilka minut po pobudce do namiotu zajrzał Mistrz. Kazał wszystkim wyjść i ustawić się w dwuszeregu razem z resztą jednostki. Kiedy dziewczyna wyszła na zewnątrz, zobaczyła skrzywioną minę Raphaela. Koniecznie chciała z nim porozmawiać, gdy zauważyła spuchnięty, zaczerwieniony policzek przyjaciela, jednak Brage zaczął wydawać polecenia. Mówił szybko, nieco chaotycznie, w ogromnym pośpiechu.
- Słuchacie poleceń i wykonujecie je bezwarunkowo, zrozumiano?!
- Nic nowego...
- Skup się, Vera, bo nie brzmi mi to zbyt dobrze - ucięła Sofii. - On się boi, nie widzisz tego?
- Wszyscy mamy udać się za bramę miasta - kontynuował przełożony. - Trzymamy się razem tak długo, jak tylko nam się uda!
Zdziwieni kadeci spojrzeli po sobie.
- Co się stało?
- To jakieś ćwiczenie?
- Mamy wyjść za mur?
- Słuchać mnie!
Potarł zewnętrzną stroną dłoni o spocone czoło. Jego usta zaczęły drżeć, twarz przecięły zmarszczki.
- Upadli grasują w pobliżu obozu. Kilka z nich przedostało się przez mur. Musimy się przenieść! Wszystkie jednostki muszą dotrzeć do bramy. To nasz obowiąz... - przerwał mu okropny krzyk pełen bólu.
Oczy Mistrza rozszerzyły się gwałtownie. Odruchowo chwycił rękojeść swojego miecza. Zaczął mówić szybko głosem wypranym z emocji. Veronice wydawało się, że celowo użył oficjalnego tonu, by zamaskować drżenie.
- Zezwalam wam na użycie broni z powodu konieczności obrony własnej i osób z jednostki.
Ktoś obok gwałtownie wciągnął powietrze. Rozległy się szepty pełne zwątpienia. Wojowniczka pobladła. Od dłuższego czasu ciągnęło się za nimi widmo wojny, lecz teraz walka stała się jeszcze bardziej realna. Z trudem przełknęła ślinę i zaczęła rozpaczliwie szukać wśród kadetów kogoś, kto mógłby udzielić jej pomocy podczas ewakuacji. Nie chciała zostać sama w mieście, gdzie grasują upadli. Nie znała uliczek stolicy, mogłaby się zgubić. Raphael stał z wzrokiem wbitym w ziemię. Heinn przygotowywał swój miecz do użycia. Alberth wydawał się równie przerażony jak brunetka.
- Biegniemy w dwóch rzędach, tak jak na szkoleniu. W prawo zwrot!
Obok dziewczyny miał biec First.
Zupełnie jak na wyścigu. Stoję wśród tłumu, jest ciasno. Zaraz rozpocznie się bieg.”
Powietrze było gęste od emocji, wypełnione przyspieszonymi oddechami. Veronica nie chciała pozostać w tyle.
Najważniejszy jest dobry start. Kiedy słyszysz sędziowski gwizdek na wyścigu, biegniesz razem ze wszystkimi. Mogłoby się wydawać, że jesteście niczym jeden organizm, ale tak nie jest. Ci szybsi odczepiają się, by sięgnąć po zwycięstwo.”
Kadeci rozpoczęli bieg, na który, mogłoby się wydawać, byli przygotowywani od dawna. Czas miał ukazać rezultaty i brutalną prawdę o tym, kogo los spisał na straty.

***

Zaparowana szybka, na której od zewnętrznej strony osadzały się krople wczesnojesiennego deszczu przysłaniała Nailowi widok. Powóz czekał aż zwolni się przejazd w jednej z najbardziej ruchliwych przecznic Naross. Do Wschodniego Królestwa wrócił, a raczej został odesłany, już jakiś czas temu, ale dwa tygodnie zdecydował się spędzić w hoteliku na wsi. Szczerze mówiąc, bał się od razu jechać do stolicy. Z notki Eberl wywnioskował, że sugestia wstrzymania dochodzenia nie była jedynie łagodną prośbą. Mimo obaw, żaden skrytobójca nie próbował nim się zająć.
Gdyby chcieli mnie zabić, już by to zrobili. Dobrze, że przefarbowałem z powrotem włosy.”
Powóz znów powoli ruszył. Na dworze lało jak z cebra, jednak ruch w centrum miasta był nie mniejszy niż zwykle. Nail westchnął, gdy po raz kolejny się zatrzymali. Przyłożył dłoń - odzianą w czarną rękawiczkę ze skóry - do szybki pojazdu. Wykonał kilka zdecydowanych ruchów, przecierając cobie widok na zewnątrz. Właśnie wtedy zobaczył mężczyznę, lawirującego między powozami. Kierujący wyzywali go, jednak ich krzyki nie zniechęcały śmiałka pędzącego wskroś drogi, prosto przez zakorkowaną ulicę. Mężczyzna był bardzo młody. Mógł mieć najwięcej dwadzieścia kilka lat. Jego mokre brązowe loki, przylepiły mu się do czoła. Ubrany był w sprany prochowiec koloru musztardowego oraz ciemne, wysokie buty zapinane na sprzączki. Młodzieniec rozglądał się, jakby kogoś szukał, co było dość absurdalnym pomysłem w taką pogodę, tym bardziej pośród wozów na środku skrzyżowania. Po chwili brunet zniknął z pola widzenia Naila.
- Co robisz? Mam wezwać kogo trzeba?! - usłyszał oburzony głos woźnicy.
- Pan się nie denerwuje, ja tylko na chwilkę.
Zaraz potem drzwiczki powozu zaskrzypiały i otworzyły się. Do środka, jak gdyby nigdy nic, wszedł przemoczony brunet. Młodzieniec odgarnął mokre loki z twarzy. Wyjąwszy z kieszeni prochowca okrągłe okulary, włożył je na nos.
- Wcale nie wyglądasz w nich poważniej, szczeniaku.
- Witam.
Nieznajomy skłonił nieznacznie głowę.
- Kim jesteś?
- To nie jest istotne.
Nie spuszczał wzroku z mężczyzny. Jego szare oczy dokładnie badały reakcję rozmówcy. W tym samym czasie młodzieniec zaczął rozpinać guziki płaszcza.
- Ważniejsze jest to, co mam panu do przekazania.
Kierowca obrócił się i, odsłoniwszy dzielącą go od pasażerów zasłonkę, wyciągnął sztylet i zaczął grozić natrętowi.
- Wyłaź smarkaczu, albo przekonasz się o tym, jak niewygodnie się siedzi, gdy z dupy wystaje trzonek noża.
- Bardzo mi przykro, że musiał szanowny pan przechodzić przez takie męczarnie, jednak zamierzam zaufać pańskiemu doświadczeniu i nie skuszę się na tę empirię.
Woźnica zrobił się czerwony jak burak. Starszy jegomość wyglądał, jakby za chwilę miał rzeczywiście spuścić trochę krwi z bruneta, więc Nail zainterweniował.
- Spokojnie. Nic się nie dzieje.
Kierowca zmrużył oczy.
- Zapłacisz pan podwójnie za tego wypierdka – mruknął.
Gwałtownie pociągnął za zasłonkę, co prawie poskutkowało zerwaniem jej. Wszczął jazdę. Młodzieniec przybrał pogodny wyraz twarzy. Był to jeden tych uśmiechów, które od razu stawiają odbiorcę w charakterze sojusznika lub starego przyjaciela.
- Co dla mnie masz? - zapytał szeptem Nail.
Spod płaszcza brunet wyciągnął pomarańczową tubę na papiery. Odkręcił jej wieko, wiąż uśmiechając się podejrzanie przyjemnie. Ze środka wyciągnął niewielką kartkę, a podawszy ją Nailowi, zaczął ponownie zapinać prochowiec.
- Będzie pan wiedział, do kogo z tym pójść.
Rzekłszy to, otworzył drzwiczki. Nie czekając na zatrzymanie się pojazdu, wyskoczył na błotnistą jezdnię, z wprawą unikając nadjeżdżającej karocy.
- I żebym ciebie więcej nie widział, gnoju! - ryknął za brunetem woźnica.
Młodzieniec w odpowiedzi skłonił się w pas i zniknął między pojazdami. Nail spojrzał na pogniecioną karteczkę w swoich dłoniach. Nie był to pergamin z najwyższej półki. Rozprostował go na kolanie i rozłożył. W pierwszej kolejności spojrzał na podpis. Serce podskoczyło mu do gardła. Zdziwiony, w głębi duszy zlękniony, zaczął powoli odczytywać w myślach staranne do przesady pismo.

Przyjacielu!

Zdaję sobie sprawę, że kontaktując się z Tobą, narażam siebie oraz Ciebie na niebezpieczeństwo. Nie martw się jednak, zastosowałam odpowiednie środki ostrożności. Na samym początku chcę Cię prosić, abyś nie odpisywał na ten list. Stało się coś, czego się nie spodziewaliśmy i nie przebywam obecnie w stolicy. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, ale chyba znów będę zmuszona zaciągnąć u Ciebie dług. Pomożesz mi jeszcze ten jeden raz?
Anuki zostało zaatakowane. Miasto pustoszeje. Ludzie uciekają... i słusznie. Wiesz, że niedługo mogą pojawić się oni. To, co teraz Ci powiem jest z najwyższym stopniu poufne. Dowództwo planuje przenieść obóz do miejsca awaryjnego. Pewnie wiesz, co mam na myśli. Ty zawsze wiesz.
Nie wiem, jak podchodzą do tego władze Wschodniego Królestwa, ale nasze wojsko potrzebuje wsparcia. Daję głowę, że Narossanie wiedzą o sytuacji w Anuki. Byłabym Ci - i nie tylko ja - bardzo wdzięczna, gdybyś spróbował nakłonić Dowódcę na przysłanie posiłków. Dobrze wiesz, że jeśli nie zjednoczymy się, zostaniemy zmieceni z powierzchni kontynentu i nie będzie nawet nikogo, kto mógłby o nas pamiętać. Do pomocy powołaliśmy każdego, kto ma choć częściowe wykształcenie w sprawie walki. Każda para rąk się przyda, to oczywiste. Zrobimy co w naszej mocy, by kadeci nie musieli walczyć. Wiedz jednak, że w obliczu konieczności i oni będą musieli zmierzyć się z wrogiem. Prędzej czy później. Zbrojenia trwają. Część ludzi już szykuje miejsce X do użytku. Dobierane są uzbrojenia i prowiant. Tego na razie nam nie brakuje.
Nie podejrzewałam, że dożyję wojny. Kiedyś to słowo był dla mnie znacznikiem przeszłości. Teraz odkryłam jego prawdziwe znaczenie. Trzymaj się, niezależnie od tego, czy uda Ci się sprowadzić dla nas pomoc - dla nas i dla was samych - bo od tej wojny nie da się uciec.
Przygotowana na wszystko wiele,


E.


P.S. Nie pij tyle.

Woźnica odchrząknął.
- Nie jest pan dziś moim jedynym klientem, zwłaszcza jeśli spojrzymy na pogodę.
Nail schował list do kieszeni. Obróciwszy się, włożył do ręki woźnicy kilka brzęczących monet. W odpowiedzi kierowca uniósł jedną brew, przypominając, że treść umowy zmieniła się podczas jazdy.
- Niech następnym razem lepiej pan sobie dobiera towarzyszy.
Poradził, przyjmując kolejną porcję gotówki.

***

Przebiegli przez bramę Uniwersytetu. Biegli w zwartej formacji. Veronica widziała, że pozostałe jednostki także zaczęły ewakuację. Życzyła wszystkim powodzenia. Ponowny wrzask, tym razem bliżej, oznajmił wszystkim, że potwory podeszły bliżej, niż się spodziewali. Gęsia skórka pokryła ciało dziewczyny, gdy wbiegli na ulice Anuki. Było ciemno. Księżyc skrył się za chmurami. Gwiazdy zniknęły z nocnego nieba. Może wszystkie spadły pod naporem życzeń o przetrwanie. Kilka osób niosło ze sobą zapaloną lampę lub pochodnię. Niektórzy przywołali świeciące kule magii. Ich światło ukazywało puste ulice miasta. Kadeci rozglądali się, nigdzie nie dostrzegali potworów. W bocznych uliczkach panowała ciemność.
Przebiegli już prawie połowę drogi. Mimo dobrego obrotu spraw, Veronica przywołała miecz i mocno zaciskała palce na rękojeści. Była przemęczona. Jedyne, czego chciała to bezpiecznie dobiec do mety. Obróciła głowę, zobaczyła, że First także ogarnia znużenie. Chłopak uśmiechnął się lekko. Szło im nieźle. Inne jednostki także docierały do bramy bez szwanku.
- Słyszysz to, Vera?
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Jedynymi dziękami, jakie docierały do jej uszu było tupanie butów, sapanie współtowarzyszów oraz szczęk oręża.
- Co masz na myśli?
- Odkąd wyszłyśmy spod kopuły, nie zarejestrowałam żadnych dźwięków, które mogłyby pochodzić od upadłych.
- Przecież nie uciekły...
- Te potwory nie mają uczuć, Vera. Gdy wytropią zdobycz będą podążać za nią nawet, gdy wyprujesz im flaki.
- Nie mów tak - wzdrygnęła się.
- Mam nie mówić prawdy? Myślałam, że to nie czas ani miejsce na opowiadanie bajeczek. A może to ty nie dorosłaś do stawienia czoła rzeczywistości?
- Sofii... Daj spokój, przestań.
- Przestać dawać ci rady? Mam trzymać cię pod kloszem, czy pomóc przeżyć?
- Po prostu... Nie kłóćmy się, proszę.
- Każdemu puszczają nerwy... STÓJ!
Mimo absurdalności sytuacji, Veronica wstrzymała bieg, zatrzymując tym samym osoby biegnące za nią. Rozległy się przekleństwa, które po chwili zagłuszył trzask rozbijanych dachówek.
- Na dachu! Spójrz do góry.
Na krawędzi Veronica zauważyła ciemną sylwetkę potwora, który właśnie szykował się do skoku. Poszybował on w powietrze, spadł na cztery kończyny. Następnie obejrzał się za kadetami biegnącymi w kierunku bramy i popędził za nimi, w trakcie wstając na tylne nogi. Był dość szybki.
- Tędy! - ktoś krzyknął, prowadząc resztę jednostki boczną uliczką, równoległą do głównej drogi.
Co jakiś czas, między domami, widzieli przyjaciół ściganych przez piekielną istotę. W pewnym momencie na drodze grupy stanęła przeszkoda. Przez ślepy zaułek, wojownicy zostali zmuszeni, aby skręcić na poprzedni tor. Zmieszali się z tłumem. Gdy Veronica obejrzała się, zobaczyła, że upadły uśmierca właśnie osobę, która chwilę przedtem straciła równowagę. Kupiło to reszcie trochę czasu. Dziewczyna zaczęła zastanawiać się, czy potknięcie ofiary rzeczywiście było przykrym przypadkiem, czy może ktoś, w ramach większego dobra, pomógł nieszczęśnikowi zostać w tyle.
Upadły miał czarną skórę i długie, rzadkie, ciemne włosy. Jego wyblakłe oczy przypominały gałki umarłego. Był wyjątkowo wysoki i dość szczupły. Nie zwracając uwagi na krzyki kadeta, rozrywał go na strzępy, brudząc siebie i bruk krwią. Nikt nie ruszył na pomoc. Każdy myślał o ratowaniu własnej skóry. Pośrodku szaleńczego pędu tłumu najmniejsze potknięcie było podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Po chwili znów usłyszeli za sobą sapanie potwora. Rozległy się krzyki. Nikt nie biegł już w ścisłej formacji. Ludzie obijali się o siebie, wymachując rękoma. Ktoś obok Veronicy stracił równowagę, potknął się, a gdy chciał znaleźć oparcie, pociągając za sobą dziewczynę. Wojowniczka uderzyła o bruk kolanem. Głowę osłoniła rękoma. Ktoś nastąpił na jej łydkę. Syknęła z bólu. Jakaś osoba przewróciła się na nią. Ostry ból przeszył niedawno kontuzjowane ramię. Byli tratowani i, choć ta druga osoba była bardziej narażona na kopniaki i ciosy, Veronica nie mogła wciągnąć powietrza, czuła, jak przebiega po nich wiele osób. Słyszała krzyki i przekleństwa osoby, przez którą została przygnieciona. Nieznajomy krztusił się, plując krwią. Nie mogła się podnieść, więc kiedy nadarzyła się okazja, spróbowała odepchnąć wycieńczonego kadeta i przeturlała się czym prędzej na pobocze. Wzięła głęboki wdech, trzymając się za klatkę piersiową. O mało nie została uduszona i zdeptana. Była pewna, że gdyby nieznajomy chłopak nie przewrócił się na nią, gdyby się nie potknął, byłaby teraz na jego miejscu. Pomiędzy nogami biegnących widziała tratowanego ucznia, który zamieniał się powoli w nieskładną krwistą powłokę człowieka. Nie mogła nic dla niego zrobić. Przerażony tłum był nieposkromiony. Próbowała podnieść się na nogi, opierając o ścianę, jednak ktoś znów pozbawił jej równowagi. Była cała poobijana i posiniaczona. Niemożliwym było także przyłączenie się do biegu. Znów upadłaby i została pozbawiona oddechu. Przylgnęła więc do ściany i, zamknąwszy oczy, czekała, aż tłum się przerzedzi. Miała świadomość, że jeśli będzie czekać zbyt długo, nie zdąży uciec przez upadłym. Po kilku minutach zmusiła się do rozpoczęcia biegu. Początkowo kuśtykała. Poza siniakami i obiciami nie miała żadnych złamań, więc udało jej się dołączyć do uciekających. Czuła, jakby jej nogi składały się z waty. Całkiem opadła z sił, miecz niemal wyślizgnął się jej ze spoconej dłoni. Oddychała ciężko, łzy rozmazywały widok. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że ścigający ją upadły rozrywa na strzępy kolejnego kadeta - łucznika. Mimo zatrzymywania się w celu uśmiercenia kilku osób, monstrum zdawało się być coraz bliżej ludzi. Veronica stłumiła jęk i zmusiła się, by nadal biec przed siebie.
Gdzie są mistrzowie, armia? Czemu nikt go nie zabije?”
Miała świadomość, że zaraz i ona może tak skończyć. Musiała się gdzieś ukryć, inaczej nie przetrwa. Zostanie stratowana, lub zaatakuje ją potwór.
Skręciła w boczną uliczkę. Podeszła do pierwszych drzwi, spróbowała nacisnąć klamkę. Zamknięte. Potruchtała do sąsiedniego mieszkania. Za sobą wciąż słyszała sapanie upadłego oraz krzyki ludzi.
Energicznie nacisnęła klamkę. Ustąpiła. Prędko weszła do budynku, po czym zatrzasnęła za sobą drzwi. W środku panowały nieprzeniknione ciemności. Nie chciała zwracać na siebie uwagi, więc nie skorzystała z magii światła. W uszach dźwięczał jej własny płytki oddech. Wydawało jej się, że serce bije tak szybko i głośno, jakby zaraz miało zdradzić jej kryjówkę.
Postanowiła skryć się w dalszych pokojach. Rękoma wymacała framugę. Znalazła drzwi prowadzące do następnego pomieszczenia. Kiedy jednak położyła dłoń na klamce, zorientowała się, że wcale nie dotyka metalu. Palcami ściskała czyjąś rękę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz