Powóz podskakiwał na kamienistej drodze, nie pozwalając Eberl zmrużyć oka. Kobieta próbowała skupić się mimo okropnego bólu w okolicach skroni. Jeszcze raz upomniała woźnicę, aby jechał szybciej. Wysłała wiązkę magii w kierunku głowy, chcąc uśmierzyć wrażenie zaciskającej się na czole pętli. Otrzymała jedynie chwilowy skutek. Westchnęła.
Eberl nie miała okazji pożegnać się z Nailem osobiście. Zostawiła mu jedynie krótką ostrzegawczą notkę z prośbą, aby udał się z powrotem do Wschodniego Królestwa i dał sobie spokój z prowadzeniem śledztwa. Przez posłańca przekazała mu ustalone wcześniej wynagrodzenie, zapewniła o realności groźby w razie węszenia wokół upadłego, muru, tajnych zbiorowisk grupujących się w Anuki. Eberl nie otrzymała od szpiega żadnej odpowiedzi. Modliła się w duchu, by potraktował jej wiadomość poważnie i czym prędzej wyjechał z miasta.
Zapadła już noc, a drogę oświetlała jedynie kula światła przymocowana z przodu pojazdu. Eberl nie mogła więc śledzić mijanych krajobrazów, co dodatkowo potęgowało jej zniecierpliwienie. Przed nią była jeszcze ponad godzina drogi. Zamknąwszy oczy, usiłowała zasnąć, jednak niepokój nie dał jej chwili spokoju. Zaczęła układać w głowie wersję zdarzeń, którą miała zamiar przedstawić siostrze. Sprawne myślenie utrudniał nasilający się ból. Niepokoiło to Mistrzynię, która nigdy nie miała skłonności do migreny. Za to pozostały jej czas miał skłonności do kurczenia się w nieubłaganie szybkim tempie.
***
Susan wygładziła swoje ubranie, jeszcze raz przeczesała włosy grzebykiem.
- No już nie przesadzaj.
Veronica uśmiechnęła się do koleżanki
-
Dobrze wyglądasz.
-
Dla pewności uczeszę się jeszcze raz, bo po legendzie, którą
przed chwilą opowiedziałaś, czuję, jak włosy stanęły mi dęba.- Mnie także przeraziło wyobrażenie nieruchomej, upiornej zjawy...
- Tylko co było w stodole?
- Jak byś odpowiedziała, Susan?
Łuczniczka zamyśliła się.
- Sama nie wiem. Coś cennego, niematerialnego... Może książka?
- Lustro.
- Nie żartuj, Vera.
- Victor naprawdę odpowiedział mi, że w stodole było lustro.
- Może zasugerował, żebyś zrobiła coś z tym odstającym kosmykiem... N-nie tu! Wyżej, bardziej po prawej.
- Nie dam się nabrać, Susan! W przeciwieństwie do ciebie, jestem już gotowa.
- Pójdziesz bez butów?
- Ach! Rzeczywiście. Co ja bym bez ciebie zrobiła.
Veronica wsunęła stopy w wygodne, lekkie półbuty.
- Myślałam nad morałem tej opowieści – przyznała brunetka. - Lustro może mieć tu podwójne znaczenie. Jako odbicie postępowań, życia człowieka...
- Speculo!
- Dokładnie. To drugie z możliwych znaczeń.
- Teraz opowieść nabiera sensu.
Wygładziwszy tunikę, łuczniczka wciąż nie wyglądała na przekonaną.
- Nie jestem pewna, czy pójście na tę imprezę jest dobrym pomysłem...
- Hej! Mamy okazję do świętowania. Zdałyśmy egzamin z bardzo dobrymi wynikami. Należy nam się mały przerywnik od nauki i treningów. Cały Uniwersytet jest zaproszony.
Czarnowłosa w odpowiedzi skinęła głową. Powłócząc nogami, doszła do swojego zasłanego łóżka i usiadła na nim. Wzięła do ręki książkę, bez celu obracała jej strony. Po chwili zapytała niespodziewanie:
- Jak jest w twoim świecie?
Zaskoczona wojowniczka obróciła się w stronę przyjaciółki. Pomyślała nad odpowiedzią.
- Niby wszystko nie różni się aż tak bardzo. Niebo też jest niebieskie, trawa zielona. No ale powietrze smakuje całkiem inaczej, a nie które zwierzęta są nieznane...
Obróciła głowę w kierunku przyjaciółki, aby wybadać jej reakcję.
- Nie chodziło mi konkretnie o to. - Zacisnęła usta. - Co z ludźmi?
- Jak to z ludźmi?
Susan machnęła lekceważąco ręką.
- Nieważne...
- Powiedz. Zaciekawiłaś mnie.
Łuczniczka zawinęła kosmyk czarnych włosów za prawe ucho.
- Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego człowiek popełnia wciąż i wciąż te same błędy. Jakby coś nie pozwalało na wyciąganie wniosków i blokowało pełną skuteczność naszej postaci. Myślałam o tym, czy Aliudzi też tak mają...
- Sama widzisz po mnie!
Zaśmiała się krótko. Oblicze wojowniczki prędko spoważniało.
- Trudne pytanie. Mówią, że każdy jest inny. Z tego, co zauważyłam, wnioskuję jednak, że świat Aliudów niewiele różni się od tego pod względem doświadczeń życiowych. Jestem tylko człowiekiem i muszę popełniać błędy. Skoro nie mogę być wyjątkiem od tej reguły, będę dumna z tego, jakie błędy popełniam i będą one dla mnie ważną lekcją.
„Albo okażę się zakochanym głupcem, upajając się wciąż tymi samymi omyłkami.”
- Każdy popełnia błędy.
- I to one nas definiują.
- Wiesz, Susan. Wydaje mi się, że ważniejsze jest, jak sobie z nimi radzimy.
***
Z wielkiej sali zostały usunięte krzesła, miejsce kul świetlnych, unoszących się nad sufitem, zajęły tysiące maleńkich, kolorowych płomyczków lewitujących nad głowami kadetów niczym gwiazdy. Przyjemnie było patrzeć na te nowe konstelacje i zastanawiać się, jaka przyszłość jest w nich zapisana. Tajemnicze milczenie światełek, które sprawiały wrażenie wiedzieć, lecz nie odpowiadać, napawało Veronicę zaskakująco przyjemnym spokojem. Jedne gwiazdy zaczynały drżeć i gasły, inne pojawiały się na ich miejscu. Takim właśnie blaskiem oświetlona była sala, na której zgromadzili się kadeci. W przemówienie Dowódcy wsłuchiwali się wszyscy uczniowie Uniwersytetu, którzy zechcieli przyjść, a także mistrzowie oraz służba. Dowódca z zapałem mówił o przyszłości, zebrani wydawali się wyciągać wnioski z jego słów. Mimo że monolog był ciekawy, Veronica już po chwili przestała go słuchać i, porzucając skupienie, zaczęła wpatrywać się w sztuczne gwiazdy. Niesamowity klimat balu kończącego półrocze ogarnął ją dogłębnie.
Rozejrzała się dookoła. W tłumie odnalazła swoją przyjaciółkę. Susan stała tuż obok wraz z Collinem. Mimo sugestii wojowniczki, niebieskooka nie chciała iść sama ze znajomym. Uparła się, by wojowniczka towarzyszyła ich dwójce w zabawie.
„Ciekawe czy to z powodu wstydu przed Collinem, czy po prostu lituje się nade mną i nie chce zostawiać samej.”
Kiedy Dowódca skończył przemawiać, a w powietrzu zaczęły rozbrzmiewać pierwsze dźwięki muzyki, Collin zaciągnął łuczniczkę na parkiet.
Veronica poczuła, że tak naprawdę od początku przybyła na uroczystość w pojedynkę. Przyjęła oferowany przez służącego kieliszek napełniony ponczem i, sącząc powoli napój, ustawiła się pod ścianą oglądając gwiazdy.
Już od pewnego czasu Veronica spostrzegła znaczną zmianę w charakterze i zachowaniu Susan. Łuczniczka uśmiechała się znacznie częściej, była bardziej rozmowna. Czasem żartowała, lecz nadal pozostawała skryta i opanowana. Veronica nie przypisywała tej zmiany sobie.
„Służy jej towarzystwo Collina.”
Dziewczyna westchnęła, opróżniając naczynie. Pomyślała z żalem o omijających ją przyjemnych chwilach balu, które zamierzała spędzić na uboczu, pod ścianą.
„Mogłabym w tej chwili bawić się równie dobrze co Susan.”
Zmarszczyła jednak brwi, kiedy na myśl przyszedł jej Parick.
- Co mi odbiło! Nawet nie wiem, czy jest w tej chwili na sali.
- Może przebywa ze swoją dziewczyną.
- Tą magiczką? Niewykluczone...
Wojowniczka odgoniła natrętną myśl o chłopaku, uznając swoje zachowanie za żałosne.
„Ostatnimi czasy prawie w ogóle nie rozmawiamy, a co dopiero...”
Ironia losu przypominała Veronice, że ona także porzuciła przyjaciółkę. Zadziwiająco szybko pogodziła się z utratą Caroline. Kiedy odkładała pusty kieliszek na tacę, przed jej oczami pojawił się następny.
- Może skusi się panienka na łyk ponczu?
Veronica odwróciła się. Mimo widoku cudownie uśmiechniętego, przystojnego Raphaela, głęboko w sercu zakuło ją rozczarowanie.
„Kogo spodziewałaś się zobaczyć, głupia?” - skarciła się.
Raphaela przybył do niej wraz z Isoshim oraz Firstem. Chłopacy byli weseli i zgrzani. Mimo dobrej zabawy, nie zapomnieli o koleżance.
„Nie zapomnieli też o ponczu.”
Veronica chwyciła nóżkę kieliszka.
- Z przyjemnością, panowie.
Wznieśli toast, opróżniając jednym haustem swoje naczynia. Brunetce lekko zakręciło się w głowie. Wojownicy zaprowadzili ją do grupki złożonej z członków jej jednostki. Żartowali, śmiali się, próbowali tańczyć. Zabawa trwała w najlepsze.
Gwiazdy nadal migotały nad ich głowami, gdy brunetkę ogarnęło cudowne poczucie, że wśród niej są ludzie, którzy być powinni.
Susan skrzywiła się, nie po raz pierwszy od rozpoczęcia balu, gdy ponownie nastąpiła na stopę swojego partnera. Collin jednak przyjmował to z pokorą, od czasu do czasu rzucając tylko złośliwe uwagi na brak umiejętności tanecznych oraz gracji ze strony łuczniczki. Wirowali tak zadziwiająco długo. W końcu Susan prosiła o pauzę. Popijając chłodny napój, rozglądała się za Veronicą.
„Gdzie ona zniknęła?”
- Jesteś niezmordowany... Pewnie wcinasz na potęgę jakieś specyfiki, żeby mieć tyle energii - wysapała Susan.
- Ups! Wydało się.
Przez chwilę stali w milczeniu.
- Podoba ci się? - zapytała niebieskooka.
- Ona?
Wskazał brodą na przechodzącą obok przypadkową magiczkę.
- Pewnie!
Wyszczerzył zęby w uroczym łobuzerskim uśmiechu.
- Głupku, mówiłam o balu.
- Oj, ktoś tu jest zazdrosny...
- Chciałbyś.
Splotła ręce na piersi. Miała nadzieję, że pąs, który pokrył jej policzki został odczytany jako przejaw zadyszki.
- To ty byś chciała, żebym chciał.
- W takim razie... - nie dokończyła.
Susan zmarszczyła brwi, stanęła stabilniej, sięgając odruchowo w kierunku swojego Lapi. Delikatnie pogładziła jego powierzchnię, upewniając się, że jest na swoim miejscu.
- Co jest? Odebrało ci dech w piersiach z mojego powodu?
Parsknął śmiechem. Kiedy zobaczył poważną minę koleżanki, chwycił ją pod ramię i poprowadził ku wyjściu.
- Wszystko gra?
- Muzyka pewnie tak, ale nie stabilizacja tego świata.
Spojrzał na Susan pytającym wzrokiem.
- Strasznie boli mnie głowa – pomasowała skroń.
- Wiesz, tak się mówi, gdy nie chce się...
Dostał kuksańca w bok.
- Collin. Posłuchaj mnie, mówię poważnie.
- Ja też.
- Nie jest dobrze, czuję to. Od pewnego czasu coś jest nie tak, a teraz wiem to bardziej niż kiedykolwiek. Jestem pewna.
- Ja nic nie... - przerwał, gdy ziemia zaczęła się lekko trząść. - Co jest, do cholery?!
Muzyka ucichła, z sali rozległy się zdziwione okrzyki ludzi.
- O co chodzi? Powinniśmy uciekać? - Zapytał, chwytając Susan za ramię.
- Obawiam się, że jest już za późno, by zrobić cokolwiek.
Przed agresywną burzą zawsze następuje moment ciszy, kiedy to ptaki przestają śpiewać, nie wieje wiatr, a cała przyroda szykuje się do przetrwania heroicznej walki z żywiołem. Być może było tak też i w tym przypadku. Trudno powiedzieć, bo wszystko działo się przerażająco szybko.
Ogromne szyby w oknach zaczęły drżeć, by po chwili, uderzone potężną falą mocy, pokruszyły się na miliony kawałeczków i obsypały salę lśniącymi ostrzami. Kilka osób zdążyło skryć się za magiczną tarczą, inni od razu rzucili się do ucieczki. Wielka sala wydała się być mniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, jakby wolną przestrzeń szczelnie zapełniła panika. Kadeci, mistrzowie i służba - wszyscy zaczęli przepychać się ku drzwiom, tratując się nawzajem. To była jednak dopiero preambuła śmiertelnego wiru. Rozległo się skrzypienie, a ziemia zatrzęsła się tak intensywnie, że niewiele osób zdołało ustać na nogach. Ktoś użył siły, by utorować sobie przejście, inni szamotali się, ogarnięci bezradnością. Na tych zdezorientowanych ludzi - małych jak mrówki, wielkich niczym władcy świata - spadł grad odłamków sufitu. Kula mocy uderzyła w budynek, rozsypując go, podobnie jak niszczy się domek z kart - z piekielną łatwością przyprawiającą o zgrozę. Z dachu, wprost na głowy tłumu, poleciały deski, dachówki - śmiertelne odłamki niegdyś stanowiące bezpieczny dach nad głową. Kula wpadła do środka roztrzaskując posadzkę, rozgarniając ludzi na boki. Wiele ostatnich okrzyków zostało zagłuszonych. Ściany dalej rozsypywały się, ukazując kruchość materii i słabości ludzkie. Ruiny okryła nieprzenikniona warstwa kurzu i mgły, która skryła okropieństwa cierpienia i śmierć. Duszący potwór ogarnął ostałych się ludzi, namawiając ich do pogrążenia się w sen bez przebudzenia - koniec cierpienia, początkiem poddania się. W niektórych częściach budynku zaczęły szaleć płomienie, obracając w pył i zapomnienie dziedzictwo narodu. Gwiazdy, które wydawały się wiedzieć o przyszłości, zgasły równie szybko jak ludzie, którzy, pozbawieni wiedzy, żyli pod nimi. Niektórzy wyzionęli ducha nie wiedząc nawet o tym, co się dzieje. Nikt nie pozwolił im na wygłoszenie symbolicznych ostatnich słów. Zostali odsunięci w nicość, jakby od zawsze tą nicością byli.
Poniżenie.
Ból był straszny i nie chodziło już nawet o gryzące płomienie w płucach ani przyprawiające o omdlenie miażdżące ramię gruzy.
W tej jednej, przeciągającej się w nieskończoność chwili Veronica myślała jedynie o cierpieniu. Nie była w stanie przywołać jakiejkolwiek radosnej chwili zupełnie, jakby te nigdy nie zaistniały w jej życiu. Nie mogła się ruszyć. Tarcza, którą uformowała zaraz na początku ataku, osłabła i teraz całkiem zanikła, pozwalając resztkom sufitu na zmiażdżenie jej ręki. Dziewczyna nie chciała już oddychać. Nie miała ochoty wstawać, by walczyć o przeżycie. Wolała tu zostać i zgłębiać tajemnice cierpienia. Zagrzebać się w gruzach, wejść żywcem do zbiorowego grobu. Właśnie wtedy ktoś odrzucił belkę przygniatającą jej ramię i, mocno chwytając, wyciągnął dziewczynę ponad gruzy. Wojowniczka słyszała głosy, lecz nie mogła im odpowiedzieć. Czuła, że ktoś podnosi ją i przenosi gdzieś daleko od grobowca umarłych gwiazd.
***
Zamrugała kilkakrotnie, w końcu otworzyła oczy. Ujrzała nad sobą Susan. Twarz koleżanki poprzecinana płytkimi ranami, które lekko krwawiły. Veronica przyjrzała znajomej dokładniej niż kiedykolwiek wcześniej, jakby widziała ją po raz pierwszy. Było tak być może dlatego, że nie spodziewała się jej już więcej zobaczyć. Potargane czarne włosy, gdzieniegdzie zlepione jeszcze świeżą krwią. Zaczerwienione od dymu i łez oczy, brudne policzki, spękane usta.
- I na co był ci ten grzebyk... - wysapała, próbując zachować poczucie humoru.
- Możesz wstać? - zignorowała uwagę znajomej.
Wojowniczka skinęła głową, powoli usiadła. Susan przytrzymała ją za ramiona, chcąc pomóc. Wywołało to tylko ostry ból w lewym ramieniu wojowniczki. Brunetka skrzywiła się.
- Ramię...
Łuczniczka odpuściła. Po chwili koleżanka sama wstała.
- Zaatakowali nas, Vera. Collin pomógł mi ciebie wyciągnąć, ale w środku nadal jest wielu rannych, jeśli... jeśli jesteś w stanie, chodź nam pomóc.
Dziewczyna spojrzała na swoje lewe ramię. Było nienaturalnie wykrzywione, a spod rękawa wypływała krew.
„Prawie nie mam czucia. Jest zmiażdżona!”
Brunetka uniosła zdrową rękę i przetarła nią brudną, poranioną twarz. Delikatne uderzenie w policzek rozbudziło ją nieco z otępienia.
- Idę, oczywiście - oznajmiła po kilku głębokich oddechach, gdy doszła już do siebie. - Tylko... - Zacisnęła z bólu zęby. - Mogłabyś mi pomóc z tą odmawiającą współpracy częścią mojego ciała?
Wysłała pospiesznie Energię Duchową w kierunku rany, by uśmierzyć pieczenie. Wykorzystała jedynie odrobinę mocy.
„O wiele bardziej przyda się do pomocy innym niż mnie.”
- Usiądź spokojnie i spójrz na Collina - Susan odezwała się typowym dla niej, opanowanym głosem. - Tak, odwróć głowę i choćby nie wiem, co się działo, patrz na niego.
Wojowniczka usłuchała, a znajomy przytrzymał jej zdrową dłoń, ściskając nieznacznie. Grymas łuczniczka nie wróżył nic dobrego.
- Co...?
- Zaufaj mi, Vera - poprosił chłopak.
Coś mówił, lecz ranna nie zwracała na niego uwagi. Skupiała się na czynnościach, jakich dokonywała Susan oraz na tym, by nie zemdleć z bólu. Łzy mimowolnie płynęły po jej policzkach, wyznaczając ślady w kurzu i brudzie. Susan chwyciła ranną kończynę i rozcięła w odpowiednim miejscu rękaw tuniki. Delikatnie uniosła ramię w łokciu i zaczęła wymawiać zaklęcie. Po chwili, chwyciwszy za nadgarstek, zdecydowanym ruchem pociągnęła za ramię, nastawiając je. Powietrze przeszył krzyk. Collin mocniej ścisnął dłoń wojowniczki. Veronica rzucała przekleństwami, prosząc, by Susan przestała. Chłopak nie pozwał na niebezpieczną interwencję, próbując uspokajać ranną. Po kilku szarpnięciach ręka była nastawiona, magia naprawiła najpoważniejsze obrażenia. Wciąż nie była w pełni sprawna. Mokre od łez policzki i obolała od zaciskania zębów szczęka nie stanowiły przeszkody, dlatego dziewczyna, osłoniwszy uprzednio nos oraz usta, weszła wraz z łucznikami do ruin budynku w poszukiwaniu następnych rannych. Jeszcze kilka osób oprócz nich ocknęło się i także próbowało pomóc nieprzytomnym. Pośród gruzów unosił się trujący dym, więc czas był teraz dla nich wyjątkowo cenny.
Wielka sala wyglądała jak szkielet martwego zwierzęcia. Trzeba było uważnie stąpać po nierównym gruncie, bo można było nastąpić na zwłoki, lub ich resztki. Niektóre były tak zmasakrowane, że nie można było rozpoznać osoby, inne były aż za bardzo przemawiające.
- Ci wszyscy ludzie... Dla nich jest już za późno!
- Co, jeśli Patrick rzeczywiście wybrał się bal? Nie rozpoznaję tu nikogo...
Urwała w pół słowa, kiedy spostrzegła znajomą twarz. Zauważywszy leżącego Isoshiego, podeszła do niego. Nie był przygnieciony, leżał pod ścianą. Istniała realna szansa, że jeszcze żyje. Oczy miał zamknięte, usta lekko uchylone.
- Isoshi! Wyjdź szybko na dwór, bo się zatrujesz – krzyknęła.
Wyciągnęła w jego kierunku czystą chusteczkę.
- Hej, brachu!
Po chwili trąciła jego nogę. Była bezwładna niczym kłoda.
- Isoshi? - zawołała łkającym tonem.
Rzuciwszy chustkę, Veronica uklękła przy znajomym. Spróbowała wczuć puls lub oddech. Kiedy jeszcze raz spojrzała na twarz chłopaka, który wyglądał, jakby zaraz znów miał zaczął beztrosko żartować, odwróciła się i, uchyliwszy chustkę, zaczęła wymiotować. Obok Collin razem z Susan i jeszcze jakimś kadetem wyciągali spod gruzów nieprzytomnego Raphaela. Ktoś inny znalazł oddychającą jeszcze magiczkę. Zewsząd słychać było echo płaczu oraz jęków. Wszędzie widoczna była krew i zniszczenie. To właśnie zabolało bardziej niż gryzące w płucach płomienie i miażdżące ramię ciosy. Świadomość, że grono przyjaciół jest węższe niż wcześniej.
***
Eberl wjechała do miasta. Dookoła panował większy niż zazwyczaj zgiełk. Niedoinformowani mieszkańcy z niepokojem wskazywali na płonące w oddali budynki, unoszący się dym. Tłumy gapiów blokowały przejazd, więc woźnica chwycił do ręki biczyk, którym zaczął odganiać przeszkadzających przechodniów. Zewsząd słychać było krzyki, rozmowy pełne zdziwienia. Ktoś siał panikę, wykrzykując groźne hasła, inni w milczeniu pełnym skupienia pędzili do swoich domostw. Jakieś dziecko zaczęło płakać, ktoś został popchnięty i upadł. Eberl przymknęła powieki. Im dalej jechali, tym widoki były bardziej zatrważające. Dzieliło ich już tylko kilka przecznic od Uniwersytetu. Siwa chmura opadała na uliczki, częściowo przysłaniając widok. Słychać było trzask szalejących płomieni. Można było zauważyć pierwsze palące się budynki. Mieszkańcy w obłędzie ratowali siebie oraz swój dobytek. Nieliczni stali na progach i z niedowierzaniem oczekiwali na wyjaśnienie całego zajścia. Gdzieś słychać było tupot wojskowych butów. Ktoś wołał o pomoc, której być może nie zdąży się mu udzielić. Pożoga nie była największym zagrożeniem. W płomieniach stało zaledwie kilka budynków najbliższych Uniwersytetowi. Ludzie stanowili większy problem - ludzie oraz to, co miało dopiero nadejść.
- Mur! Mur upadł!
Woźnica ściągnął lejce i odmówił dalszej jazdy. Tłok na ulicach był nie do pokonania, a i dym wprawiał konie w stan zaniepokojenia. Sam mężczyzna oznajmiając koniec trasy, nerwowo pocierał trzęsącą się dłonią o skroń, rzucając naokoło rozkojarzone spojrzenia. Mistrzyni sformułowała polecenie, jednak woźnica pozostał przy swoim. Na nic zdały się krzyki i groźby, więc kobieta opuściła pojazd. Nerwowo zatrzasnęła drzwiczki i nie zważając na protesty mężczyzny, zaczęła majstrować przy uprzęży jednego z koni. Woźnica zszedł z wozu i prędko zbliżył się do rudowłosej.
- Pani... Miej na tyle rozsądku, by nie jechać wprost do paszczy potwora.
Eberl obrzuciła go oburzonym spojrzeniem. Nie wstrzymała rozpoczętej czynności.
- Mistrzyni! Litości, to moje zwierzę... Nie mam wiele majątku, a one dają mi pracę.
Zrobił kolejny krok w kierunku kobiety.
Łuczniczka szybkim ruchem załadowała ręczną kuszę. Zastosowała czas odepchnięcia, nieznacznie odtrącając mężczyznę. Włożyła w to na tyle mało siły, że woźnica ustał na nogach, zachwiał się tylko. Zląkł się jednak i wycofał, gdy zobaczył wycelowaną w niego broń.
- Jeśli nie chcesz pomóc ojczyźnie, znajdź w sobie choć tyle honoru, by mi w tym nie przeszkadzać!
Woźnica zatrząsł się. Gdy tylko kobiecie udało się wyswobodzić jednego z koni, zawrócił powóz i pospiesznie odjechał. Eberl wskoczyła na grzbiet wierzchowca i ścisnęła jego boki. Skierowała się w stronę Uniwersytetu. Początkowo nie mogła przecisnąć się przez zatłoczoną drogę. Ludzie, nawet widząc wielkie zwierzę, nie zawsze odsuwali się z drogi. Później jednak, im bliżej celu, uliczki stawały się bardziej opustoszałe. Tuż przed bramą Mistrzyni zsiadła z konia i o własnych nogach potruchtała do wejścia. Dym częściowo przesłaniał jej widok. Spostrzegła gruzy, płomienie i zagubione osoby, próbujące wydostać się z ruin. Tutaj krzyki były mniej słyszalne, zagłuszane przez odgłosy walącego się budynku. Było w nich jednak coś bardziej przerażającego niż w jękach mieszkańców na obrzeżach miasta. Eberl słyszała w nich świadomość - nadejście prawdy, którą niekoniecznie przyjęto z otwartymi ramionami. Łuczniczka weszła w sam środek tragedii - do paszczy potwora. Stąpała po gruzach, szczątkach potęgi stolicy, resztach swojej godności. Większość została starta na pył. Ofiary i zniszczenia nie były jedynymi skutkami ataku. Na granicy świadomości wyraźnie rysował się obraz okropnego upokorzenia. W końcu który kraj pozwala ot tak na druzgotanie centrum swojej stolicy, serca edukacji i kultury.
Kiedy Eberl zbliżyła się do budynku, do jej nozdrzy dotarł duszący odór.
„Trujący gaz” - oceniła.
Otoczyła się magiczną osłoną, by dym nie dostał się do jej układu oddechowego. Napotykając zdezorientowane osoby, głównie kadetów, polecała im, by udali się na arenę walk, której kopuła została cudem ocalona. Mistrzyni postanowiła znaleźć Dowódcę, Mistrza Przybocznego, lub kogoś innego wysokiego rangą, by zdobyć wyjaśnienia i stawić się do dyspozycji. Musiała być jednak ostrożna, bo wciąż nie mogła być pewna, komu powinna ufać. Zauważyła niewielki oddział wojska, który wbiegł do głównego budynku Uniwersytetu w celu rozpoznania sytuacji. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że pojawienie się upadłych stało się tylko kwestią czasu.
Eberl kontynuowała swoje poszukiwania. Biegnąc, o mało nie przewróciła się o zmiażdżone ciało, leżące na wpół przygniecione marmurowym filarem. Zatrzymała się gwałtownie i zakryła usta dłonią. Jej twarz pokryta była kropelkami potu, a do twarzy zaczęły napływać łzy. Wstrzymała oddech, przymknęła powieki. Dopiero po chwili pochyliła się nad poszkodowanym i sprawdziła u niego funkcje życiowe. Brak pulsu, oddech niewyczuwalny. Koniec.
„Już mu nie pomogę”
Zamknęła oczy młodemu łucznikowi o brązowych, kręconych włosach i niegdyś roześmianych, rumianych ustach. Zmusiła się, by odwrócić wzrok i kontynuować bieg. Przez myśl przeszła jej teoria, że gdyby poinformowała kogoś wcześniej o nadchodzących wydarzeniach, sprawy mogłyby potoczyć się inaczej...
„Tak to już jest” - pomyślała, ignorując kolejne zmasakrowane ciało o powykrzywianych kończynach.
„Podejmujesz decyzję, najczęściej świadomie i to w twoim interesie jest, by przewidzieć jej skutki, bo to ty będziesz musiał żyć z konsekwencjami. Nie możesz obwiniać za niepowodzenie nikogo innego, jak tylko siebie. Szukanie winnych to pójście na łatwiznę, zajęcie czymś sumienia, danie mu ofiary. Przyznanie się do błędu, nawet tego, który był popełniany z dobrymi zamiarami to szczyt odwagi na paśmie tchórzostwa.”
Zamrugała gwałtownie, powstrzymała łkanie, starając się oddychać miarowo.
„Wybaczam...? Jak łatwo to powiedzieć w stosunku do innej osoby! Dla innych nie trzeba być szczerym. A potrafisz okłamać samego siebie? Wybaczanie sobie nie jest już takie proste. Choćbyś bardzo chciał, od siebie nie uciekniesz, a żyć ze świadomością, że to tylko i wyłącznie PRZEZ CIEBIE nie powiódł się plan jest okropne. Ludzi możesz zwyzywać, odesłać, ukarać. A siebie? Do końca życia będziesz unikać wzroku swojego odbicia, spojrzenia głupca.”
Zbliżała się do areny walk. Przed kopułą ujrzała grupkę niecierpliwie kręcących się kadetów. Eberl wydawało jej się, że dostrzegła ciemne szaty Mistrza Victora.
„Podrzucono mi je. Skutki decyzji. Podejmując ryzyko, nie myślałam, że może się to tak skończyć. Nie... Dużo analizowałam, ale nie przewidziałam takiego obrotu sprawy. Przez moją głupotę, przez niedouczenie, ignorancję, tchórzostwo i zaślepienie. I nie mogę nic z tym zrobić, bo to tylko moja wina, moja wina... Moja wina i nigdy sobie tego nie wybaczę.”
Jedna z kadetek wyszła na spotkanie łuczniki. Kuśtykając, podeszła do Eberl. Dziewczyna miała długie, brązowe włosy. Jedna z jej rąk była wykrzywiona pod nienaturalnym kątem. Zaczerwienione oczy wyraźnie odznaczały się na tle zakurzonej, poranionej twarzy. Bił od nich niepokój. Kadetka wyglądała na oczekującą przełomowych wieści, choćby odrobiny nadziei.
„Jak mam spojrzeć jej w oczy?”
- Czyżby mur naprawdę upadł? - zapytała dziewczyna.
- Nie. Wciąż stoi niewzruszony na swoim miejscu. Ale to nie jest powód do ulgi. Wręcz przeciwnie! Niewzmacniany przez runy mur nie jest już dla nas osłoną. Stanowi nic więcej jak klatkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz