Clara
wstała okrutnie wcześnie. Szczerze mówiąc, tej nocy nie zmrużyła
nawet oka. Zastanawiała się wciąż nad zbliżającą się potyczką
i tym, że Atriowie z pewnością okażą się czynnikiem, który
zaważy na wygranej jednej ze stron. Wpadła na pomysł, który
zamierzała zrealizować, zanim rozlegnie się gong wołający na
śniadanie. Spakowała swój plecak, zabierając wszystkie niezbędne
rzeczy. Stąpała po zroszonej trawie, gdy oddychała, widziała
rysujący się w szarym powietrzu własny oddech. Zimne powietrze
orzeźwiło ją. Nie zamierzała jechać konno - koniuszy czuwali
nawet w nocy. Zakradła się do kuchni w celu podprowadzenia
odpowiedniej ilości prowiantu. Odchyliła poły namiotu
spiżarnianego, schyliła się, aby dostać się do jego wnętrza.
Kiedy wyprostowała się, jej oczom ukazał się wysoki chłopak
siedzący pewnie na jednej ze skrzyń. Jego ciemne włosy zalizane
były do tyłu, ponacinane brwi - zmarszczone. W jednej z
wytatuowanych, umięśnionych rąk trzymał skręta, z którego
wydobywał się zielonkawy dym o mdłym zapachu.
- Castor... - wydukała zbita z tropu Clara. - Co tu robisz?
- Castor... - wydukała zbita z tropu Clara. - Co tu robisz?
-
Mógłbym zapytać o to samo.
Chłopak
wstał.
-
Gdyby nie to, że doskonale znam odpowiedź na to pytanie.
Białowłosa
podparła ręce na biodrach.
Co
zamierzasz z tym zrobić? Powstrzymasz mnie?
Uniosła
lekko podbródek.
-
Będę musiał, jeśli... - zaciągnął się.
-
Jeśli co?
-
Nie weźmiesz mnie ze sobą.
-
To absurd.
Zaśmiała
się.
-
Skąd ty...
-
Nie bądź naiwna. Od razu widać, gdy coś knujesz.
Wstał
i podszedł kilka kroków do Clary. Zaoferował jej skręta, ona
jednak popatrzyła na niego wrogo.
-
Od kilku dni unikasz towarzystwa, gromadzisz zapasy, pytałaś się
o termin naszej podróży i wachty przy koniach. Wiem, że
zamierzasz iść pieszo, domyślam się też, po co...
Uciszyła
go gestem palca.
-
Nie jesteś więc głupi i dobrze wiesz, dlaczego wolę nie
rozpowiadać o moim planie.
Castor
uśmiechnął się, przejeżdżając językiem po białych zębach.
-
Więc jak będzie? - zapytał.
Clara
w odpowiedzi skinęła na zawiniątko, trzymane przez chłopaka.
-
A co mi tam.
Chwyciwszy
skręta, zaciągnęła się. Przyjemnie ciepły, gryzący dym
wypełnił jej wnętrze, by następnie wylecieć z lekko rozchylonych
warg.
-
Co to jest? - zaniosła się kaszlem.
Wojownik
przechyliwszy lekko głowę, uniósł jeden z kącików ust ku górze.
-
Ach...
Westchnęła.
-
Cokolwiek. Wolę nie wiedzieć...
Chłopak,
odebrawszy swoją własność, włożył ją do ust. Przytrzymując
zwiniętą bibułkę wargami, obrócił się na pięcie, by chwycić
pakunki, leżące za skrzynią. Jeden z nich włożył do plecaka,
drugi rzucił w ramiona Clary.
-
Będziesz potrzebowała tego.
Dziewczyna
zajrzała do środka. Znalazła tam doskonale porcjowany prowiant i
trochę czystej wody.
-
Wiedziałeś.
Podrapała
się po karku.
-
Po tym, co przeszedłem, wiedzieć to mój obowiązek.
-
Nawet nie wiesz, co jeszcze cię czeka.
-
I to jest w tym wszystkim najlepsze!
***
Kiedy
Susan wyszła na zewnątrz, owionął ją bardzo przyjemny, wiosenny
wiatr. Dzień nie należał do najcieplejszych, lecz przedpołudniowe
słońce robiło wszystko, co w jego mocy, aby ogrzać swoimi
promieniami mieszkańców ziemi. Dziewczyna wzięła głęboki wdech.
Czuła zapach odchodzącej zimy, mieszający się z uzależniającą
świeżością wiosny. Taki stan przyrody można zastać zaledwie
kilka razy w roku. Gdy ptaki śpiewem witają nową porę roku, na
drzewach pojawiają się pierwsze pąki młodych liści, a ostatnie
połacie śniegu ustępują miejsca jasnej zieleni. Pogodne cienie
tańczyły na smukłych drzewach, budzących się po długim śnie.
Cały świat wyglądał, jakby powracał do życia. Zdaniem
Susan był to najmniej odpowiedni dzień do rozpoczęcia wojny i
przez krótką chwilę miała nadzieję, że bitwa zostanie
przełożona. Potem jednak usłyszała rozkaz zbiórki i musiała
opuścić zaciszny zagajnik. Idąc w kierunku placu, zadarła głowę
wysoko do góry, podziwiając przemykające między gałęziami niebo
- jasnoniebieskie, zasnute gdzieniegdzie cienką warstwą białych
chmur. Dziewczyna uśmiechnęła się, mimo trudnej sytuacji, w
jakiej się znajdowali. W taki dzień nie można było się nie
uśmiechać. Bóg stworzył takie poranki, aby pokazać strapionym,
że życie jest piękne i nawet sroga zima ma swój kres.
Przyspieszyła. Pędząc, słyszała pod nogami chrzęst łamanych
gałązek. Ruszało jej się wyjątkowo lekko. Wybiegła na plac,
ustawiła się w szeregu razem z innymi żołnierzami. Wczoraj
popołudniu razem razem z Mistrzem Lucasem dołączyli do armii.
Wręczono im wojskowe szaty w ziemistym kolorze, zapoznano z
działającym porządkiem i zasadami. Dziewczyna słuchała porannego
apelu z zaburzoną koncentracją. Wciąż bardziej skupiała się na
orzeźwiającym wietrze i wesołym świergocie ptaków. Dziś będą
ginąć ludzie. I, choć śmierć pracuje codziennie, dziś będzie
miała wyjątkowo dużo do roboty. Perspektywa śmierci w tak piękny
dzień wydała się Susan jednocześnie piękna i zarazem niezwykle
smutna. Gdyby jej ostatnim wdechem miało być tak czyste powietrze,
młody wiatr miał ją kołysać do snu, mogłaby słyszeć ostatni
repertuar leśnych ptaków i wpatrywać się w błękitne, niewinne
niebo, palcami wodząc po miękkiej trawie, byłyby to najpiękniejsze
ostatnie chwile, jakie była sobie w stanie wyobrazić. Równocześnie
czułaby nieopisany smutek, będąc zmuszoną zostawić to wszystko i
wyruszyć w nieznane. Promienie słońca raziły ją po oczach, lecz
była za to wdzięczna. Tyle czasu spędziła ostatnio pod ziemią,
że te przebłyski dawały jej łagodzące poczucie wolności.
-
Nie ma czasu do stracenia! Pierwsze starcie będzie miało miejsce
najpewniej około południa!
Susan
żałowała, że nie może pokazać Collinowi tego łagodnego stanu
przyrody. Zakuło ją w piersi na myśl o przyjacielu, którego
zostawiła w schronie. Lucas postawił przed nią ultimatum. Mogła
spełnić swoje marzenie, lub poczekać na łucznika. Przymknęła
lekko powieki, mając nadzieję, że Collin nie czuje do niej urazy i
będzie w stanie wybaczyć jej pośpiech i niepoinformowanie go o
wymarszu. Sam przecież dołączy niedługo razem z posiłkami.
Po
apelu rozeszli się każdy w swoją stronę. Mieli dla siebie kilka
godzin. Tylko tyle, by oswoić się z myślą walki na śmierć i
życie. Susan, aby zapomnieć o zbliżającym się starciu, ruszyła
ponownie między drzewa. Usiadła na trawie, oparła się o drzewo.
Zamknęła oczy, wsłuchiwała się w odgłosy natury... i czyjeś
nieudolne skradanie się. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie.
Przypomniała sobie, jak razem z Collinem walczyła przeciw volacom
na arenie. Chłopak miał wielkie trudności z zachowaniem ciszy.
Jednak tym razem to nie on podchodził do dziewczyny. Kiedy to sobie
uświadomiła, uśmiech powoli spełzł z jej twarzy.
-
Susan!
-
Głośniej się nie dało?
-
Nie przygotowujesz się do bitwy?
Lucas
usiadł obok niej, krzyżując nogi. Zerwał po drodze młode liście,
rwał je teraz na kawałki.
„On
zdenerwowany?”
-
Właśnie to robię.
-
Tutaj?
-
Nie znam lepszego miejsca.
Ale
znała. W tajemnym wyjściu na powierzchnię ze schronu. Miejsce,
które miał jej pokazać Collin. Choć pluła na to. Nie miejsce, a
towarzystwo liczyło się przed wyzwaniami najbardziej.
-
Rzeczywiście cicho tu i spokojnie.
-
Tak. Jest tu cicho - odparła, mając nadzieję, że Lucas wyczuje
jej sugestię. Mistrz jednak mówił dalej:
-
Podczas bitwy mamy trzymać się blisko siebie... Całą jednostką
- sprostował po chwili. - Głównodowodzący wojskiem będzie miał
na nas oko i, kto wie, może dostrzeże jakieś nowe talenty.
Nie
doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował.
-
Zawsze chciałaś wstąpić do wojska, co Susan?
Westchnąwszy,
podjęła temat.
-
Ojciec mnie namawiał.
-
A matka?
-
Ja... Nie znałam jej. Odeszła.
-
Przykro mi.
-
Nie ma potrzeby.
Wstała,
otrzepała się z trawy. Jakoś odeszła jej ochota na podziwianie
przyrody.
-
Od maleńkości mogłam się skupić na jednym celu.
-
Twoim, czy ojca?
-
Nie zaczynaj, proszę.
-
Nie lubisz o tym rozmawiać?
-
Dziwi cię to, Mistrzu?
Wepchnęła
dłonie głęboko do kieszeni munduru, badając opuszkami ich
wnętrze. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do nowej szaty.
Odeszła kilka kroków w stronę obozowiska.
-
Czekaj, Susan.
Lucas
złapał ją za dłoń.
-
Przyszedłem, aby porozmawiać.
-
A co właśnie robimy?
-
Jesteś strasznie arogancka - nachmurzył się.
Mimo
wzmagającej się chęci ucieczki i bycia samą, Susan ponownie
usiadła na trawie. Lucas zerwał pęk źdźbeł, rwał je na
maleńkie kawałki.
-
Tak, Mistrzu?
-
Mówiłem, żebyś nie mówiła mi...
-
Musisz się zdecydować. Żonglujesz swoim tytułem wedle sytuacji,
jak ci wygodniej. Żądasz posłuszeństwa, jednocześnie chcesz być
ze mną na tej samej stopie.
-
Rozmawiałem z głównodowodzącym - puścił jej mrukliwą uwagę
mimo uszu. - Zapytał się, dlaczego wybrałem akurat ciebie na
pierwszy ogień. Wiesz, że każdy Mistrz mógł kogoś nominować...
Nawet taki młody stażem, jak ja.
-
Nie przesadzajmy. Z takimi wynikami!
-
Sama wiesz, że miałem pod opieką więcej aspirujących kadetów.
Padło więc pytanie, dlaczego ty.
Przypatrywał
się jej uważnie, wciąż rwąc trawę.
-
Wiesz, co? Uważam, że jedyna bierzesz to wszystko na poważnie.
Poddałem was wielu próbom, nie tylko fizycznym. Dla ciebie
wszystko liczy się nie tylko na zajęciach. I nie mówię tego ot
tak...
-
Nie musiałeś - wybąkała. - A co z Julianem i Ysabel? Przecież
też się starają.
-
Mają zupełnie inne podejście. Nie sądzę, żeby byli w stanie
poświęcić aż tyle dla sprawy. A ty? Sama siebie znasz najlepiej.
Susan
milczała.
-
Chodźmy, już czas przyszykować się do bitwy. Najważniejsze, to
nie stracić pewności, pamiętaj. Jeśli wiesz, co chcesz osiągnąć,
wejdziesz na najwyższe szczyty.
Przeszli
do swoich namiotów, gdzie nałożyli skórzane pancerze i
zaopatrzyli się w broń. Na plecy Susan narzuciła szmaciany worek,
do którego zapakowała opatrunki, trochę prowiantu i zbitkę
zapasowej cięciwy. Obok przyczepiła kołczan ze strzałami.
Przewiązała się pasem, do którego zamocowała bukłak z czystą
wodą. Jej ekwipunek wydawał się jej ciążyć, choć była
świadoma, że w momencie rozpoczęcia bitwy, nie będzie zwracała
uwagi na jego wagę. Ochlapawszy twarz wodą przy studni, czekała na
rozkazy przywódców. Czas niemiłosiernie przyspieszył, więc zanim
się obejrzała, szła już razem z wojskami w kierunku pola.
Przypomniała sobie słowa Mistrza Cypriana, który powtarzał, aby
nigdy nie mówić, że nie można się czegoś doczekać, że z
utęsknieniem wypatruje się końca złych spraw, lub nadejścia
cudownych momentów. Czas płynie swoim - jedynie dla człowieka
względnym - tempem i nie zamierza tego zmieniać. Jeśli wyczekujesz
więc jakiegoś wydarzenia i odliczasz dni do jego rozpoczęcia,
równie szybko, jak ono nadejdzie, prędko przeminie. Według Mistrza
sekret polegał na zauważaniu chwili obecnej. I na tym właśnie
skupiła się Susan. Obserwowała wysokie trawy poruszane wiatrem.
Całe pole takiej roślinności przywodziło jej na myśl morze, po
którego drugiej stronie stacjonowały już wojska Północnego
Królestwa. Nie widziała ich wyraźnie, słyszała jedynie
niespokojny szum setek ludzi, przez co pole bitwy tym bardziej
zaczęło przypominać dla niej morze. Głównodowodzący wojskiem
mówił coś do oddziałów. Susan pomijała mimo uszu jego
pokrzepiające słowa. Serce biło jej tak szybko, jakby zaraz miało
wyrwać się z opancerzonej piersi, a jelita skręcały się
nieprzyjemnym, nerwowym węzłem. Z ulgą przyjęła jednak
wiadomość, że ręce ani trochę się jej nie trzęsą. Będzie
mogła walczyć. Przez grubą warstwę myśli przebił się do jej
umysłu krzyk żołnierzy. Połączone siły Południowego i
Wschodniego Królestwa uniosły jak jeden organizm swe bronie w górę,
z setek piersi wydarły się dzikie okrzyki. Susan dała się ponieść
tłumowi, zacisnąwszy mocniej dłoń na łuku, wyrzuciła ramię
wysoko do nieba. Krzyknęła, dając upust zdenerwowaniu i
niekończącemu się, wyczerpującemu wyczekiwaniu. Jej głos zlał
się z innymi. Odruchowo, razem z towarzyszami, naciągnęła
pierwsze pociski na cięciwę. Napięła łuk, wycelowała w oddziały
wroga. Dodając pociskowi magicznego pędu wypuściła pierwszą
strzałę. Nie widziała, gdzie poszybowała. Wyczuła jedynie, że
dosięgnęła oddziałów wroga. Czy przebiła komuś gardło? Tego
już mogła się tylko domyślać. Magowie towarzyszący jej
oddziałom wznieśli nad wojownikami i łucznikami magiczną osłonę.
Nie mogła ona wytrzymać całego starcia, było to pewne. Dawała
jednak znaczną przewagę nad Stotańćzykami, którzy z racji
kultury nie uznawali użytkowania magii. Susan zobaczyła lecący w
jej kierunku grat strzał. Odruchowo schyliła się, lecz pociski
roztrzaskały się o niewidzialną powłokę. Magiczna tarcza
zaskrzyła, wśród żołnierzy dało się słyszeć pokrzepiające
krzyki. Lucas znalazł się bliżej Susan.
-
Nie masz się czego obawiać, magowie zapewniają nam ochronę. Skup
się na swoim zadaniu.
-
Łatwo mówić, kiedy od początku nauki wszyscy Mistrzowie wbijają
mi do głowy, aby nie tracić czujności.
-
Nie łudź się, że tak będzie wyglądała cała bitwa. Patrz!
Wojownicy wyruszają.
Kilka
setek opancerzonych w skórzane i blaszane pancerze rzuciło się z
krzykiem w morze traw. Dzierżyli miecze, topory, lance, niektórzy
zaopatrzyli się w tarcze, inni mieli do pasa przypięte sztylety.
-
Strzelaj, zanim złączą się z wrogiem!
Susan
posłusznie naciągnęła po raz kolejny cięciwę. Wypuściła jedną
strzałę, potem następną - każdej dodawała magicznego pędu, aby
pocisk pofrunął aż do oddziałów Północnego Królestwa. Cząstką
Energii Duchowej, którą wysłała z kolejną strzałą, poczuła,
że trafiła. Nie skupiała się na pulsującym wrażeniu, które
dopadło jej skroni, wystrzeliwała zgodnie z rozkazem kolejne i
następne pociski. Gdyby nie rękawiczki, w które zaopatrzyła się
przed bitwą, jej palce ociekałyby teraz krwią. Pot spływał Susan
po karku, ona jednak nie przestawała wysyłać strzał, dopóki nie
przerwał jej krzyk głównodowodzącego.
-
Wstrzymać ogień. Czekać na rozkazy! - zabrzmiał dudniący głos.
-
Dobrze się spisałaś.
Lucas
poklepał ją krzepiąco po ramieniu. Tu, z tyłu, bitwa wydawała
się jednym wielkim chaosem. Tylko od czasu do czasu w powietrzu nad
nimi rozbijały się o barierę pociski, jakby sprawdzając, czy
magiczna tarcza wciąż utrzymuje się nad głowami łuczników.
Mimo ochrony, Susan wciąż czuła się z tym nieswojo. Stała na
pagórku, lecz z daleka nie mogła odróżnić poszczególnych
wojowników. Widziała jedynie zbitą masę, słyszała stłumione
okrzyki. Wstyd jej było przyznać się do tego, nawet przed samą
sobą, ale odpowiadała jej taka bitwa - z daleka, bez widocznych
trupów. Tylko to pulsujące w skroniach uczucie, gdy jej pociski
nie chybiły. Nie dawało jej to spokoju.
-
Szykować się do wymarszu w pole! Jednostki od trzeciej do piątej
zostają, czekają na rozkazy. Pierwsza i druga, zaopatrzyć się w
broń sieczną i razem ze mną, na pole! Mistrzyni Eberl poprowadzi
oddział szósty na skrzydło, przekazuję jej nad wami dowodzenie.
Każda jednostka ma zabrać ze sobą magów, tak samo, jak poprzednio
wojownicy. Będą was osłaniać. NA PRZÓD!
-
Chodź, Susan.
Lucas
pociągnął dziewczynę za sobą w stronę reszty oddziału, który
formował się już przy Mistrzyni Eberl. Łuczniczka nie
sprzeciwiała się Mistrzowi. Jego silna, duża dłoń nie drgała,
nie wydawał się być przestraszonym ani podnieconym walką.
Zachowywał kojący spokój, mimo zmęczenia, które z każdym
krokiem coraz wyraźniej rysowało się w jego postawie. Włosy miał
w lekkim nieładzie, twarz była spocona, barki nieco opuszczone.
Susan podziwiała jego postawę i w końcu zaczęła rozumieć,
dlaczego nazywany był przez wielu młodym geniuszem. Nie chodziło
jedynie o potencjał Energii Duchowej. Lucas potrafił odnaleźć
się w każdej sytuacji, nieważne jakim była dla niego
zaskoczeniem. Przedzierali się między częściowo udeptaną już
trawą, wiatr rozwiewał im włosy i kazał mrużyć oczy. Lucas
puścił dłoń Susan, wciąż jednak biegł obok niej. Dotarli na
miejsce. Mistrzyni Eberl - młoda, rudowłosa łuczniczka -
zaprowadziła ich zgodnie z rozkazami głównodowodzącego na bok
pola bitwy, skąd mieli doskonały widok na całe starcie.
-
Pierwszy rzut wykonać z paliwem.
Skinęła
głową w kierunku magów.
-
Drugi z zapalnikiem. Celować na prawo od wroga, odetniemy im drogę
ucieczki.
-
Mistrzyni!
-
Melduj!
-
Aby wykonać atak z cieczą konieczne będzie osłabienie bariery
ochronnej.
Eberl
przeczesała krótkie włosy palcami.
-
Na długo?
-
Kilka minut.
-
Celujcie, a łucznicy niech wzmogą czujność. Osłońcie się
czymś.
Magiczki
zaczęły wypowiadać zaklęcie, przywołując kulę z płynem. Susan
w tym czasie próbowała skupić się na drobnym choć zaklęciu
obronnym.
-
Jesteśmy schowani, nie powinni nas zauważyć - mruknął ktoś.
-
Miejmy nadzieję - odpowiedzieli mu.
-
Nie tracić czujności!
Kula
ze świstem wystrzeliła w powietrze. Magiczki kierowały nią, w
skupieniu zaciskając dłonie.
-
Uwaga!
Ktoś
krzyknął. Susan obejrzała się przez ramię. Godzony strzałą
łucznik padł z głuchym odgłosem na ziemię. Zanim czarnowłosa
spostrzegła się, kolejne pociski pędził ku niej. Jedynie dzięki
instynktowi zdołała uformować prowizoryczną osłonę. Połyskujące
groty wbiły się w tarczę, która po chwili rozprysnęła się na
miliony mieniących się kawałeczków. Z wysiłku, pod wpływem siły
odrzutu, Susan padła na ziemię. Obok niej krył się Lucas.
-
Dziękuję - wybąkał nieco zbity z tropu. - Osłoniłaś mnie.
W
odpowiedzi tylko skinęła głową.
-
Zauważyli nas - meldował ktoś. - Wykorzystali słaby punkt
bariery, kiedy wylatywała kula.
-
Zmieniamy pozycję!
-
Co z rannym?
-
Opatrzcie go magicznie - zarządziła Eberl. - Macie minutę. Reszta
za mną!
Mknęli
między zaroślami, szukając dogodnego miejsca do strzału.
-
Na mój znak wyślecie podpalone strzały, podaję współrzędne...
Ktoś
rozłożył mapę na ziemi.
-
Tylko trafić! Uważajcie na naszych. Cel... PAL!
Susan
skupiła się, by pokierować pociskiem we wskazane miejsce. Nie
mogła odpędzić od siebie wrażenia, że zużyła na ten manewr
zbyt dużo Energii Duchowej. Nie ukrywała jednak, że sterowanie
pociskiem obarczonym ładunkiem było o wiele trudniejsze. Poczuła,
jak powoli opuszczają ją siły.
-
Wracamy na pozycję!
Znów
potruchtali do kryjówki, gdzie wcześniej zostawili rannego
łucznika. Został on już opatrzony, rana zasklepiła się.
-
Marcus, sprawdź, czy plan się powiódł.
Ciemnowłosy
łucznik o lekkim wąsie wybiegł zza zarośli i, kryjąc się, udał
się na zwiad. Susan w tym czasie padła na ziemię, możliwie
najbliżej drzew. Wyjęła zza pasa manierkę, pociągnęła z niej
łyk wody. Dopiero teraz poczuła ból napływający do jej ramion,
głowy i palców. Odłożywszy butelkę, spojrzała na postrzępione
rękawiczki.
-
Inaczej niż na treningach, co? - zagadał do niej Lucas.
-
Tak trochę.
Spróbowała
się uśmiechnąć. Mistrz wyglądał teraz całkiem młodo. Skulony
pod krzewem, łapczywie przykładający wargi do manierki, z
pobrudzoną twarzą. Odrzucił gdzieś całkiem swój tytuł,
wychodził z niego prawdziwy, szczery człowiek.
-
Boję się, że to dopiero początek - wyznała Susan.
-
Nie myśl o tym - poradził jej.
W
tym czasie zdążył wrócić Marcus. Zaczął meldować:
-
Ogień rozprzestrzenił się tylko w tym fragmencie.
Mówiąc,
wskazywał miejsca na mapie.
-
Dalej zdążyli go zagasić. Odcięliśmy im drogę, nasze oddziały
naciskają na nich, ale obawiam się, żeby nie zostały okrążone...
-
Już nie nasza robota, aby się o to bać. Dobrze się spisaliście.
Teraz ruszamy w pole.
Eberl
dzierżyła teraz w dłoniach dwie kusze pistoletowe, inni łucznicy
zaczęli wyciągać zza pasków sztylety, szykując się do bliższego
starcia.
-
Patrzcie, biegnie posłaniec!
-
Melduj!
Zasapana
młoda dziewczyna poprosiła o łyk wody. Zaspokoiwszy pragnienie,
przekazała informacje:
-
Posiłki dołączyły już na pole bitwy. Wszystkich wypoczętych
wysłano do walki bezpośredniej. Wszystkie oddziały łucznicze
znajdujące się dotychczas w terenie mają ponownie zgromadzić się
na wzgórzu i tam oczekiwać dalszych rozkazów.
-
To wszystko? Możesz odejść.
Eberl
zwróciła się do łuczników:
-
Plany uległy zmianie. Wycofujemy się.
Susan
spodziewała się, że odetchnie z ulgą na wzmiankę o wycofaniu
się. Kiedy jednak posłaniec dodał, że nowo przybyli rzuceni
zostali w wir walki... Była pewna, że Collin rusza teraz w kierunku
najgroźniejszego starcia. Nie wątpiła, że sobie poradzi. Nawet
przy bliższym kontakcie z wrogiem radził sobie doskonale na
zajęciach. Mimo wszystko nie chciała zostawiać go samego. Eberl
narzuciła tempo.
-
Czasem mam wrażenie, że to wszystko jest jak puzzle. Bardzo się
starasz, żeby je ułożyć, a nawet, jeśli brakuje tylko jednego
kawałka, nie skończyłaś. Nieważne, że to tylko jeden element -
satysfakcji nie będzie - powziął rozmowę Lucas.
Susan
zacisnęła mocno usta, bijąc się z myślami. Mistrz miał
całkowitą rację. Czarnowłosa spojrzała na pole bitwy. Dojrzawszy
na nim dołączające posiłki, odbiła nieco w tamtą stronę,
odłączając się od formacji.
-
Co ty robisz, Susan? Chyba nie chcesz teraz odejść?
Złapał
ją za rękę, przyciągając z powrotem do szyku. Łucznicy zaczęli
szeptać.
-
Co głupiego zamierzasz zrobić? - syknął jej do ucha.
-
Jeszcze nie wiem.
-
Dobry plan, nie ma co! - prychnął Lucas.
-
Zastanawiam, po co ta cała zabawa - układanka. Widzę przez to, że
marzenia są dla ludzi największą klatką.
-
Jakie marzenia? Chciałaś wstąpić do wojska. Och, Susan...
przecież możemy ci to ułatwić.
-
Nie to.
-
O czym ty mówisz?
-
Sama jeszcze nie wiem. Jeśli mam już posługiwać się tą
metaforą, to życie jest wyjątkowo skomplikowaną układanką, do
której nie mam wzoru.
Złapał
ją mocniej za ramię. Intensywnie wpatrując się w dziewczynę,
starał się przemówić jej do rozumu. Prawie się przez to potknął.
-
Ale jest podział na mądre i durne decyzje. Zastanów się, co
możesz stracić. Taki potencjał nie może się zmarnować!
-
Dziękuję za troskę.
Wyszarpnęła
się z jego uścisku.
-
Wiem, że ten puzzel pasuje do mojej układanki, ale... ja go nie
chcę.
-
Wariatka.
-
Przepraszam.
-
Pomyśl o mnie. Jeśli - ściszył głos - jeśli odłączysz się,
będę miał kłopoty. Powiedzą: kogo przyprowadziłeś?
-
Ucierpi twoja reputacja, co? To najcenniejsze, co masz?
-
Susan...
Nie
dokończył zdania, gdyż łuczniczka wyszarpnąwszy się z jego
uścisku, wmieszała się w tłum dołączający do centrum walki.
***
W
końcu dostali pozwolenie. Truchtali, zmierzając w kierunku hałasu.
Gdzieś trzaskały płomienie, Veronica słyszała nawet wyodrębnione
ludzkie krzyki. Czuła pod nogami drgania, gdy jej towarzysze
wystukiwali wraz z nią równy rytm. Wojowniczka nie zastanawiała
się jeszcze, co zrobi, gdy odnajdzie Susan. Nie będzie mogła jej
zmusić do dezercji. Najpewniej będzie czuwać, by nic złego się
jej nie stało. By choć raz dzięki niej ktoś nie ucierpiał.
-
Za mną! - krzyknęła Mistrzyni, która dowodziła jednostką
posiłkową.
Pokierowała
kadetów do stacjonujących z tyłu oddziałów. Z początku
Veronica nie chciała się sprzeciwiać. Kiedy jednak rzuciła okiem
na roztaczający się ze wzgórza obraz bitwy, poczuła, jakby coś
w jej wnętrzu pękło. Parzący jad wylewał się do jej
wnętrzności, żądając wyładowania Energii. Ręce dziewczyny
zaczęły się trząść. Nie traciła nad sobą kontroli, odczuwała
jedynie wzmagającą się nienawiść, którą chciała koniecznie
spożytkować. Nie czekając na rozkazy, zbiegła w dół zbocza.
Rozłożyła szeroko ramiona, krótkie włosy mierzwił jej chłodny
wiatr. Śmiała się szalenie, puszczając mimo uszu wołające ją
krzyki Raphaela, który zaniechał ścigania jej. Rozpędziła się,
lecz zanim zbiegła między walczących coś kującego uderzyło w
jej podbrzusze, następnie ramię, bark i nogę. Potknęła się i
upadła. Strzały, które - mimo częściowego pancerza - zdołały
wtopić się w jej ciało, połamały się wskutek upadku.
Wrzasnęła. Jej mięśnie przeszył okropny ból. Zaczęła się
krztusić, splunęła gęstą krwią. Wciąż jednak miała ochotę
śmiać się. Bieg, którego doświadczyła przed chwilą sprawił
jej nieopisaną ulgę. Chciała więcej. Łaknęła więcej
wolności. Szarpnęła za pocisk wystający z jej uda. Podniósłszy
się z trudem, wyciągała z ciała kolejne groty, wrzeszcząc przy
tym okropnie. Krew nie sączyła się z jej ran, ponieważ
zastępowała ją cieknąca z miejsc obrażeń błękitna Energia,
której dziewczyna była pełna. Niebieskie iskry wirowały wokół
niej, drżały od jej śmiechu. Pozbywszy się prawie wszystkich
strzał - na resztę nie zwracała już uwagi - przywołała miecz.
Uniósłszy broń wysoko nad głowę, wtopiła się w wir
walczących. Machała ostrzem niemal na oślep, siekając zbliżające
się do niej ciała. Czuła, jak jej oczy stają się całe
przesycone błękitem. Oddech jej zamarł, serce maksymalnie
zwolniło. Żywiła się mocą. Słyszała za to dokładnie ostatnie
uderzenia serc swoich przeciwników. Krzyczała, rozbryzgując ślinę
i krew dookoła siebie. Gdzieś obok płonęły trawy. Kilku
wojowników zamierzało podpalić wojowniczkę. Machali
niebezpiecznie blisko niej rozżarzonymi pochodniami. Chwyciwszy
rozpalone drewno, nie poczuła wcale bólu. Włożywszy w to minimum
Energii, wepchnęła napastników w syczące płomienie. Jej blizny
natychmiast się goiły. Ktoś natarł na nią od tyłu. Obróciła
się i zaczęła uderzać w niego skumulowaną przy ostrzu mocą.
Przebiwszy klatkę agresora, schowała miecz do pochwy. Spojrzała
na swoje zbrukane krwią dłonie.
„Czyżbym
dopiero teraz robiła to, do czego zostałam stworzona?!”
Potarła
rękoma twarz, przeczesała palcami białe włosy. Brudna od krwi,
kierowana nienawiścią, mordowała kolejnych wojowników. Nikt nie
stanowił dla niej większego wyzwania. Atakowali ją grupkami i
pojedynczo - nikt nie potrafił jej zabić. Bawiło ją to,
doprowadzało do szaleńczego śmiechu. Gdzieś w tłumie dostrzegła
znajomą, korpulentną sylwetkę Poula. W pierwszym odruchu podbiegła
do niego, rozpychając na boki stające jej na drodze ciała. Chłopak
także ją zauważył - zbrukaną krwią, z podartym pancerzem,
otoczoną niebieską poświatą, a co najbardziej go przeraziło,
szczerzącą się w nienawistnym uśmiechu. Z przerażeniem
wymalowanym na twarzy cofnął się o kilka kroków. Potknąwszy się
o zwłoki, runął w dół. Veronica pochyliła się nad nim.
-
Pamiętasz naszą pierwszą kripę w lochach?
Dźgnęła
go czubkiem buta.
-
Mówiłeś coś o krzyku ofiary...
Chłopak
otwierał i zamykał usta, jakby chciał coś powiedzieć, nie mógł
jednak wydobyć z siebie słowa.
-
Chyba wiem, co miałeś na myśli. Ktoś musi mi za to zapłacić...
Otrząsnęła
się po chwili, trzeźwiej spoglądając na korzącego się pod jej
nogami chłopaka.
-
Jesteś żałosny - rzuciła krótko, plując na leżącego - i
słaby. Potwornie słaby.
Nie
patrząc za siebie, odeszła od Poula, mając nadzieję, że widziała
go po raz ostatni w swoim życiu. Spotkanie znajomej twarzy
otrzeźwiło ją z otumaniającej nienawiści. Pośród bezładnej
masy zaczęła rozpoznawać pojedynczych ludzi, patrzyła im w oczy,
unikając ich powolnych ciosów. Wsłuchiwała się w owiewające ją
oddechy i szum krwi wyciekający z zadanych przez nią ran. Coś
jednak się zmieniło. Zupełnie zapomniała o swoim celu. Miała
znaleźć Susan! Ile czasu minęło? Kwadrans? Dwie godziny? Nie
miała pojęcia. Zaczęła gorączkowo rozglądać się na boki,
wciąż walcząc z agresorami. Zaklęła.
-
Susan!
„Jak
mogłam tak okropnie dać się ponieść żądzy mordu?
-
Raphael!
„Jak
mogłam tak po prostu go zostawić?
-
Patrick... - zawołała, lecz odgłosy bitwy łapczywie pożerały
jej krzyki.
Obróciła
się w idealnym momencie, by zobaczyć, jak wyróżniająca się z
tłumu, wysoka sylwetka bez trudu mordowała całe grupki żołnierzy
Południowego Królestwa. Nieznajomy odziany w długą, czarną
pelerynę narzucony miał na głowę głęboki kaptur. Obracał się
nadzwyczaj zwinnie, z gracją wbijając w przeciwników jednoręczne
ostrze. Był piekielnie szybki. Obrócił na chwilę głowę w
kierunku kadetki, zerkając na nią spod kaptura. Dziewczyna ruszyła
ku niemu, przyjmując wyzwanie. Wyciągnęła miecz. Biegła,
wymijając walczących. Zmęczenie powoli zaczęło dawać się jej
we znaki. Starała się nie stracić z zasięgu wzroku smukłej
czarnej postaci. W jednej chwili jednak nieznajomy zniknął gdzieś
bezpowrotnie. Ktoś zaciągnął ją w wir walki. Siekała mieczem z
mniejszym już zawzięciem, wciąż bezowocnie wypatrując w tłumie
Susan. Kątem oka spostrzegła sylwetkę o ciemnych włosach,
upadającą na ziemię bezwładnie niczym szmaciana lalka. Nie byłoby
w tym nic dziwnego - wokół śmierć kosiła mnóstwo osób. Ta
jednak upadała jakoś dziwnie znajomo. Veronica porzuciła
dotychczasowego wroga, wykańczając go szybkim ciosem miecza.
Podbiegła do sylwetki. Raphael leżał na ziemi, trzymając się
rękoma za pierś. Dziewczyna rozejrzała się za napastnikiem. Nikt
jednak nie szykował się do dobicia wojownika, choć Veronice
wydawało się, że widziała oddalającą się niespiesznie postać
w czarnej pelerynie. Zwróciła na nią uwagę, bo szła tym razem
powolnym krokiem, jakby drwiąco, nie wdając się w żadne potyczki.
Jej skupienie przeszło na rannego kolegę, który sycząc z bólu,
zaciskał dłonie na rozszerzającej się plamie szkarłatu.
-
Nie wierzę, że dałeś się tak urządzić, Raph...
-
Nawet nie widziałem skurwiela. Nie wiem, skąd się pojawił.
-
Pokaż mi to.
-
Piecze kurewstwo...
-
Nie podnoś się.
-
Czemu nic nie mówisz? Jak to wygląda?
-
T-to... nie bardzo... wyjdziesz z tego... nie jest źle...
-
Czuję, że wszystko skończy się dobrze, Vera.
-
Chciałabym w to wierzyć.
-
Nawet, jeśli jestem nieskończenie naiwny, twierdząc tak... Chcę
upajać się błędnym stwierdzeniem tak długo, jak to tylko
możliwe. Gdy zapadnie ciemność trudno będzie udawać, że światło
jest wieczne. Na zmartwienia zawsze przyjdzie czas. Teraz jeszcze
mogę...
-
Co ty pieprzysz? Nic nie zapadnie, Raphael. Wyjdziesz z tego!
Zrzuciła
swój plecak na ziemię, rozcięła sprzączki i zawiązała
prowizoryczną uprząż. Tak, jak uczyli ich na zajęciach, zrzuciła
przyjaciela na plecy. Gdy szarpała jego ciałem, z kieszeni
wojownika wypadł na ziemię zegarek, uderzająco podobny do tego,
który Veronica dostała od Victora. Niewiele myśląc, zgarnęła go
i schowała do swojego munduru. Następnie, z wielkim trudem,
omijając wciąż walczących ludzi, zniosła Raphaela z pola bitwy.
Niepokój o przyjaciela i adrenalina dodały jej siły, która w
jednym momencie wyparowała z niej, gdy doczłapała się z
chłopakiem na plecach do niewielkiego zagajnika. Tam ułożyła go
na ziemi. Chłopak starał się nie okazywać bólu, jednak łzy
cisnęły mu się do oczu i spływały po policzkach.
-
Vera...
Dziewczyna
uniosła dłonie nad ranę bruneta. Zaczęła przywoływać wszelkie
pamiętane zaklęcia lecznicze, próbowała używać mocy Atriów,
jednak nie mogła zasklepić ziejącej w jego ciele dziury.
-
Myślisz, że zostaną mi wybaczone?
Veronica
wciąż uciskała ranę przyjaciela.
-
Co ty gadasz, Raph...
-
Zabiłem kilka osób. Trzy... nie... cztery. Myślisz, że...
myślisz...
-
Nie podnoś się, odpoczywaj.
-
Pić mi się chce.
-
Zaraz ci coś znajdę, tylko zatamuję krwawienie.
-
Może zawołać na pomoc?
-
Zwariowałeś? Jeszcze zlecą się Stotańczcycy...
-
Veronica...
-
Cicho, nie chcę żadnych ckliwych przemówień.
-
Nie chcę zostać upadłym...
-
Nie żartuj sobie.
-
Jeśli coś... jeśli...
-
Raphael!
-
Zakończysz to, prawda? Mogę na ciebie liczyć?
-
Raphael! Pomóż mi, uciskaj tu.
-
Zostaw...
-
Głupi jesteś. Nie zamykaj oczu! Patrz na mnie, mów coś! Kurna,
nigdy nie chciałeś się zamknąć, ciągle gadałeś, to teraz też
coś mów! Mów, słyszysz mnie?
-
Byłem tam tylko raz. Zawsze chciałem tam wrócić. Powietrze było
tam całkiem inne, czułem to.
-
Masz pas? Daj mi go! Tu zaciągnij, przytrzymaj.
-
Zimowy las, jakby śpiący. I ten skrzypiący pod nogami, pierwszy
śnieg, nieudeptany.
-
Oddychaj, chłopie, oddychaj!
-
Byłaś kiedyś w lesie zimową nocą? Tak daleko od ludzi, że
zastanawiasz się, czy nie jesteś jedynym człowiekiem na ziemi.
Gwiazdy lśnią wtedy bardziej intensywnie, nie zaślepiają je żadne
światła. Nie są drobne, jak wczesną wiosną. Są ciężkie i
tylko czekają, żeby spaść. Szkoda, że nie mogę tam wrócić.
-
Raphael! Nie umrzesz tu, zabiorę cię do tego lasu, pojedziemy tam
razem.
-
Spotkamy się w lesie... Już w innym świecie.
-
Nie zamykaj oczu, Raph! Nie możesz mi tego zrobić. Nie wytrzymam
kolejnego razu, pęknę, rozumiesz? Serce mi pęknie. Oczy mnie
swędzą, cholera. Widzisz? Nie mogę nawet zapłakać. Co to za
życie? Mam ci tyle do powiedzenia, słyszysz? Nieśmiertelność to
przekleństwo. Muszę ci tyle opowiedzieć, Raph, tyle
opowiedzieć...
***
Nocą
nawet najbardziej prawdziwe, znane rzeczy wydają się być obce i
potencjalnie niebezpieczne. Wszystko staje się wypłowiałe, traci
swój kolor na rzecz nieprzeniknionej ciemności. Z początku jest
to zapadająca szarość, kiedy sądzi się, że można jeszcze
odróżniać barwy, choć tak naprawdę wywołuje się je tylko ze
swojej pamięci. Chwilę potem nic nie jest już takie, jak za dnia.
Każdy skrawek okrywa ciemna płachta i to może być utrapieniem
lub idealną okazją do wymknięcia się. Niekiedy uważa się, że
uczynki czynione nocą są mniej nikczemne od tych sprawianych za
dnia. Pod przykryciem bezgwiezdnego nieba - nocą można więcej.
Modli się czasem, aby zmierzch zapadł szybciej, jakby położenie
słońca miało zmienić fakt czynów. Ciemność, jakby od
niechcenia zalewała otaczające ją, artretyczne, powykrzywiane
drzewa, udeptaną trawę, nawet powietrze. Mrok zawsze zjawia się
niby niechętnie, tak naprawdę z całą przyjemnością, delektując
się niemocą ludzi, zagarnia najpierw ich otoczenie, potem dusze.
Dusza człowieka żyje inaczej po ciemku. Nocą cierpi się
intensywniej, tęskni bardziej, żałuje mocniej. Noc odziera z
człowieka maskę i pozostawia o choć cząstkę prawdziwszym. Jakby
mogły być usprawiedliwieniem - zmęczenie i brak dobrej
widoczności. Nocą mogą dziać się rzeczy, o których za dnia nie
chce się wspomnieć; nocą sprawują się też czyny, które
człowiek chce wspominać wciąż na nowo. Dziwna to pora, nad
ranem, gdy wszyscy śpią. Odruchowo, z przyzwoitości zachowuje się
ciszę, gdy samemu nie można zmrużyć oka. Milczy ciało, sumienie
krzyczy.
Veronica
oderwała się w końcu od ciała Raphaela, które zaczęło już
stygnąć. Zdała sobie sprawę, że zasnęła na kilka godzin. Choć,
gdy zasypiała, wokół szalała wojna, skrajne wyczerpanie i smutek
pozwoliły jej zasnąć.
„Dlaczego
nikt mnie nie zgładził we śnie?”
Uniósłszy
głowę, rozejrzała się po polu bitwy. Pierwsza jej część
dobiegła końca, zapadał zmrok żołnierze wycofali się do obozów,
jakby nocą nie wypadało się bić. Bzdura. Nocą wszystko jest
łatwiejsze. Choć pierwsze starcie mieli za sobą, wielu postanowiło
nie wracać do obozowiska. Leżeli na polu, zasypiając. Niektórzy
sprzeciwiali się temu, pojękując, szukając pomocy, inni - jak
Raphael - pogodzili się z faktem, że noc oznacza czas snu. Veronica
wciąż na nowo żałowała, że jest posiadaczką mocy Atriów.
Potrafiła zabijać ludzi całymi gromadami, nie mogła pomóc
umierającemu przyjacielowi. Najbardziej zaś gryzła ją myśl, że
rany, które mu zadano, z łatwością zasklepiłyby się na niej
samej - nieśmiertelnej. Ze złością zaczęła odkopywać ziemię,
odgarniać ją, kaleczyć sobie palce, zdzierać skórę do krwi. Ta
zaczynała odrastać niemal od razu. wyciągnęła z pochwy miecz,
użyła go do odgarniania gleby. Mogła to zrobić, bo i tak ostrze
było pozbawione Specullo.
„Żadna
profanacja - ot, kawał żelastwa ze skrzepłą krwią.”
Wykopawszy
dół, złożyła w nim śpiącego przyjaciela, lecz nie miała
odwagi go zakopać. Wiedziała, że za kilka godzin zlecą się tu
ghule oraz wygłodniałe wilki, lub kruki będą szukać pożywienia,
lecz nie sądziła, aby ziemia mogła uchronić przedni nimi
Raphaela. Zrobiła to bardziej dla siebie. Gdyby choć okruch spadł
na niego, pękłoby jej serce. Chciała zapłakać, pragnęła, aby z
jej brudnych dłoni lała się krew i sączył ból, lecz nie czuła
nic, poza dziwnym swędzeniem na duszy i nadchodzącym mrokiem. Po
pobojowisku pałętali się magowie, szukając jeszcze żywych,
próbując im pomóc. Zabierano całe rzesze rannych, dając im
nadzieję i kolejną noc życia. Zmęczona dziewczyna ułożyła się
obok przyjaciela w grobie, zamknęła oczy, czekając, aż ktoś
pogrzebie ją żywcem. Choć to pewnie też by przeżyła, nie
pozwoliłaby sobie umrzeć - podświadomie. Nie pozwoliłaby sobie
cierpieć. Kiedyś chciała byś silniejsza, pozbyć się słabości,
by móc chronić siebie i bliskich. Teraz zrozumiała, że czasem to
słabości czynią człowieka potężnym. Ktoś bez słabych stron,
jest w istocie najkruchszy. Coś, co osobę spowalnia, zadaje jej
ból, jest jej niezbędne, jakby szczęście nie było naturalnym dla
człowieka stanem. Ale nie! To bycie niepokonanym nie jest
człowiecze. Chyba, że nie jest się człowiekiem.
-
A kim? - wyszeptała w mrok. - Kim, Raphael?
Ułożyła
się wygodniej w grobie, ale śmierć nie decydowała się jej
odwiedzić. Ona lubi wpadać niezapowiedziana i nieproszona. Inaczej
to dla niej żadna frajda. Nie istnieje człowiek bez wad, a nawet
gdyby, to brak słabości byłby jego największym utrapieniem.
Człowiek potrzebuje być słabym. Kiedy otworzyła oczy, było już
całkiem ciemno. Równie dobrze mogłaby wciąż spać. I tak by
wolała, lecz organizm zadecydował, że nie zniesie więcej
odpoczynku, nie da rady udźwignąć kolejnych niespokojnych godzin,
miraży ludzi, których już nie ma. Medycy odeszli już z tymi,
którym dało się pomóc, lecz w pobliżu wciąż rozlegał się
jednostajny jęk. Początkowo Veronica sądziła, że to wiatr
biadoli nad morzem krwi, potem jednak zaczęła rozróżniać
poszczególne, niewyraźne słowa. Jak automat, podniosła się,
wyszła z dołu i doczołgała do źródła hałasu. Niemal by je
minęła. Wiele pokonanych dogorywało. Lecz mężczyzna chwycił ją
za kostkę.
-
Zaa.... Zabi... - wycharczał, zanosząc się krwistym kaszlem.
Nie
miał nóg, w jego brzuchu widniała ziejąca pustką dziura. Leżał
w tym miejscu od dłuższego czasu. Musiał być nieprzytomny, gdy
medycy zabierali rannych, lub uznali go za nie do odratowania. Co się
dziwić? Na takiego właśnie wyglądał. Veronica nachyliła się,
by sprawdzić, czy może pomóc nieznajomemu. Obejrzawszy dokładniej
jego rany, stwierdziła, że nie przeżyłby nawet transportu do
punktu sanitarnego. Lecz czy miał konać tu? Na umazanej brunatną
krwią, zadeptanej trawie, wśród innych trupów? W ciemności,
zapomnieniu? Czy może na progu życia i śmierci jest już wszystko
obojętnie? Na pewno nie! Wtedy wszystko liczy się bardziej, tak
samo, jak droższe są ostatnie krople wody, przeciekające przez
palce, finalne ziarenka piasku w klepsydrze. Przy trupach zaczęły
zbierać się zgarbione sylwetki ghuli. Dziewczyna nie mogła
pozwolić, aby mężczyznę zaczęły pożerać żywcem, nawet, jeśli
jego egzystencja nie miała być długa.
-
Zab...
-
Chcesz, żeby cię stąd zabrać. Dokąd? Tam jest kilka drzew, mogę
cię tam przenieść...
Nieznajomy
mocno chwycił dłoń Veronicy. Żylasta, brudna ręka zacisnęła
się na drobnych palcach dziewczyny. Wpatrywał się z uporem, jakby
wwiercał się wzrokiem w wojowniczkę.
-
Zabij mnie - wysyczał.
Veronica
nie mogła odpowiedzieć. Mężczyzna wciąż ściskał jej dłoń,
wbijał paznokcie w skórę. Przyłożyła więc wolną rękę do
jego czoła, zasłaniając mu oczy, i posłała w jego ciało iskry
mocy. Po chwili uścisk zelżał.
-
Kto ci to zrobił?
Spojrzała
na miejsce, w którym powinny być nogi mężczyzny.
-
Niewykluczone, że ja.
Znów
ogarnęło ją uczucie, że nie potrafi nic więcej, niż niszczyć i
zabijać. Jest o to proszona, czyni to nawet nieumyślnie. Nie może
za to ochronić przyjaciół przed śmiercią, ani uratować
umierającego człowieka. Wyciągnęła z kieszeni zegarek, który
znalazła przy Raphaelu. Skąd on się tam wziął? Przecież oddała
go Victorowi w budynku Departamentu Rozwoju. Czyżby... Może po
prostu zgubił go w wirze walki? Może nie był to t e n zegarek?
Nie. Nie mogło być mowie o pomyłce, wgniecenia na blaszkach były
identyczne z tymi, które zadała Veronica na Kinimodo, zdobienia
były takie same. Trzęsącymi się rękoma otworzyła wieczko. Z
wnętrza wyleciała zwinięta karteczka, upadła u jej stóp.
Schyliła się i podniosła papier. Coś było na nim napisane.
Nie
wiesz wszystkiego, moja droga. Będzie tylko gorzej. Jeśli nie
chcesz śmierci kolejnych, przyjdź tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Będę czekać do świtu.
V.
Ogarnęła
ją furia. Więc to on. Niekontrolowany wybuch mocy odruchowo spalił
na popiół karteczkę zaciskaną w jej dłoni. Jeszcze raz spojrzała
na zegarek. W środku także był mocno poobijany, jednak, ku
zdziwieniu dziewczyny, wskazówki powoli sunęły w przeciwną
stronę. Gdy zniszczyła go na wyspie, upewniła się, że funkcje
przedmiotu bezpowrotnie zatrzymały się. Na wewnętrznej stronie
blaszki zostały wyryte krzywe litery: "Czas żyje".
Cisnęła zegarek na ziemię. O mało go nie zgniotła, lecz w porę
opamiętała się. Prawdopodobnie był to jedyny dowód na to, że to
Victor mógł zamordować Raphaela. Ponownie schowała więc
przedmiot do kieszeni, nie chcąc na niego patrzeć. Veronica
porzuciła zwłoki przyjaciela.
„I
tak mu już nie pomogę.”
Bała
się na niego spojrzeć ten ostatni raz. Potruchtała więc do obozu,
nie obracając się nawet na chwilę. Ogromny ciężar, który
kumulował się nad dziewczyną już od dłuższego czasu, spadł
niczym lawina. Niby w transie podążyła do stacjonujących wojsk.
Nie udała się jednak w poszukiwaniu Susan, nie miała czasu, by
upewnić się, czy Patrick przeżył pierwszy dzień bitwy. Aby ich
chronić musiała zadusić kłopoty w zarodku. Podkradła się do
zagrody z końmi. Zwierząt pilnował przysypiający na stojąco
mężczyzna z lekką nadwagą. Ze znużeniem wymalowanym na twarzy
opierał się o ogrodzenie, w nawyku gładząc głowę, na której
więcej było już łysiny niż włosów. Aby odciągnąć uwagę
strażnika, Veronica rzuciła kamieniem w przeciwnym kierunku do
tego, z którego nadchodziła. Kiedy mężczyzna odszedł kilka
kroków, aby zbadać źródło hałasu, zaszła go od tyłu i
ogłuszyła uderzeniem trzonka miecza.
-
Przepraszam - wyszeptała, gdy upadał na ziemię niczym kłoda.
Pozostawiwszy
mężczyznę tak jak upadł, zabrała się za siodłanie jednego ze
zwierząt. Bez problemu uporała się z zajęciem, działając jak
najprędzej, pod osłoną mroku. Wsiadając na zwierzę, nie
zabierała ze sobą nic, oprócz zegarka i miecza. Każda komórka
ciała wojowniczki buntowała się, gdy odjeżdżała w kierunku
stolicy. Tak bardzo chciała spotkać się z Susan i wszystko jej
wytłumaczyć. Czuła potrzebę sprawdzenia, czy wszystko u niej
dobrze, czy Patrick jest cały... Zacisnąwszy mocno powieki,
ponagliła konia do cwału. Miała nadzieję, że zdąży znacznie
oddalić się od obozu, zanim dopadanie ją chęć zawrócenia. W
oczach czuła dziwny piasek, podobnie w sercu. Czego były to
okruchy? Stłuczonego lustra w gabinecie Dowódcy? Nie potrafiła
sobie odpowiedzieć. Kiedy przed oczami stanęły jej obrazy
katowanych przez nią dziś ludzi, z gwałtownym wdechem uniosła
powieki. Na jej zdenerwowanie zareagował koń. Zaczął wierzgać,
niespokojnie ruszać głową, rozrzucając ciemną grzywę na boki.
Veronica spadła. Uderzając o ziemię, boleśnie natrafiła
przedramieniem na kamień. Zaklęła. Leżała tak przez chwilę,
wpatrując się w zarysy gałęzi tworzących baldachim nad jej
głową. Ból w górnej kończynie powoli mijał. Energi Duchowa
Atria znakomicie radziła sobie z raną, jakakolwiek by ona nie była.
Czy właśnie złamała sobie rękę, czy było to zwykłe obtarcie?
Nie obchodziło ją to. Kiedy po pulsującym bólu pozostało jedynie
wspomnienie i lekki skurcz mięśni, Veronica podniosła się. Dobrze
wytresowany wierzchowiec nie uciekł daleko. Skubał trawę
kilkanaście metrów od niej. Poczłapała do konia, z uwagą
rozglądając się na boki. Powyginane drzewa, napuszone krzewy
przywodziły jej na myśl niemych strażników, obserwatorów. Niemal
czekała, aż przemówią, oskarżą ją i wypomną krew na rękach.
Lecz drzewa nie musiały prawić jej morałów. Ich kształty zaczęły
zmieniać się dla Very w kończyny zasłaniające skazane na śmierć
ciało, krzewy stawały się kulącymi się na ziemi zwłokami, lekki
szum stanowił w jej głowie odgłos krwi i krzyki z pola bitwy.
Obserwując tę nagłą przemianę lasu, dziewczyna poczuła się
osaczona. Wizja nie mogła zejść z jej oczu. Odganiała ją,
zagłuszała innymi wspomnieniami - bez skutku. Uznając, że nie
może uciec od koszmaru, wskoczyła na poddenerwowanego napiętą
atmosferą konia i pogoniła go przed siebie.
Wierzchowca
puściła wolno już przy bramie do miasta. Wśród zgliszczy czaiło
się wiele upadłych, któryś z nich mógłby zaatakować
pozostawione same sobie zwierzę. A czemuż było winne? Obróciła
go głową na północ i lekko uderzyła. Miała nadzieję, że koń
nie zawrócił i nie poszedł jej śladem. Do świtu pozostało
jeszcze kilka godzin. Veronica miała dużo czasu. Szła więc
środkiem drogi, wsłuchując się w odgłosy martwego Anuki.
„Jak
to możliwe, by wymarło tak niegdyś duże i wspaniałe miasto... w
tak krótkim czasie? Ciekawe, czy jeszcze kiedykolwiek zamieszkają
tu ludzie?”
Rozpoznawała
pojedyncze uliczki. Znalazła kawiarnię, do której kiedyś udała
się wraz z Susan. Pokłóciły się wtedy, choć Veronica nie mogła
sobie nawet przypomnieć, co było powodem sporu.
„Och,
Susan, jak mogłam cię tak zostawić...”
Przyspieszyła
kroku, powtarzając sobie, że to, co robi, ma zapewnić łuczniczce
bezpieczeństwo. Przypomniała sobie treść liściku, który
znalazła przy Raphaelu. Zaklęła na samo wspomnienie starannie
kreślonego, znajomego stylu pisma.
-
Victor - wycedziła z nienawiścią.
Ufała
mu, traktowała go jak brata, nigdy nie podejrzewałaby go o spisek.
Minęła Departament Rozwoju. To nie tu mieli się spotkać. Była
pewna, że Mistrzowi chodziło o inne miejsce. Był typem
intelektualisty, nadzwyczaj sprytny. Pisząc "Tam, gdzie
wszystko się zaczęło" mógł mieć na myśli miejsce, gdzie
powstawały sztuczne dusze Atriów, lub - co bardziej prawdopodobne
- wielką salę na uniwersytecie, gdzie Veronica po raz pierwszy
dowiedziała się o istnieniu magii, innego świata i... o dzieciach
piekła. Przeszła nad gruzami niegdyś majestatycznego budynku.
Dotarła na miejsce. Pachniało tu starym drewnem i pyłem. Na
sklepieniu wielkiej sali widniały niegdyś tysiące sztucznych
gwiazd. Po ataku, kiedy wielka kula mocy spadła na uniwersytet,
sufit zapadł się, rozbijając kruche sklepienie. Tym razem nad
uniwersytetem lśniły prawdziwe, niezliczone gwiazdy.
-
Pięknie tu, prawda?
Victor
siedział, rozparty w fotelu, który stanowił kiedyś tron Dowódcy.
Mistrz musiał wykopać go spod gruzów. Uplasował się na nim
wygodnie, opierając kostkę na kolanie, łokcie zaś położył na
drewnianych podpórkach. Patrzył na kroczącą przez salę
dziewczynę z góry, lecz nie mógł ukryć zadowolenia z ponownego
spotkania jej.
-
Ten sufit pasuje bardziej niż sztuczne gwiazdy, nie sądzisz?
-
Szczególnie, jeśli trzeba było za niego zapłacić śmiercią tylu
niewinnych osób.
Puścił
jej uwagę mimo uszu.
-
Podejdź bliżej, moja droga.
Victor
był w swoim żywiole. Z nieco uniesionym podbródkiem, oprószonym
kilkudniowym zarostem wyglądał swobodnie, jakby uważał, że
znajduje się w jedynym słusznym dla siebie miejscu i w końcu
zrzucił maskę. Nieco przydługawe, ciemnobrązowe włosy zaczesane
były w nieładzie. Bystre, ciemne oczy patrzyły uważnie spod
krzaczastych brwi, a pod nosem utrzymywał się wciąż cwany
uśmiech. Na zwyczajową szatę Mistrza Przybocznego - czarną, bez
rękawów - narzucona została długa, ciemna peleryna z kapturem.
Materiał spływał swobodnie na ziemię, oplątując się wokół
fotela obitego jasnobrązową skórą. Umięśnione prawe ramię
mężczyzny, niedbale oparte o podłokietnik owinięte było
starannie wytatuowanym smokiem.
-
Znasz to powiedzenie, że każdy ma w sobie trochę zła? Bzdura!
Ludzie z natury są dobrzy. To, co dopuszczasz do siebie, kształtuje
cię. Ale z Atriami jest inaczej. W was... w tobie rzeczywiście
czyha ukryte zło.
-
Zauważyłam.
-
Mylisz się. Nie wiesz wszystkiego. Kiedy uzyskano pierwsze pozytywne
wyniki w eksperymentach, poddawano Atriów różnym próbom.
Sprawdzaliśmy ich wytrzymałość fizyczną, psychiczną... Ale sama
wiesz, że nigdy nie dano nam ukończyć badań.
-
Na całe szczęście.
-
Na twoim miejscu nie był bym tego taki pewien. Bo widzisz,
eksperymenty wciąż trwają.
Przez
chwilę wojowniczka milczała. Potem zaczęła przechadzać się po
gruzach uniwersytetu, kopiąc co mniejsze kamienie. Przestała, gdy
zamiast na gruz, jej stopa natrafiła na odłamek kości. Zadrżała.
-
Wciąż chcecie stworzyć armię, o to ci chodzi?
Victor
zaśmiał się cicho. Jego chichot rozniósł się echem po okolicy.
-
Niezupełnie, moja droga.
-
Nie nazywaj mnie tak.
-
Więc jak? Skoro rzeczywiście jesteś nam droga... obiekcie sto
szesnasty.
Veronica
skoczyła w jego kierunku. Odbiła się jednak od niewidzialnej
bariery magicznej. Upadła, boleśnie uderzając o posadzkę. Na
chwilę odebrało jej oddech, w głowie jej szumiało. Czuła, jakby
zaraz miała stracić przytomność, świat wokół niej wirował.
-
Zapiszę to w notatkach: Nazwanie "obiektem" wywołuje
silnie agresywne reakcje. Czy może po prostu prawda w oczy kole? Jak
sądzisz?
-
Victor! - wycedziła z nienawiścią, podnosząc się.
-
Według naszych danych twoje zachowania postępują lawinowo. Im
więcej agresji uwalniasz, tym więcej jest w tobie nienawiści do
tejże właśnie przemocy. Takie błędne koło. Nie wszyscy tak mają
- dodał po chwili zadumy.
-
Co ty pieprzysz?
-
Do momentu, kiedy byłaś na uniwersytecie, łatwo było ciebie
obserwować. Jako Mistrz Przyboczny miałem wgląd do wszystkich
danych, nic trudnego. Jeszcze wcześniej, w świecie Aliudów,
wysyłaliśmy szpiegów. Aliudzi są tacy naiwni! Zapytasz, co potem?
Odpowiedź znajduje się w twojej kieszeni.
-
Zegarek...
Wyjęła
przedmiot z szaty. Wbiła w niego wzrok, nadal słuchając Victora,
który rozparł się wygodniej w fotelu.
-
Nie, nie mieliście zdrajcy w grupie. Przyznaję, że moim zamiarem
było zabicie całej waszej ekipy. Niebezpieczne wyjątki. Nieznane
aspekty Energii Duchowej. W tym celu wysłałem skrytobójców. Ale
kilku naukowców uważało, że należy wznowić na nich badania.
-
O czym mówisz?
-
Nie podzielili się tajemnicą? Niemożliwe! Przypomnij sobie!
Dlaczego bliźniaczki zawsze trzymały się razem? Bo ich Energia
miała zdolność do sumowania się. Moc Lii nigdy nie była stała,
nie potrafiliśmy ocenić, jakiej powinna być specjalizacji. Podobne
zawirowania były u Davetha. Widzisz, moja droga, eksperymentowaliśmy
nie tylko na gametach. Późniejsze badania pozwoliły nam na
ingerencję w rozwinięty już organizm...
-
Przecież te próby kończyły się fiaskiem.
-
Tylko na początku, tylko na początku... Niektórzy byli zdania, że
takie babranie w Energii jest zbyt niebezpieczne. Jakby stworzenie
sztucznej duszy-hybrydy nie było! Postanowiliśmy pozbyć się...
-
Po to ta cała wyprawa do świata Aliudów?
-
Dokładnie.
Podparł
głowę ręką.
-
Oprócz Lii wzięliśmy Jonasa, żeby nie zaczął później węszyć.
Bliźniaczki ze swoim defektem. Clara i ty jako Atriowie, Patrick,
bo też stanowiłby zagrożenie rozdmuchania całej sprawy... Castor
był problemem sam w sobie. Ot, niewygodny kadet, a Nick? Pierwszy
lepszy uczeń dla zatuszowania nieco sprawy...
-
Zamordowaliście go tylko dla przykrywki?
-
A ty w imię czego zabiłaś dziesiątki żołnierzy na polu? Nie
rozśmieszaj mnie, na pewno nie dla sprawiedliwości czy wolności.
Zrobiłaś to dla własnej satysfakcji!
Veronica
upadła na kolana. Podparła się dłońmi, uderzyła czołem o
posadzkę. Zaczęła się trząść.
-
Pamiętasz pewnie, że swego czasu opowiedziałem ci legendy.
Dokładnie trzy. Prosiłem, abyś je zapamiętała. Każda z nich
miała morał.
Dziewczyna
uniosła twarz ku rozmówcy. Victor kontynuował.
-
Pierwsza mówiła o opuszczonej wiosce, w której wędrowny
handlarz, zamiast mieszkańców, znalazł lustro. Wiesz dobrze, że
szukałaś sposobu na przywrócenie Specullo. Znalazłaś coś
innego, nie bagatelizuj tego, moja droga. Niech pierwotne intencje
nie zaślepią cię na faktyczny stan sprawy.
Dziewczyna
milczała.
-
Druga opowieść mówiła o łuczniczce, która zmuszona była zabić
swojego ukochanego, by uchronić miasto przed napaścią...
pamiętasz? Chodziło o liczenie dusz. Pewnie jesteś wściekła z
powodu ilości cierpienia, jaką przyniosły prowadzone przez nas
eksperymenty, pewnie obwiniasz się za mnogie morderstwa ze swojej
strony... Zestaw to z tym, co razem możemy osiągnąć! Jak wiele
możemy razem zdołać zrobić. Światy stoją przed nami otworem.
Veronica
nie poruszyła się.
-
Ostatnia legenda także zawierała morał. Bardzo ważny, swoją
drogą. Bohater opowieści – młody wojownik – zawahał się w
chwili zabijania upadłego, co poskutkowało jego śmiercią.
Pamiętaj, że zwątpienie, wahanie zabija. Musisz się zdecydować
raz, po czyjej jesteś stronie i teraz jest na to chwila. Ach,
Veronico... moja droga. Czasem żałuję, że sam nie jestem Atriem.
Chciałbym mieć takie możliwości jak ty. Chciałbym...
-
Ufałam ci - załkała.
-
Na tym polegał plan.
Dłoń
wojowniczki powędrowała do rękojeści miecza. Zebrawszy sobie
Energię, skoczyła ponownie do bariery, uderzając w nią ostrzem.
Wspomogła atak niebieskimi iskrami. Usłyszała głuche trzaśnięcie,
bariera zachwiała się, lecz pozostała na swoim miejscu. Miecz
złamał się, upadł kilka metrów od wojowniczki. Spróbowała
obejść przeszkodę dookoła. Za każdym razem natrafiała na
niewidzialną ścianę. Victor wstał, niby od niechcenia podszedł
do magicznej klatki, którą ograniczona była dziewczyna.
-
Możesz uderzać ile chcesz. To mocne runy.
-
Wypuść mnie!
-
Co wtedy zrobisz? Ha?
-
Zabiję cię! Własnoręcznie, uduszę!
-
Brawo, brawo!
-
Zabiłeś Nicka, Raphaela, przez ciebie zginęła Caroline...
Sofii...
-
Polemizowałbym. Ale wstań, moja droga, nie ma co rozpaczać! I tak
nie możesz zapłakać, sprawdziliśmy to. To oraz kilka innych
ważnych szczegółów z fizjologii Atriów. Po ludziach
odziedziczyliście uczucia... niestety. Wasza psychika jest mocno
skażona słabością ludzką, nie nadąża za mocą ciała. A
ciało... O! Za moc obraliście co najlepsze z upadłych. Powiedz mi,
jak można zabić upadłego? Czemu nie odpowiadasz, przecież
wiesz... Dziecko piekła można zamordować tylko w jeden sposób:
przez przebicie jego serca. Wtedy odsyła się je tam, skąd
przyszło.
Veronica
podczołgała się do złamanego kawałka miecza.
-
Zauważyłaś na pewno, że nic nie jest w stanie cię zranić.
Wszelkie skaleczenia natychmiast się goją. Przysypana gruzami, z
podciętym gardłem - przeżyjesz. Kiedy toniesz, reaktywuje się
twoja moc. Będziesz żyła tak długo, aż nie zostanie uszkodzone
twoje serce...
Dziewczyna
uniosła odłamek ostrza na wysokość piersi. Zdarła resztki
skórzanego pancerza, bez słowa wycelowała fragment miecza w serce.
Krzyknęła.
-
Nie słuchasz mnie, moja droga, nie uważasz. Daj mi dokończyć, a
zrozumiesz.
Ręce
jakby odmówiły jej posłuszeństwa, nie była w stanie ruszyć
bronią ani o centymetr bliżej skóry.
-
To nie jest kwestia połączenia z odmieńcem lub zwyczajnym upadłym,
sprawdziliśmy to. Wszyscy Atriowie przejawiają taki odruch, ale
dziękuję, że mogłem upewnić się także co do ciebie. Dzięki
naszym badaniom poznajemy też obyczaje upadłych i, kto wie, może
kiedyś pozbędziemy się ich raz na zawsze! Czy to nie spaniałe, że
przyczynisz się do czegoś tak znakomitego i szlachetnego?
Veronica
wciąż siłowała się z ostrzem. W końcu, zrezygnowana, rzuciła
je za siebie.
-
Bardzo dobrze, nie ma co tracić sił.
Victor
przechadzał się dookoła niewidzialnej klatki.
-
Czy widziałaś kiedyś, aby upadły popełnił samobójstwo? Ja też
nie. Mimo wszystko to kiedyś byli ludzie, muszą przedstawiać
jakiś poziom inteligencji. Dlaczego więc, odczuwając okropny
poziom cierpienia, nie targną się nigdy na własne życie, tylko
zadają ból innym? Powinnaś wiedzieć.
Przed
oczami wojowniczki pojawiły się obrazy z bitwy. Przypomniała
sobie, jak biegła w dół zbocza z mieczem w dłoni, jak później
siekała ostrzem na oślep, godząc atakujących ją ludzi, jak
szukała ukojenia...
-
Tak samo, jak organizm ratuje Atria przed śmiercią, gdy tonie, gdy
krwawi, tak samo nie pozwala mu umrzeć z własnej ręki. Ot, takie
przystosowanie do walki. Tak samo jak upadłego może zabić tylko
inne stworzenie. Twoje silne ciało jest przystosowane najbardziej do
ochrony przed własnym słabym umysłem, Veronico!
-
Więc zabij mnie, dlaczego mnie męczysz?
-
To... byłoby za proste.
Cmoknął
z niezadowoleniem.
-
Ale mogę zaproponować ci układ.
-
To jak zawarcie paktu z diabłem.
-
O czorcie możesz powiedzieć mi więcej niż ktokolwiek inny,
Veronico. Posłuchaj chociaż - zachęcił.
Splunęła
pod nogi.
-
Wiem, że nie ma sensu prosić cię o pomoc w walce. Trudno,
przekonałem innych Atriów. Ale musimy dokończyć badania nad jedną
możliwością, która mogłaby...
Tym
razem to Veronica zaczęła się śmiać. Uniosła twarz do nieba,
odrzuciła ramiona w tył i zaniosła się donośnym śmiechem
pozbawionym krzty radości.
-
Nie rozśmieszaj mnie, mój drogi - powiedziała z przekąsem. - Nie
sądzisz chyba, że na to przystanę. A jeśli nie, to co? Zabijesz
mnie? Grozisz śmiercią osobie, która przed chwilą próbowała się
zabić?
Mistrz
spochmurniał.
-
Nie masz już nikogo, na kim ci zależy? - zapytał poważnym tonem.
-
Tylko spróbuj...
-
To co? Zabijesz mnie? Chciałbym zobaczyć, jak przechodzisz przez tę
barierę. Wiesz, możesz oddać mi zegarek, niepotrzebnie tak mocno
ściskasz go w dłoni, jeszcze go uszkodzisz. Co wtedy położę przy
zwłokach Patricka?
Ich
spojrzenia skrzyżowały się. Dziewczyna wyraźnie dojrzała, jak
kąciki ust Victora unoszą się ku górze, odsłaniając białe
zęby. Chwilę później chmura dymu wzniosła się w powietrze,
zasłaniając widok. Niebłękitne iskry już krążyły wokół
wojowniczki. Z jej Energii formowały się granatowe, niemal czarne
kule mocy, które, pęczniejąc, powodowały pojawianie się pęknięć
na barierze. Rozlegały się trzaski, klatka pękała jak cienka
pokrywa lodu.
-
Zamorduję cię!
Tym
razem bariera nie stawiała najmniejszego oporu Veronice. Przebiła
się przez nią, rozsadzając wokół miliony lśniących odłamków.
Dopadła do Victora, z krzykiem rzuciła się na zaskoczonego
Mistrza. Zacisnęła mu dłonie na szyi, odepchnęła w tył. Ciało
mężczyzny bezwładnie upadło na fotel przywódcy. Kończyny
Mistrza drgały lekko.
-
Zamorduję cię!
Na
twarzy Victora rysowało się prawdziwe zaskoczenie. Przerażenie
jednak z każdą sekundą ustępowało miejsca kpinie i żywemu
zainteresowaniu.
Podskoczył,
odbijając się od siedzenia. Błyskawicznie wyciągnął z pochwy
półtora ręczny miecz zakończony, zamiast trzonem, ostrym
szpikulcem. Mężczyzna obiegł dziewczynę dookoła, przystanął na
środku sali, tyłem do niej. Gdy zamachnął się zakrzywioną
bronią, zakładając ją na barki, gwałtownym ruchem odpędził
resztę kurzu.
-
Nie lekceważ mnie. Nie byle kto zostaje wybrany na Mistrza
Przybocznego.
-
Victor - wycedziła.
-
Gdy tylko skończy się wojna... Jestem przyszłym Dowódcą, Vera!
Jestem silniejszy od naszego staruszka!
-
Co z Dowódcą Północnego Królestwa? Jego też zamordujesz?
-
Kto ci powiedział, że stoję po ich stronie? To prymitywi! Mówiłem
ci, że jestem po stronie postępu!
-
Ty i grupa naukowców czekacie tylko na rozstrzygnięcie bitwy. Ale
bardziej korzystna będzie dla was wygrana Stotańczyków...
-
Wspieramy ich, wysyłając im Atriów. Co nie zmienia faktu, że nie
będą rządzić długo. Mam dość życia w cieniu.
-
Przyzwyczaj się, Victor! W piekle jest ciemno!
Podbiegła
do mężczyzny, formując w dłoniach drąg zbudowany z czarnych
cząsteczek Energii. W tym celu wydłużyła i zaostrzyła wiele
wirujących pocisków. Nigdy wcześniej nie próbowała tej techniki.
Zaatakowała stojącego tyłem wroga. On jednak z łatwością zrobił
unik. Podskoczył, okręcił się i próbował zajść kadetkę od
boku. Okręcał mieczem, używając obu jego ostrzy.
-
Cudownie! Tylko kilka razy widziałem formę ostateczną, szkoda
tylko, że ciebie też będę musiał się pozbyć.
-
Przyjrzyj się i zapamiętaj, bo tym cię zamorduję!
Odbiła
jego atak. Odskoczywszy do tyłu, przetransformowała drąg Energii
z kilka kul magicznych, które wysłała w kierunku Mistrza. On
jednak, okręcając swoją broń niczym młynem, odbijał pociski.
Veronica przywołała kolejną porcję Energii.
-
Badając Atriów, zauważyliśmy jeden słaby punkt... - zaczął.
Dziewczyna
nie słuchała go. Ciskając błyskawice w kierunku przeciwnika,
obserwowała, jak lawiruje między gruzami. Był nadzwyczaj szybki. W
pewnym momencie trafiła tuż przy jego nodze, osmalając mu
pelerynę, raniąc mężczyznę w łydkę. Nie dał poznać po sobie
bólu.
-
Walcz! I tak mnie nie przekonasz!
-
Jak chcesz mnie zabić, skoro wiem o tobie więcej, niż ty sama?
-
Zamorduję cię, choćbym miała przy tym zginąć!
Momentalnie
pojawił się tuż przy niej, wykorzystując brak skupienia, godził
Veronicę w brzuch. Krótsze ostrze wędrowało już do góry ciała,
w kierunku klatki piersiowej, lecz kadetka odepchnęła napastnika
nagłym wybuchem iskier, które wyłoniły się spod posadzki,
rozrywając resztki podłogi, jeżąc kolcami w groźnej bliskości
od wroga. Victor odskoczył, potoczył się po posadzce, zatrzymał
się, gdy uderzył o resztki ściany.
-
Pomszczę ich - wydukała Veronica. - Nicka, Raphaela, Caroline,
Sofii...
Wymieniając,
podchodziła do Victora. Gdy próbował się podnieść, wysłała w
jego kierunku kulę mocy. Pokierowała nią nieco nad Mistrza,
uderzając we fragment stropu. Mężczyzna nie zdołał uciec przed
zsypującymi mu się na niego gruzami.
-
Przez ciebie zginął tu Isoshi!
Victor
próbował wyswobodzić przygniecioną przez kamień nogę. Jego
magiczna osłona zdążyła osłonić resztę ciała przed
zgnieceniem.
-
Nie możesz mnie zabić.
Podeszła
do niego, uklękła. Przyłożyła otoczoną skwierczącą Energią
dłoń do jego gardła.
-
A ty mogłeś zabić ich wszystkich?!
-
Czy wiesz, co się właśnie z tobą dzieje? Czujesz to, Veronica?
Dziewczyna
w pierwszym odruchu złości chciała uśmiercić Victora, potem
jednak uderzyło ją silne uczucie pochodzące z jej wnętrza. Znała
tę emocję zbyt dobrze. Czuła się, jakby stała za ścianą,
podczas, gdy ktoś podejmował decyzje. Ktoś pociągał za
sznurki... Zupełnie jak, gdy traciła nad sobą kontrolę. Zakręciło
się jej w głowie. Odsunąwszy się od Victora, zadrżała.
-
Co się dzieje?!
Mistrz
zaśmiał się krótko.
-
Mówiłem, nie chciałaś słuchać! Myślałaś, że skończyła się
walka o kontrolę, co? Ale nie! Energia Duchowa jest jak żywe
stworzenie. Gdy jest zdrowa żyje z organizmem w symbiozie. U
Atriów... jest inaczej. Ach, gdybyś mogła widzieć teraz swoją
twarz!
-
Co mi zrobiłeś?
Chwyciła
się za nadgarstek, przyglądając się uformowanej w dłoni kuli
mocy. Była inna niż wszystkie, które stworzyła do tej pory –
czarna, splątana z wielu długich nitek mocy, niejednolita, z
wypustkami.
-
Nie boisz się, że zyskałaś kontrolę tylko po to, aby ją
stracić? Twoje życie to nieustanna walka dwojakiej natury. Czasem
zwycięża człowieczeństwo, innym razem triumfuje część
bestialska. Zwycięża ta, którą karmisz.
-
C-co...
-
Jeśli pozwolisz sobie na odrobinę więcej, stracisz kontrolę. Nie
wiem, czy to odwracalne. Właśnie to chciałem przy twojej pomocy
sprawdzić. Zabij mnie, a się dowiemy.
Zaczął
się śmiać, lecz przerwał mu dławiący kaszel.
-
Nie ma się co śmiać! Zdechniesz!
Znów
przyłożyła dłoń do jego szyi, tym razem mniej pewnie.
-
Czego się nie robi dla WIĘKSZEGO DOBRA! Naukowcy pewnie zbiorą
odpowiednie dane, wszystko wyliczą. Wyświadczysz mi przysługę, a
sama staniesz się już nie tykającą bombą, ale chodzącym
wybuchem. Wiesz, co zrobisz najpewniej w pierwszej kolejności, nie
mogąc odzyskać kontroli? Będziesz szukała więcej ofiar. A wiesz,
gdzie jest teraz najlepsza okazja, by poszaleć? Zebrali się, jakby
specjalnie dla ciebie! Na co czekasz, hę?! Zabij mnie, przecież
chcesz się zemścić! Wyświadczysz nam przysługę – powtórzył.
- Nie będziemy musieli tak długo czekać na rezultat wojny.
Zakończysz ją w mgnieniu oka.
Dziewczyna
opuściła ramię. Upadła na podłogę, płatki Energii zaczęły
dematerializować się z sykiem.
„Tam
jest Susan i Patrick.”
-
W końcu zrozumiałaś!
-
Victor - przerwała mu. - Wiesz, dlaczego istnieją dzieci piekła?
Czemu wciąż uciekają z otchłani, szukając ukojenia? Na tym
polega ich pokuta. Przecież łatwiej byłoby im nie istnieć.
Czasem unicestwienie nie jest najwyższą karą. Więc żyj sobie z
tą krwią na rękach. Może jeszcze teraz jej nie widzisz, ale gdy
zastygnie, zacznie cię uwierać. Wierz mi. A jeśli wydostaniesz
się kiedyś spod tych gruzów i spróbujesz podnieść rękę na
kogokolwiek z moich bliskich, znajdę sposób, by nie pozostał po
tobie żaden ślad.
Rzuciła
mu pod nogi zgnieciony w pięści zegarek kieszonkowy.
Wstała
i, powłócząc nogami pokierowała się do wyjścia. Przy wyłamanych
drzwiach dogonił ją nerwowy śmiech Victora.
-
Tak po prostu mnie zostawiasz?
-
A co mam zrobić?
-
Nie chcesz pokazać swojej ostatecznej formy? Och, jaki jestem jej
ciekawy. Co z twoją zemstą? Jak pomścisz przyjaciół?
-
Stul pysk.
-
Wybaczasz mi?
-
Sam mówiłeś, że Atriowie łączą w sobie silne ciało i słaby
umysł. Mój nie jest na tyle miłosierny, wybacz - krzyknęła przez
ramię sarkastycznie.
-
Ależ nic się nie stało. Spotkamy się jeszcze, może wtedy...
Odeszła
pospiesznie. Jak najdalej, nie widziała, dokąd szła, zaczęła
biec na oślep. Byle nie dać się sprowokować. Krzyczała,
oddychała ciężko.
Zaczynało
świtać. Wstawał nowy dzień.
„Wiem,
że dam radę. Wiem, że zniosę do wszystko. Ale... co z tego? Życie
to nie klaser kolekcjonera trudnych chwil. Nikt mi nie daje odznaki
za przeżyte tragedie. Owszem, doświadczenie, wytrzymałość - to
wszystko mam. Ale co z tego? Nie chcę mieć doświadczenia straty,
jeśli mogłabym żyć w spokoju. Nie chcę być mądrzejsza o
kolejne wydarzenia, jeśli oznacza to cierpienie. Co z tego, że je
zniosę? Co z tego, że wytrzymam? Jeśli ja nie chcę sprawdzać,
jaka silna się okażę. Chcę być słaba. Żyć w szczęśliwości
nie znając potrzeby umacniania się. Ja tylko chcę...”